- Teraz to rzeczywiście trzeba będzie stąd zniknąć - pomyślał Sorley, gdy z wozu wypadł im jeden z truposzy. Wypadł tuż pod kopyta konia burmistrza Narwell, warto dodać. Oblał go zimny pot. Już miał wzywać mgłę dzięki mocy danej mu przez Olidamarrę, już miał znikać - nie sądził, by potrafił znaleźć jakieś sensowne wytłumaczenie dla tej sytuacji... Ale burmistrz i jego towarzysze sami znaleźli wytłumaczenie. A przecież nie będzie się z nimi kłócił, prawda?
Problem w tym, że teraz już na pewno ktoś sobie skojarzy zniknięcie syna Kane'a i bandę ochroniarzy wywożącą ciała z karczmy. Całą sytuację można było skwitować krótkim
"ja pierdolę", co zapewne zrobiła większość obstawy, lecz nawet te słowa nie wyrażały całej beznadziei tej sytuacji...
Cała nadzieja w tym, że uda im się bez problemów wrzucić trupy do rzeki, a potem znikną gdzieś na mieście i poczekają aż sprawa przycichnie.
***
Ale jak to zwykle w życiu bywa, nigdy nic nie idzie gładko. Tym razem rozwaliło się koło. Najwyraźniej nie cieszył się dziś łaską swojego boga... Albo któryś z jego wrogów próbował zaszkodzić jego wybrańcowi! Tak, ta druga opcja była bardziej prawdopodobna... Przecież Olidamarra zawsze sprzyjał sprytnym i zuchwałym, a Sorley mógł się pochwalić posiadaniem obu tych przymiotów. To na pewno sabotaż, a nie niedociągnięcia jego planu!
***
Schodząc z budynku rozważał jak najłatwiej i niepostrzeżenie dostać się do brzegu Selintan. Z pewnością nie będzie to łatwa sztuka, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę rozwalony wóz... i bandę pomocnych strażników.
Zeskoczył tuż za Aelianą, gotów pomóc jej w przekonywaniu strażników. Problem w tym, że ruda zaczęła gadać kompletne głupoty... Historyjka z podarkami była całkiem niezła (Sorley w końcu był niemal zawodowym oszustem, potrafił ocenić dobrą historyjkę), gdyby nie to, że ich wóz miał rozwalone koło! Nawet jakby chcieli to by nie dowieźli tych pieprzonych podarków (nawiasem mówiąc - ciekawe czy burmistrz ucieszyłby się z syna zapakowanego do skrzynki...).
- Dokładnie - potwierdził słowa współtowarzyszki niedoli.
- To nasza sprawa, sami się nią zajmiemy. Przecież za to nam płacą... - Może gdyby dano mu dokończyć całą sprawę dałoby się rozwiązać bez problemu, ale niee, Dexter musiał się mu wciąć! Dosłownie się wciął. I to w gardło jednego ze strażników.
I to by było na tyle jeśli chodzi o dyskusję. Jeszcze więcej trupów. I co z nimi wszystkimi zrobić, do cholery? Chyba jako jeden z nielicznych w tej bandzie się zastanawiał nad takimi prozaicznymi sprawami. Reszta potrafiła tylko robić rozpierdol...
I tak o to rozmyślając Sorley wycofał się w stronę zaułka z którego przyszedł. Nie zamierzał walczyć, tylko by przeszkadzał. Zamiast tego postanowił pomóc!
- Olidamarro, ześlij swą boską łaskę swojemu wiernemu słudze i jego towarzyszom... - nie wątpił w to, iż jego patron ześle na nich swoje błogosławieństwo. Patron sprytnych i zuchwałych, no nie? Atak na strażników może sprytny nie był, ale z pewnością można go było zaliczyć do czynów zuchwałych.