Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-07-2012, 15:19   #287
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Przestałem śpiewać, łzy przestały lecieć. Szedłem. Mechanicznie, rozglądając się tylko odruchowo. Dym gryzł w gardło nawet przez arafatkę, do spółki z dziwnymi ptakami na niebie ograniczał widoczność. Czułem się jak w jakimś horrorze, irracjonalnie. Zagruzowana ulica przypominała jakieś Kosowo, człapiące gdzieniegdzie hybrydy, jedyni mieszkańcy tego miejsca nie zwracali na mnie uwagę. Tak jak ja na nich. Budynki płonęły po oberwaniu bombami fosforowymi, tak samo jak zapałka którą odpaliłem następnego papierosa. Mechanicznie, z nawyku nie z głodu. Jedynym celem był koniec tej uliczki, zatraciłem się w marszu, w muzyce wybuchów i krakania, która dochodziła jak przez watę. Niejasno czułem zmęczenie mięśni, wyczerpanych wcześniejszym wysiłkiem. Z dymu wyłoniła się dziewiątka ludzi, zauważyłem ich dopiero po chwili. Każdy z bronią długą, którą celował do hybryd a tej urywało kończyny. Jak za wskazaniem czarodziejskiej różdżki. Nie słyszałem strzałów. Machnięcie. Hybryda-dziewczynka straciła skrzydło. Następne machnięcie. Głowa kruczastego bezdomnego zniknęła. I tak w kółko. Patrzyłem na nich za stosu gruzów, nie wiem z jakiego budynku odpadły. Nie obchodziło mnie to. Znalazłem się za nimi odruchowo, ciało posłuchało starych nawyków. Wszystkie hyrbydy leżały na ziemi, niektóre próbowały się czołgać. I wtedy wyszło ich Nemezis. Wielki, barczysty mężczyzna z długimi włosami i ciężkim budowlanym młotem, który nawet on musiał trzymać oburącz. Podchodził do każdego trupa i rozwalał mu nim głowę, robił to z jakąś taneczną gracją, hipnotyzującą, przyciągającą mój wzrok. Łak. Łaki zaprowadzały porządek na Rewirze. To moja robota ale nie miałem na nią sił. Po prostu nie miałem. Chciałem się położyć. Mój czysty upór i poczucie sprawy, które napędzały mnie podczas spotkania z demonem gdzieś zniknął. Niech odwalą moją robotę. Ktoś ją musi robić. Czemu nie one? Świat i tak już stanął na głowie. Ludzie nie dawali rady. Mieszańców było za mało, byli za słabi. Podobnie jak ja. Co mnie pchnęło do wstania? Nie wiem. Jakieś resztki tego sukinkota, którego Rachel we mnie dostrzegła ponad rok wcześniej. Kazały mi wstać i ruszyć. Ciało samo się napędzało, krok mi się wydłużył, nawyki zakorzenione głęboko w umyśle nakazały mi iść jak najbliżej resztek ściany. Oczy rejestrowały całą sytuacje, wysyłały sygnały do ciała z pominięciem umysłu, który się poddał. Przynajmniej tak to zapamiętałem. I wtedy wszystko się spieprzyło. I chodź raz uratowało mi to życie

Ptaki dostrzegł swój łup. Mnie. Ich krakanie przedzierało się przez wybuchy, przez mój przytępiony słuch by dostać się do mózgu. Rwać go na drobne strzępy. Roznosić. Oparłem się o ścianę. To byłoby łatwe. Poddać się. Albo zmusić się to ostatniego tytanicznego wysiłku. Wyciągnąć pistolet. Skończyć ze sobą.

Nie doczekanie! Nigdy dobrze nie znosiłem ataków na moją osobę. Nie to, żeby ktoś je dobrze znosił ale ja je znosiłem jeszcze gorzej. Wywoływały we mnie rządzę walki. Nie dałem ujścia telekinezie jak w samochodzie podczas gdy Mythos recytował wierszyki. Bo to nie mogło się tak skończyć. Nie ta bajka. Jeżeli byłem wstanie sięgnąć po broń to też dać wstać. I dać krok. A potem drugi. I unicestwić (dzięki mojej przymusowej randce z Mythosem nauczyłem się odróżniać unicestwienie od śmierci) Andrealfusa. Po to ja byłem naczelnym sukinkotem tego miasta. I człowiekiem. Tak, wtedy po raz pierwszy od dawna pomyślałem sobie jako o człowieku. Nie necrohybrydzie, nie Russelu Caine, nie mieszańcu. Człowieku! Mściwym dupku, który miał zamiar skopać komuś tyłek. Zauważyłem, że łaki napieprzają do ptaszków pikujących na mnie a jakiś blondyn pędził mi na spotkanie. Biegł szybko, bardzo, jak nieumarły. Pieprzony łak. Nienawidzę tałatajstwa. Ruszyłem mu na przeciw. Jak mucha w smole ale nie mogłem być bierny. Gdy się prawie zrównaliśmy, gdy widziałem jego chude ciało łamiące prawa fizyki złapał mnie za ramię i krzyknął do ucha.
- Ruszaj, jak chcesz oddychać!
Był kurewsko silny, prawie wyrwał mi rękę. Próbowałem nadążyć, dorównać mu jednak bardziej niż biegłem byłem ciągnięty. Blondynowi chyba o to chodziło, chciał mnie odciągnąć od kruków. Ich wpływ osłabł, ciągle bolało jak diabli ale ostatnio zaliczyłem już parę takich "migren". Wbrew powszechnej opinii gdy mózg chce wypłynąć można działać. Zabijać. Ale to musiało poczekać. Zostałem brutalnie wepchnięty w resztki jakiejś bramy. Prosto w ramiona kobiety, łaczki. Była mego wzrostu, o drobnych piersiach i ciele sportsmenki, nie mój typ, nie lubię kobiet ode mnie silniejszych, nie to, żeby był to jakiś kompleks... I nie to, żeby teraz sie to dla mnie liczyło bo babsztyl przyparł mnie do muru i to nie w ramach gry wstępnej. Trzymała mnie jak szmacianą lalkę i szczerzyła się garniturem paskudnych psich kłów. Jedyne co w niej było piękne to oczy, zielone w których chciało się utonąć. Tylko, że w tych pięknych oczach widziałem całe jezioro nienawiści. Nie zdążyłem nic zrobić i to nie przez jakiś marazm w jakim tkwiłem wcześniej, była za szybka. Zdążyłem tylko jej się przypatrzyć, jeszcze sekunda i by mi rozszarpała gardło. Mało poetycki koniec. Jak każdy inny.
- Diana. Dość.
Ktoś stanął w mojej obronie, chyba blondyn. Kobieta odchyliła głowę, ciężko dyszała.
- Zobacz na jego kurwa kurtkę, Marko.
Trzęsłem się cały, bałem się tym czystym pierwotnym lękiem, który odczuwali moi przodkowi (nie pytajcie po jakiej linii) w jaskiniach gdy kupili się do ogniska a w mroku rozbrzmiewał warkot. Nie potrafiłem wziąć się w garść a oni to widzieli. Jednak musiałem działać. Zawsze działam. Zwykle nawet od tego nie ginę.
- Spokojnie! Niewiem o co chodzie! Jestem regulatorem!
No tak. Russel, mistrz blefu się potknął. "Spokojnie wielkie nabuzowane bestie, jestem tym, który na Was poluje." Doskonała blaga Russel.
- O prrrrroszę.
Tyle usłyszałem od Diany nim ta się cofnęła, utrzymałem się jakimś cudem na nogach jednak moja sytuacja się nie poprawiła. Mężczyzna, który do mnie podszedł był szczupły, żylasty i mego wzrostu jednak o tym jaki jest groźny mówiło co innego, jego spojrzenie. W życiu może parę razy widziałem u kogoś tyle agresji. Podobne odczucia musiały mieć moje ofiary.


- Zgubiłeś się, hyclu?
Głos miał spokojny, wiedział, że to działa lepiej od krzyków i gróźb. Jednak podobieństwo pod względem postury czy agresji nie były jedynym, które nas łączyły. On miał swoją własną osobistą wendetę skierowaną w stronę regulatorów tak samo jak ja w stronę martwych. Nie wiem co mu kiedyś zrobili moi byli kumple po fachu i niezbyt chciałem to wiedzieć. Stąpałem po cienkim lodzie, bardzo cienkim. I wcale mi nie pomagało, że w koło huczał ogień a ktoś bezlitośnie napierniczał z artylerii. Zagadkowy ktoś wcale nie był MR... No dobra, pewnie nie był. Bardziej RBLem ale dla łaka to było wszystko jedno tak samo jak dla mnie czy miałem przed sobą łaka czy wampira, którego mogłem zabić. Zatopić się w jego bólu i strachu. Na walkę nie miałem szans więc zaczął wciskać kit a najlepszy kit opiera się na prawdzie.
- Uciekłem. Słuchajcie, wiem, że loup-garou nie lubią nas a jacyś imbecyle zarządzili masakrę niewinnych ale nie mam z tym nic wspólnego a antypatie powinniśmy odłożyć na bok. Kawałek stąd, w stronę w którą szliście jest demon, najprawdopodobniej to jego słudzy zabili Jamesa. Więził mnie bo miałem dobrać się Neiman do dupy. To ona i parę innych demonów odpowiada za ten pieprznik. Też chcę ich powstrzymać. To jak? Spróbujemy razem coś zrobić z tym pieprznikiem?
Lekki ruch ręką. Nie było to uderzenie a przyzwolenie. Tak czy siak nie miałem jak się bronić. Nie stawiałem jednak beznadziejnego oporu to by ich sprowokowało dodatkowo. Starałem się rozluźnić mięśnie gdy Diana się bawiła. Złapała mnie i bez najmniejszego wysiłku cisnęła przez całą bramą aż walnąłem o drugą ścianę. Po sekundzie znowu była przy mnie i walnęła mnie o jeszcze inną ścianę. A może tę samą? Starałem się zachować przytomność i za głośno nie jęczeć z bólu. Przez parę sekund leżałem na ziemi podziwiając przez dziury w sklepieniu czarne niebo, które tworzyły kruki. Długo to nie trwało bo Diana wskoczyła mi na klatkę piersiową wyrywając z mego gardła następny jęk. Patrzyłem na jej długie kły i piękne, obłąkane oczy.
- Ciekawe - mruknął zimnooki łak. spoglądając na mnie z góry. - Jak niby mógłbyś okazać się pomocny.
Mimo całej grozy, bólu i oszołomienia ciągle myślałem na zimno. Analizowałem błyskawicznie tak jak inni błyskawicznie działają w walce. Odezwałem się w końcu lekko roztrzęsionym głosem, takim jakiego oczekiwali. No i stłumionym bo Diana ze mnie nie zeszła.
- Bo wiem co planują! Kurwa! Jestem po Waszej stronie! Balliff mi ufa! Czego kurwa chcecie?! Zemścić sie? A to ja Wam coś zrobiłem czy te dupki z RBLu?! Chcę tylko dorwać odpowiedzialnych za ten rozpiździel!
Mówiłem szybko jakby zależało od tego moje życie. Jakby nie patrzeć w sumie zależało. Diana jednym szarpnięciem postawiła mnie do pionu, ciągle patrzyłem prosto w jej oczy. Ponoć są zwierciadłem duszy i tak było w istocie. Łaczka nie tylko
chciała mordować, ją to kręciło. Najnormalniej w świecie podniecało ją, że mogła mi spuścić łomot.
- Balliff ci ufa.
Zimnooki machnął ręką i Diana niechętnie odsunęła się ode mnie. Po za tą trójką reszta dalej stała w bramie i waliła do kruków, które najwidoczniej uznały mnie za smakowity kąsek. Zimnooki podszedł do mnie i wyciągnął dłoń palcami w stronę twarzy. Zatrzymał je tak na sekundę, próbując mnie zastraszyć. Opuszki delikatnie przesunęły się po policzku ścierając krew. Marko wsunął sobie palec do ust przez chwilę smakując krew.
- Balliff jest złamanym i naiwnym ćwokiem, który zaufałby nawet pracownikowi skarbówki.
- O co Wam kurwa chodzi? Najpierw mnie ratujecie a teraz chcecie zabić? Dawajcie, byle szybko. Tylko potem spalcie ciało by te kruki nie zrobiły swego fiku-miku. Albo powiedzcie o co biega!
- Wyszczekany - warknęła Diana drapieżnie. - Mogę go zerżnąć?
- Może potem - uspokoił ją Marko. - Mówisz że jesteś regulatorem, chodzisz w kurtce paramilitarnych chujków co polują na
łaki, mówisz że Baliff ci ufa, mówisz że chcesz pomoc, że wiesz co tu się dzieje. Tylko jest kurwa jeden mały problem. Nikt kurwa najwyraźniej nie ma pojęcia co się tutaj dzieje i skąd wylewa się to całe gówno. Nawet Benedykt.Nawet baronowie pijawek. Nikt.
I znalazłem swoją furtkę. Moją broń. Tak jak wiedźma znajduje odpowiedni rytuał a egzekutor broń na swego przeciwnika tak ja dostrzegłem co oni chcieli usłyszeć. I miałem swoją kartę przetargową. Może i nie wiedziałem wszystkiego ale trochę się sam dowiedziałem, trochę powiedział mi Mythos a trochę ten pieprzony demon. Pewnie byłem jednym z lepiej poinformowanych ludzi na Rewirze i mogłem to wykorzystać. Spokojnie stałem gdy Marco teatralnym gestem poprawiał mi zmiętą, zakrwawioną kurtkę.
- Więc, jeśli faktycznie coś wiesz, to mów.
- To nie moja kurwa wina. Powiedziałem funflowi Bededykta Kantykowi kogo ma pytać o tych zielonych. W skrócie?
- Chodź z nami - Marko spojrzał na Żagiew groźnie. - Nie próbuj zwiewać. Nie próbuj niczego. Bo ostatnim twoim zmartwieniem będzie Diana i jej chuć. Benedykt z tobą pogada.
Na całe szczęście nie musiałem tłumaczyć dla tego złamańca o co chodzi i mogłem porozmawiać z królem łaków. Żałowałem, że wiele o nim nie wiedziałem. Ponoć był silny, co najmniej jak Cameron z którym obecnie nie mogłem się mierzyć. I Emma z nim współpracowała podczas sprawy z Mythosem. To było tak dawno... Czy coś o nim mówiła? Nie mogłem sobie przypomnieć więc dalej ciągnąłem moją grę.
- To byłaby przyjemność w porównaniu do NASZYCH zmartwień.
Teatralnie wolnym gestem wyjąłem glocka i go odbezpieczyłem.
- Na ten szajs działa srebro czy żelazo?
Drugą ręką dobył noża szturmowego, broni w posługiwaniu się którą byłem mistrzem
- Srrebro lepiej trzymaj z daleka od nas, kochaniuśki - warknęła Diana.
Cóż. Moim znakiem rozpoznawczym (takim nietoperzem batmana) oprócz przystojnego ryja i skłonności socjopatycznych było to, że czasem pieprzne coś głupiego licząc, że to będzie śmieszne. Oczywiście było tak i tym razem gdy próbowałem się odgryźć Dianie. Skierowałem pistolet w górę jakbym chciał go rzucić.
- Spokojnie piesku. Srebro na ptaszki. Łapie.
I przegiąłem. Oczy Diany zalśniły morderczo. Przekroczyłem cienką granicę jej opanowania. Ciało loup garou
zaczęło puchnąć, rosnąć, morfować w hybrydę człowieka i czegoś, co psem na pewno nie było. Jak na moje to jej mamusia musiała być stanowczo lekkich obyczajów.

http://slavfolklore.files.wordpress....rewolffem.jpgl

Mogłem się z nią spróbować. Póki morfowała za pomocą noża i telekinezy spowolnić na parę sekund i w tym czasie naszpikować ją srebrnymi kulami. Tylko po kiego? Jej funfle by mnie zabili w ułamku sekundy. Pozostało mi tylko wybronić się słownie.
- Spokojnie. Gramy po tej samej stronie. Może po wszystkim potoczy się inaczej ale na razie naprawdę zależy mi na oczyszczeniu Rewiru z demonicznego plugastwa tak jak Wam. Marco, jakbyś mógł poprowadzić... Zasady łapię.
Zimnooki nie poprosił. Rozmazał mi się w oczach i raptem znalazł się przy Dianie, dostrzegłem jak stanął przy Dianie i złapał ją za kark. Rozległ się huk i łaczka leżała na glebie w kałuży krwi w której bieliły się zęby. Diana spotulniała równie szybko, jak wpadła w szał.
- Wiesz, jak ja nie lubię nieposłuszeństwa.
Cały spięty schowałem nóż za pas a pistolet ciągle trzymałem skierowany w górę. Rozejrzałem się po łakach, reszta miała całą awanturę gdzieś zerkając tylko na sekundę podczas bój dwóch garuchów. Napieprzali do kruków jakby to był ich cel w życiu.
- Idziemy przez kwartał podrygusów - zdecydował mężczyzna z młotem dysponujący głosem potężnym, jak huk pociągu. - Żywczyk niech trzyma się blisko. Marco, skoro go niańczysz to go pilnujesz. Ruszamy!
Ciekawe... Czyli jednak to nie zimnooki tu dowodził. Nie mogłem za długo analizować sytuacji bo mój "opiekun" popchnął mnie na ulicę gdzie łaki w biegu napieprzały do ptaków. Pobiegłem za nimi z gnatem w łapie jednak nie strzelając, miałem za mało naboi, mogłem wziąć karabin. Co raz zerkałem na garuchów, szczególnie mimowolnie na Dianę w ponownie ludzkiej postaci. Tak jak niezbyt mi się podobało gubienie przez Charliego ciuchów podczas transformacji tak teraz jak najbardziej. Jedno próbowałem sobie przypomnieć. Kim do jasnej cholery mogą być podrygusy i dlaczego będą próbowały mnie zabić?
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]

Ostatnio edytowane przez Szarlej : 31-07-2012 o 15:22.
Szarlej jest offline