Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-08-2012, 01:43   #8
Aeshadiv
 
Aeshadiv's Avatar
 
Reputacja: 1 Aeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputacjęAeshadiv ma wspaniałą reputację
Siegfried

Karczmarz chyba o niczym nie wiedział. Był jednym z niewielu, którzy na egzekucję nie poszli. Czekał na pierwszych klientów, którzy wyjaśnią mu co stało się na zewnątrz. Krzyk wiedźmy słychać było na całe miasteczko. W dodatku słowa były wypowiadane w nieznanym pospolitym ludziom języku. Tym, który przybył najwcześniej był właśnie fanatyk. Gdy tylko podszedł do lady oberżysta od razu ukłonił się grzecznie i sięgnął pod ladę. Wyjął stamtąd kluczyk.
- Oczywiście szlachetny panie! Pokoik po prawej ! Już przyniosę strawę. Widze, że z Was kawał mężczyzny. To pewnie mięsiwa dużo! Już przyniosę. Pieczeń prawie gotowa. Powiedzcie mi tylko co tam się stało. Strasznie ciekaw jestem, wiecie. Sam tutaj stałem i nagle wrzaski w niebiosa słychać! Takie nieludzkie! – mówił bardzo szybko. Był podeksyctowany. W międzyczasie skakał to za ladę to do kuchni. Przyniósł talerz z porcją pieczonego mięsa polanego sporą ilością tłuszczu z dodatkiem domowych klusek.

Aldric


Nieco oszołomiony najemnik ruszył w stronę karczmy. Polecono mu tę mieszczańską. Jedną z trzech Ohlsdorfskich oberży. Podobno ta tutaj nie jest droga, a zjeść można dobrze. Do tej w dzielnicy biedoty nie warto się zapuszczać, a w szlacheckiej... ach! Szkoda aby sakwa traciła aż tak bardzo na wadze.
Jadąc spokojnie w stronę placu targowego, gdzie umiejscowony był jego cel minął inkwizytora. Mężczyzna nieco zszkokowany szedł w stronę świątyni. Kolejny wybryk losu. Weiß przypadkowo wymienił spojrzenie z Aldricem. Najemnik poczuł lodowy wzrok łowcy na sobie. Nie wróżyło to dobrze. Okazało się jednak, że to nic takiego. Inkwizytor poszedł swoją drogą.
Dziwny ten dzisiejszy dzień. Każdy gapił się każdemu w oczy...
Najemnik oddał swojego konia pod opiekę chłopca stajennego. Młodziak za pensa zajął się nim od razu. Deklarował jaki to on nie porządny, jak się nim zaopiekuje i oczywiście, za taką niską cene.
Można było w końcu usiąść w oberży i odpocząć.



Siggi

Niedobrze... niedobrze... Jedynie piwko mogło go zrozumieć. Złocisty napój zawsze działał uspokajająco na wielkoluda. Był to taki eliksir spokoju dla mieszkańca Nuln. Jednak chlanie tych szczyn, które karczmarz nazywał piwem w dzielnicy biedy nie było teraz Siggiemu w smak. Wolał iść i napić się czegoś lepszego. Mimo tego, że sakiewka nie była pękata.
Wszedł do tej oberży przy placu targowym. Szczęściarz! Akurat ktoś stawiał! Jakiś bogacz wszedł z okrzykiem na ustach zaraz po nim. Może ten dzień nie był taki parszywy jak mogło się zdawać?
W oberży było już sporo osób. Wszyscy siedzieli i gaworzyli o tym co stało się na placu. Chyba nie da się uciec od tego wspomnienia... przyjamniej dziś. Może warto się upić i zaryzykować kaca? Po alkoholu często dużo się zapomina.


Mogund


Tłok, pieprzony tłum z placu przeniósł się do oberży. W krasnoludzkiej karczmie byłoby to niedopuszczalne, żeby zaczynało brakować miejsca w przybytku alkoholowej i mięsnej rozkoszy. Jednak niewysoki Khazad znalazł i dla siebie krzesełko, przy kimś z wschodnich krain bodajrze. Dziwne odzienie na to wskazywało. Jakiś człeczyna właśnie zaczynał jeść ładne wypieczony kawał mięsa. Ślinka pociekła górnikowi na tę myśl. Taki posiłek, do tego antałek piweczka i można jakoś odczarować ten urok wiedźmy. Przecież kransnoludy nie są aż tak podatne na wszelkie czary. Trzeba było teraz tylko w odpowiedni sposób udowodnić, że jest się dumnym potomkiem tej rasy. To znaczy, najeść się, napić, posiłkować na rękę i oczywiście... targować się o cenę. Chociaż... wszystkie głosy w karczmie jakby nagle przycichły. Odezwał się tylko jeden głos, który w uszach Mogunda zabrzmiał wyjątkowo mądrze i szlachetnie.



Edmundus


Szlachcic przy wchodzeniu do oberży sciągnął swój beret. Podniósł rękę na znak tego, że chce coś powiedzieć. Goście popatrzyli się na niego, jednak szepty nadal były słyszalne. Jednak donośne zakrzyknięcie słów:
- Stawiam wszystkim po piwie! Mości karczmarzu! Nalewaj i niech piana sączy obficie po ściankach naszych kufli.
Momentalnie Edmundus zwrócił na siebie uwagę. Jednak wywarł bardzo pozytywne wrażenie. Chyba tylko jego sakiewka miała mu za złe to co właśnie uczynił.
Miejsc wiele nie było. Usiadł przy jakimś mężczyźnie ubranym w nieco innym stylu niż ludzie w Imperium. Chyba Kislevita. Niezbyt podobało mu się to, że krzesło obok zajmował przedstawiciel rasy kransnoludzkiej, ale miał teraz większe zmartwienia.
Co jak ktoś skojarzy go z Elisą?

Nathander Zeder

Jako jeden z niewielu właśnie on udał się poza miasto. Wyszedł wschodnią bramą. Poszedł wzdłuż rzeki, na południowy wschód. W sumie nieświadomie zbliżył się do Kiffendorf. Siadł wsłuchując się w pluskającą wodę. Ogień, za dużo ognia. Pochłaniający wszystko, zarówno jak żywe osoby i martwe przedmioty. Siedział tam na prawdę długo. Kojąca cisza na prawdę dobrze na niego działała. Wiedział chociaż częściowo co mogła czuć czarownica. Miał przecież bardzo podobne doświadczenia. Zerknął do wody. Ujrzał w niej własne odbicie. Zniszczona twarz przypominająca obecnie starca w rzeczywistości była bardzo młoda. Sięgnął ręką do wody. Poczuł zimno. Siedział spokojnie. Wyciszał się tak jak to przez bardzo długi czas życia robił.

***

Dwadzieścia minut później


Tłum rozszedł się szybko. Nikt nie chciał widzieć więcej tego stosu, czuć dymu, ani wspominać tego wydarzenia. Jedynie te kilka osób, które poczuły przez moment spojrzenie wiedźmy na sobie nie mogło otrząsnąć się z tego wydarzenia. Jedni pognali do karczmy aby zatopić pamięć o tym wydarzeniu w kufelku, inni wyszli po prostu się przejść. Cisza i spokój dawały pewne wytchnienie i koiły ducha.

Inni jednak... pracowali?

Gdy na placu egzekucyjnym został jedynie brat Otto i Igor oprawca wszyscy pozostali wrócili do swoich zajęć. Był to dobry moment. Vincent wśliznął się przez zachodnią bramę do miasta. Szedł wyraźnie zadowolony. Pokierował się w stronę wchodnich murów. Głupi nie zauważyłby, że coś komuś zwinął. Z uśmiechem na twarzy zapukał trzykrotnie do pewnej chaty. Otworzył mu mężczyzna w średnim wieku. Haczykowaty nos, kozia bródka i nieprzyjemny wyraz twarzy – te cechy wyglądu były najbardziej charakterystyczne u Karla Bruddera. Vincent wszedł do środka. Wyszedł po piętnastu minutach z kilkoma monetami w sakiewce więcej. Udał się o dziwo dziś to mieszczańskiej karczmy. Cóz... stać go było.
 
Aeshadiv jest offline