Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-07-2012, 14:14   #29
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Zwierzyna. Węch już od dobrych kilku lat nie mylił go. Te toćki śmierdziały zwierzyną. Otaczał ich kwaśny, drażniący zapach potu. Taki wyostrzający zmysły. Nęcący. Tylko jeden inny zapach mógł go załagodzić. Krwi. Ścierwiec, znany niegdyś jako Stefen Juge nie był przygotowany na to jakich rozmiarów przybierze dzisiejsze polowanie. Miało się skończyć na tej jednej barce rzecznej. Tyle zaplanował. Tyle potrzebowali by przeżyć najbliższe miesiące. Teraz górę brał instynkt i Ścierwiec nie zamierzał z nim walczyć. Mieli przewagę liczebną. Mieli motywację. No i mieli Mątwę. Z rykiem ruszył wiodąc swoich kompanów i wskakując na pokład drugiego statku.
Krasnolud już po chwili rzucił mu się w oczy. Jego smród był inny. To nie była zwierzyna. To był rywal. Inny drapieżnik. Niegłupi w dodatku wnosząc po tym jak się zachowywał. Potrzebował tylko jednej chwili, by rozpłatać Bernarda i odciąć cumy przez co ten toćka Zax nie doskoczył do oddalającego się od barki holka i wylądował w wodzie. Jego szkoda mu nie było. Gardził tym śmierdzielem. Ale Bernarda znał od lat...
Młodzik do którego doskoczył, zasłonił się przed jego uderzeniem. Marynarze jakby czując aurę krasnoluda zebrali się na własną odwagę. Ścierwiec nie zamierzał ich w niej utwierdzać. Gdy i drugie uderzenie jego topora zeszło po żeleźcach marynarskiego bosaka, złapał swoją lewicą młodego toćka za fraki, przyciągnął i ryknąwszy raz jeszcze odchylił głowę dla lepszego zamachu i uderzył nią w twarz biedaka przed nim. Pancerny dziób jakim obdarzyli go bogowie rozbił czerep przeciwnika jak skorupkę jajka. Krew, mózg i kawałki czaszki nieszczęśnika, buchnęły mu w twarz i na okolicznych walczących. Przez ciepły posmak krwi, znów to poczuł. Trwogę. Ryknął i skierował się na następnego przeciwnika. Chłopak z tarczą, mieczem. W kolczudze. O takiej ładnej buzi. Jakby cokolwiek z tych rzeczy mogło go teraz przed nim uratować...

Czuła każdy ruch. Każde źródło ciepła. Gdzie stał każdy z toćków. Nawet tych w środku we wnętrzu statku. Zarówno tych przerażonych i tych chorobliwie ciekawskich. Również tę dziewczyną schowaną przy zwiniętym takielunku. Bezbłędnie wytypowała łeb tej zbieraniny. Śmierdzący chciwością i złem mężczyzna stał daleko od przeciwnej burty. Bał się samemu narażać życie. Nie wiedział jeszcze co to prawdziwy strach. Nie wiedział co go zaraz spotka gdy oplecie go w swoim uścisku, obejmie i wyciśnie z niego to całe zło, zostawiając po sobie tylko pożyteczną powłokę, którą odżywi się Rzeka. Zaraz będzie należał do niej...

Dietrich odepchnąwszy barkiem kapitana, ciął jedną z dwóch macek, które wychynęły zza burty statku. Cięcie nie było specjalnie udane, ale wystarczyło by sięgnąć celu. Trafiona macka zwinęła się gwałtownie jak jakiś pędrak, a z dołu dał się słyszeć bardzo kobiecy w wydźwięku krzyk. Zaskoczony tym faktem ochroniarz, któremu wyobraźnia podpowiadała, że do czynienia ma raczej z jakąś bestią, wyjrzał szybko za burtę. Dostrzegł ją od razu. Dziewczyna. Na oko młoda. O rysach twarzy, które w swoim wieku określiłby jako ładne. Do ludzkich jednak brakowało jej czegoś czego nie potrafił sprecyzować. Przez ułamek sekundy pomyślał, że to przez to, że nie ma żadnych włosów na głowie, ale nie... Miała w sobie coś innego. Coś wypaczonego. Poza brudną lnianą koszulą, nic nie okrywało jej sylwetki, która zręcznie wiła się w rzecznym nurcie i która obudziła największe zawahanie w ochroniarzu. Szczupłe gibkie ciało, które mogło należeć do każdej wioskowej nastolatki, zamiast ramion miało dwie kilkumetrowe macki. To właśnie jedną z nich Dietrich ciął swoim mieczem. Raniona mutantka z bólem i strachem wymalowanym na twarzy natychmiast przyciągnęła ją ku sobie przykładając do ust broczące czerwoną krwią miejsce. Dałby sobie głowę uciąć, że widzi w jej oczach łzy.


- Łaskawy Mannanie... - jęknął stając obok niego kapitan Reis.
Mutantka jakby usłyszawszy go syknęła gniewnie, a ból i żal znikły z jej oblicza jakby w ogóle ich tam nie było, zostawiając miejsce czystej nienawiści. Następnie zaś zanurkowała pod wodę, by zniknąć obu mężczyznom z oczu.

Złodziejski instynkt Sylwii chwilę kazał jej poświęcić na dobranie odpowiedniego przeciwnika. Chwilę dzięki której mogła ocenić sytuację na holku. Dwóch marynarzy leżało już bez życia na deskach. Jednego zabił ten potworny człowiek z dziobem, a drugiego ten przypominający świnię. Ten właśnie wzbudzał w niej największy strach. O mutantach miała swoje zdanie, może nie do końca jeszcze wyrobione, ale za to własne i była z niego dumna. Ten świniowaty jednak miał jednak w sobie coś przerażającego. Miał mord w oczach. Nie przypominał zła które czaiło się w gasnącym wzroku umierającego Teugena. Nie było w nim chciwości, żądzy, perfidii, ani przebiegłości. W oczach tego... czegoś... u tego czegoś w spojrzeniu była tylko krew.


Widziała z jaką rozkoszą rozpłatał na pół jednego z marynarzy. Drogę zastąpili mu Eckart i jeden z rycerzy Gasparda. Dostrzegła też jak Dietrich ciął mackowate stworzenie, które wychynęło zza burty. Jak podbiegł do niej i chwilę wyglądał. A potem rzucił się do walki. Widziała jak jeden z marynarzy rzucił się do koła sterowego i starał się je okręcić. Jak Gomrund ścina z nóg kolejnego mutanta. Jak młodzi bogenhafenczycy mimo przerażenia w oczach nie rzucają jeszcze broni. W końcu wybrała. Młody mężczyzna. Zarośnięty. Bez widocznej mutacji. Może w ogóle bez. Za to o spojrzeniu najgorszej gnidy jaką widziała. Wskoczył na pokład holka najbardziej od strony dziobu. Miecz miał u pasa, a w dłoniach rybacką sieć. Bacznie obserwował Gomrunda, który wraz z drugim z rycerzy von Krempitcha dawał opór aż czwórce mutantów. Z mieczem w dłoni ruszyła wolno ku niemu.

- Na prawą idioto! Na prawą! - wołał kapitan do Knuta.
- Ale nie mogę! Stery szlag trafił! - marynarz rzeczywiście zapierał się ile sił by okręcić zablokowane koło, a statek mimo iż oddalał się od barki powoli wbijał się dziobem w nabrzeże rzeczne gdzie roiło się od kamieni.
- To pewno ta zmutowana suka. Zaraza...
Dietrich nie zwracał już większej uwagi na zmagania żeglarskie Reisa i szedł na najbliższego mutanta gdy w pewnym momencie coś podcięło mu nogi. Na nic tym razem zdała się wskazówka, że ataku należy spodziewać się zawsze i z każdej strony. A może to była po prostu wyższa szkoła jazdy? Sapnął tylko czując oplatającą tułów mackę, która zacisnęła się boleśnie na jego torsie. Omal tchu nie stracił gdy mutantka zaczęła ściągać go z pokładu za burtę. Raz tylko spróbował uchwycić się drewnianego relingu, ale mięsisty splot macki był zbyt silny. Ochroniarz po chwili z pluskiem wylądował w wodzie.

Konrad być może powinien był uniknąć tego przeciwnika. Dość było stwierdzić, że gdyby nie coraz bardziej sfatygowana tarcza nie wiele by z niego zostało. Ścierwiec było od niego szybszy i silniejszy. Tłukł toporem bez przerwy i nic nie wskazywało na to, by miał się choć odrobinę zmęczyć. von Krempitch dopiero przyszedł mu z pomocą. Doskoczył do przewoźnika i bez przymierzanie wypalił pistoletu do mutanta. Wymierzona w głowę kula rozbiła jednak tylko kawałek dziobu stwora, który ryknął głośno z bólu. Konrad nie czekał na lepszą okazję. Odsłonił się i ciął mieczem. Raz, drugi, trzeci... Pierwsze cięcie sięgnęło torsu chronionego skórznią mutanta. Drugie niemal wytrąciło mu topór. Trzeciego Ścierwiec już zdołał uniknąć. Potem przewoźnik musiał odskoczyć widząc jak mutant sięga po niego lewicą. Za nic nie chciał podzielić losu leżącego na pokładzie nieszczęśnika. Gaspard jednak nie zdołał już mu dalej pomagać. Kolejny ciśnięty od strony drzew oszczep przebił szlachcicowi bark i posłał go na deski. Dwaj rycerze słysząc jego krzyk, natychmiast zostawili swoich dotychczasowych adwersarzy i ruszyli odciągnąć go i osłaniać przed dalszymi ewentualnymi napastnikami. Tym samym Gomrund został sam z czwórką mutantów przeciw sobie, a Eckart już w pojedynkę odpierał wściekłe ataki Świni. Schnipke w porę dołączył do krasnoluda.

Było jasno więc nie mogło być bardzo głęboko. Kotłowanina jednak jaką sprawiała mu trzymająca go mutantka nie dawała co do tego pewności. Dietrich, mężczyzna rzadko tracący głowę, pamiętał by przed zapadnięciem się w rzeczne odmęty wziąć głębszy wdech. Pamiętał też, że do brzegu było bardzo niedaleko nawet dla kogoś kto nie umiał pływać. Problem polegał na tym, że czego by nie robił nie mógł się wyswobodzić z uścisku. Mutantka trzymając go gryzła, kopała i nim potrząsała. Nie dawała chwili wytchnienia, a pozbawiony broni, która została na pokładzie, mężczyzna tracił cenne powietrze wymykające się z jego nozdrzy...
Podkulił nogi i sięgnął wolną ręką do cholewy. Otwarta brzytwa w nieco zwolnionym przez wodę tempie chlasnęła przez twarz zaskoczonej mutantki. Uścisk macki puścił gwałtownie, a Dietrich wynurzył się łapczywie wciągając powietrze.
- Łap! - tyle usłyszał z ust kapitana, który rzucił mu do wody bosak. Chwycił pośpiesznie. Dziewczyna wynużyła się obok. Była szybsza. Macka jednak tym razem rozbiła wodę obok niego. Uniknął. Ku swojemu własnemu zaskoczeniu. Pchnął mocno żeleźcem w jej tors. Krzyknęła.

Krzyknęła na niego gdy unosił sieć gotowy by zarzucić na walczącego poniżej Gomrunda. Odwrócił się wpierw zaskoczony, a potem jakby uradowany. Oblizał swoje wargi i zostawiwszy sieć, dobył miecza. Wzrok miał taki jakby dobywał czego innego. Sylwia poczuła w ustach posmak zawahania. Krótki, bo mężczyzna od razu podbiegł do niej i zamachnął się. Zasłoniła się nieco nieporadnie, ale ciosu jak się okazało jednak nie było. Mężczyzna zaśmiał się ochryple.
- Rzuć ten brzeszczot to po tym jak się zabawimy, dam ci pożyć - powiedział.
Może kilka lat temu, by rzeczywiście odrzuciła ten miecz i uciekła. Ale nie teraz. Nie po tym jak poderżnęła gardło śpiącemu demonologowi i usłyszała w swojej duszy szept samego boga chaosu. Cięła, jak jej się wydawało, z zaskoczenia. Ledwo zdążył się zasłonić. Ponowiła atak. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Uświadamiając sobie z każdym kolejnym uderzeniem, że jest szybsza i zwinniejsza od tego zbira. Że może nie umie walczyć ale i bez tego z mieczem w dłoni jest niebezpieczna. Że bogowie nie na darmo sobie ich wybrali. Że...
Ostatnie cięcie zbir jednak zamiast sparować, odbił silnie. Miecz wykrzywił boleśnie nadgarstek jej mocno zaciśniętej na rękojeści ręki, a ostrze prawie sięgnęło jej twarzy. Rolę się błyskawicznie odwróciły. Mężczyzna zaczął ciąć i rąbać ile wlezie szczerbiąc bronie. Łamiąc jej opór i wzbudzając narastający strach o swoje życie. Unikała ile mogła. Można było rzec, że to już nie były nawet uniki, a ucieczka. Zbir jednak w pewnym momencie bardzo pechowo nie trafił wbijając swój miecz zamiast w nią, to w drewniany maszt bezan żagla. Myśl była tylko odrobinę szybsza od jej ręki. Stępiałe marynarskie ostrze wbiło się w brzuch mężczyzny. Przez krótką chwilę jaka dzieliła tego człowieka od śmierci, w jego oczach zabłysło najzwyczajniejsze w świecie ludzkie “dlaczego?”. Potem osunął się martwy na pokład.
Gomrund dostrzegł ją gdy się obejrzała na pokład.
- A ty czego tu szukasz kozo głupia?! Do środka spierdalaj!
Szczęśliwie jednak nie było już za bardzo po co.

Eckart jak się okazało z pomocą swojej pustułki zabił świniowatego mutanta, a marynarze, Gomrund i Schnipke w końcu pobili resztę mutantów. Przy czym krasnolud własnoręcznie ubił czterech. Bronił się już tylko osaczony ze wszystkich stron mutant z dziobem. Wściekle, lecz już wyraźnie słabo atakował kąsających go mieczami i bosakami marynarzy i Konrada. Jeśli myślał, że wybierając sobie Sparrena na przeciwnika, szybko dokona kolejnego krwawego mordu, to się pomylił. Przewoźnik mimo iż zmęczony setnie i zapewne trochę poobijany nadal stał na nogach dzierżąc coś co kiedyś zapewne było tarczą. Nim ktoś w końcu wpadł na pomysł, żeby stwora ustrzelić, Sylwia wykorzystała przechwyconą sieć i już po chwili Ścierwiec został obezwładniony. Mimo to nie obyło się bez strat. Bosman i trzech młodych bogenhafeńczyków leżało bez znaków życia na deskach pokładu, a jeden głośno jęczał i obficie broczył krwią i wnętrznościami z rozciętej otrzewnej. Siwy rycerz von Krempitcha również wyglądał bardzo marnie. Jego lewe ramię spod zbroi którego ciurkiem wyciekała krew wydawało się zupełnie bezwładne. Sam Gaspard natomiast mimo groźnie wyglądającego uderzenia wydawał się jakby otrzymał tylko ranę powierzchowną. Oszczep wbił się tuż pod obojczykiem i nie był ciśnięty nawet na tyle mocno by przebić się na drugą stronę. Do tego należało dorzucić kilka drobnych ran jakie odnieśli Konrad i Eckart. Zagubiony gdzieś w trakcie całej walki Dietrich znalazł się na brzegu i to z pojmanym jeńcem. Jak się okazało nieszczęśnikiem, który nie zdołał przeskoczyć z barki na odpływający holk. On również nie wydawał się cechować jakąkolwiek mutacją. Niefortunnym był też fakt, że dwójka mutantów zdołała uciec. Cokolwiek raziło załogę Krańca Cierpliwości z gałęzi nadrzecznych wiązów, czmychnęło gdy wynik starcia był przesądzony. Tak samo zresztą jak raniona przez Dietricha mutantka w wodzie.

Zawezwany na pokład doktor Zahnschluss natychmiast zaczął udzielać pierwszej pomocy. W pierwszej kolejności Gaspardowi i jego rycerzowi. Kapitan zaś zabrał się za zorganizowanie naprawy uszkodzonego steru. A ponieważ, bosman zmarł, wziąwszy ze sobą dwóch marynarzy do ochrony sam zszedł na płyciznę na którą wbił się holk. Tylko Schnipke w pierwszej kolejności był zainteresowany oddaloną o kilkanaście już co najmniej metrów barką. Wraz z Eckartem zeszli z holku do płytkiej wody i brzegiem ruszyli w stronę drugiego statku. Gomrund, Sylwia, Konrad i siłą rzeczy Dietrich również poszli z nimi by się upewnić, że nikt im już nie będzie zagrażać.
Na reling barki zarzucono prowizoryczny drewniany pomost od strony brzegu więc dostanie się na nią nie nastręczało żadnych problemów. Pokład był pusty. Ślady krwi można było znaleźć w kilku miejscach, a szczególnie przy jednej z burt. To co jednak napawało niepokojem to rytmiczny odgłos jaki dochodził spod pokładu. Schnipke skierował się tam pierwszy. Za nim cała reszta. Od strony dziobu, pod pokładem znajdowały się pomieszczenia sypialniane załogi. To w niej znaleźli pierwsze ciało. I pierwszego mutanta. Ten jednak nie zwracał uwagi na intruzów. Z bezgranicznym zapamiętaniem poświęcał się gwałceniu jakiejś kobiety. Albo raczej jej zwłok zważywszy na puste spojrzenie i krew zaschniętą na poderżniętym gardle. Mutantowi to najwyraźniej nijak nie przeszkadzało. Jego kozia głowa opadła martwo na nieszczęsną kobietę gdy Schnipke jednym czystym cięciem skrócił chorą zgrozę tej sytuacji.
- Głupota - skwitował Eckart - Zwierzoludziom chaosu w pewnym momencie coś na łeb się rzuca. Ktoś im musi mówić co mają robić, bo inaczej tak to się kończy.

To jednak ładownia sprawiła, że nawet konstabler o beznamiętnym zwykle spojrzeniu zaklął szpetnie i spochmurniał.
Już gdy otworzyli drzwi, uderzył ich przyjemny zapach jaki kojarzy się zwykle z piwniczkami karczemnymi. Barka przewoziła poukładane w gomółkach sery i owinięte w szmaty połacie uwędzonego mięsa. Poukładane po bokach były natomiast worki z mąką i beczułki z piwem i winem. W samym zaś środku tego wszystkiego grupka kilkunastu wychudzonych nieco i zaniedbanych kobiet i dzieci obarczona wszelakimi mutacjami.

***

Jakby zaś tego wszystkiego było mało, jeden z marynarzy, który do pomocy w naprawie steru, użyć chciał zostawionej w szuwarach łodzi wiosłowej, znalazł w niej zwłoki małej dziewczynki. Liza Sauber była sina od licznych uderzeń, a jej sukienka była brudna i podarta na strzępy. Jej uda i twarz znaczyły ślady niedawno zaschniętej krwi.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline