Kapral
Stopa w dzikim szale wierzgnął raz i drugi. Na co Vooks poprawił mu zdrowo przy uchu kamulcem. Chłopak od razu zwiotczał i wierzgać przestał. Padł na trawę. W wilka się również nie przeobraził, choć żółta plwocina bynajmniej zwyczajnego ludzkiego wyglądu mu nie dodawała.
- Gadaj, jak Cię Otto miło prosi - rzucił niziołek.
- Maska... Po co Wam to? - jęknął z bólu chłopak, a następnie... charknął i wypluł jeszcze więcej żółci z trzewi. Z ucha kapała mu krew. Spojrzał jednak bystro na Otta i odczytał z jego twarzy zimną, złowrogą determinację. Zrozumiał, że zaraz zginie, chyba że... Młodzik przełknął ślinę i zaczął gadać.
- Maska jest świętością... pojmujesz to, szubrawcze? Ale nie do nas ona należy, najemniku, lecz do boginka leśnego, duszka wielkiej, prastarej kniei. On strzeże tego lasu przed Złem. Takimi jak Ty i Tobie podobni. A swe wilcze dzieci boginek naucza i przysposabia do ochrony prastarego matecznika. Tyle i aż tyle. Maska jest mu... nam... potrzebna do Przemian.
Z oddali doszły ich głosy rozmowy sołtysa Stocka z Iveinem.
- Oni... mieszkańcy Kurtwallen... mają nie wiedzieć. Rozumiesz? Tak nam powiedziano. Jego Leśny Gaj nie może zostać zbrukany przez nieczyste buciory. Głęboko w lesie ukryty ma zostać. Przed takimi jak Wy. Inaczej wszystko się zmieni...
Chłopak przestał mówić i spuścił ramiona. Zacisnął pięści.
- Gdybyście mnie wtedy w stajni nie złapali... Wszystko by poszło jak z płatka. A teraz... - podniósł głowę i spojrzał hardo na Otta.
- A teraz oddaj mi maskę, zanim będzie za późno. Karmelia paktować nie będzie z Wami. Coś się Wam w lesie przydarzy, to pewne. Kły i pazury. Chyba, że... maskę oddacie. A wtedy nic nam po Was. Ivein
Powoli wstawał świt. Los pozostałych "Malowanych Chłopców" wisiał na włosku. Jak zwykle.
Zrazu bowiem zdziwieni wieśniacy, podnieśli głośne larum. Potrząsali orężem i pochodniami. Obrzucali wyzwiskami.
Stajnia powoli wygasała. Tylko czarny dym nad Kurtwallen przypominał o niedawnym linczu.
- Ty kurwi synu, morderco, gwałcicielu! - w stronę Iveina poleciał kamień, lecz najmita zbił niedbale ruchem dłoni.
Karmelia poczęła śmiać się pod nosem.
-
Widzisz? - syknęła.
- Kto tu górą, a kto dołem?
W odpowiedzi najmita przycisnął sztylet do gardła dziewczyny.
***
Najgłośniej oczywista darł się gajowy Liszka lżąc Iveina od najgorszych skurwysynów, zanim stary Crystian i Edgar kazali go innym wieśniakom odciągnąć i uciszyć.
Naprzód wyszedł Aldsburczykowi posępny sołtys. Zagryzał wąsa i nerwowo trzymał dłoń na rękojeści miecza. Ale z pochwy go nie wyjmował.
Podszedł dosłownie parę kroków, tak, że widać było parę dobywającą się z jego ust, ale nie na tyle by żołnierzowi zagrozić. Za nimi podeszły dwa krasnoludy.
Stock przemówił spokojnym głosem wpatrując się w Karmelię, jakby Ivein nie istniał.
- Dobrze się czujesz, moje dziecko? Widzę, żeś poraniona, ale przeżyjesz... Musisz troszkę wytrzymać. Jeszcze trzy dni... A później wrócisz do ojca... i się zobaczy... - ostatnie słowa wycedził powoli i odszedł w kierunku zabudowań wydać stosowne polecenia.
Jeden z krasnoludów został jednak trochę dłużej i spojrzał ponuro na Iveina.
- Honor ma się jeden, człowieku. Człowiek bez honoru to gorsze niż śmierć. Tfu! ***
O poranku wieśniacy spełnili polecenia Aldsburczyka. Wóz Edgara zaprzężony w dwa konie, załadowany został dwoma kołczanami, parą mieczy, trzema włóczniami i zapasem prowiantu na tydzień.
Czekał na skraju wioski.
Droga była wolna.