Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-08-2012, 19:41   #291
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
NATHAN SCOTT

Popędził za światłem, najszybciej jak potrafił. Zmysł zagrożenia milczał, więc raczej nie spodziewał się paskudnej niespodzianki – ataku znienacka. Pod tym względem egzekutorzy byli uprzywilejowanymi pośród łowców. No chyba że, tak jak teraz, „brzęczyk” zagrożenia włączał się nagle i niespodziewanie. Nagle, niczym wybuch odbezpieczonego granatu.

W jednej chwili mknął czarnym tunelem z szarego betonu, w drugim ostrożnie skręcił w kolejną szeroką odnogą i wtedy zatrzymał się gwałtownie wciągając cuchnące powietrze w płuca. Zmysł zagrożenia obudził się z uśpienia.
Nathan stał na szerokiej, metalowej rampie, w wejściu do dużej komory retencyjnej, lub innego pomieszczenia o podobnym przeznaczaniu. Zdążył przebiec dwieście, może trzysta kroków od miejsca, w którym pierwszy raz dostrzegł światło latarki. To samo światło teraz kierowało się w dół pomieszczenia, którego początkiem była rampa. Widział je migoczące pomiędzy żelaznymi kratownicami.

A potem usłyszał to. Cichy, mrożący krew w żyłach zaśpiew dochodzący gdzieś z dołu. Spojrzał w stronę, skąd dochodziły do jego uszu inkantacje i ujrzał wyraźnie światła pochodni w dole. Zmysł zagrożenia jeżył mu włoski na ciele. W tym betonowym silosie gromadziła się jakaś energia. Negatywna i powodująca, że hyperadrenalina w jego żyłach buzowała na pełnych obrotach.

Gdzieś nad swoją głową usłyszał jakiś szmer. Narastający, ciężki, stłumiony przez strop odgłos jadącego najpewniej na powierzchni pojazdu gąsienicowego. Czołg, buldożer lub coś podobnego. Jednak nawet ten kolos przetaczający się gdzieś nad głową Scotta nie zagłuszał melodyjnego zaśpiewu dochodzącego z dołu.

A potem zaśpiew urwał się nagle zagłuszony wyjątkowo głośną serią z broni maszynowej i krzykiem bardziej zaskoczenia, niż bólu, który jej zawtórował.

- Złapać strzelca i zabić! –rozkazał jakiś agresywny, kobiecy głos z dołu.

- Wyczuwam kogoś na górze – dodał inny głos, bardzo sykliwy i dziki głos.

Nathan wiedział, że ludzkie gardło nie jest w stanie wydobyć z siebie takich dźwięków. To musiał być zmiennokształtny.


GARY TRISKETT


Matti okazał się być nie w ciemię bitym loup – garou. Zwinny, niczym zwierzak z którym dzielił ciało i zmyślny, niczym miejski szczur. Prowadził Garyego tak, że unikali większych skupisk skrzydlatych paskudztw oraz ostrzeliwanych kwartałów. Zresztą artyleria też jakby troszkę przycichła. Co jakiś czas tylko gdzieś nad ich głowami świsnął pocisk lub też granat moździerzowy, by z łoskotem eksplodować gdzieś dużo dalej. Triskettowi wydawało się, że w końcu jakiś wojskowy palant wziął się za dowodzenie kanonierami i teraz wojskowi walili tylko w precyzyjne cele.

Po blisko godzinie biegania, czołgania się, przemykania przez zapuszczone bramy i zdewastowane podwórka, dotarli w końcu gdzieś, gdzie Wiewiór wyraźnie się rozluźnił.

Wskazał ulicę – pustą, cichą, zadymioną i prawie nietkniętą przez wojenne zniszczenia.

- Tam, prosto – jest posterunek twoich – wyszeptał.

Gdzieś nad głowami przeleciało im krucze stado, kierując się we wskazanym kierunku. Po chwili ktoś otworzył w stronę ptaków ogień. Ciężki karabin maszynowy oraz przynajmniej kilka innych, lżejszych, szatkowały ołowiem skrzydlate zagrożenie.

- Ciężka sprawa – Matti pokręcił głową węsząc. – Snajperzy. Na pewno mają ulicę na celowniku. Mogą cię zdjąć, nim wyjaśnisz o co chodzi.

Jakby na potwierdzenie słów Wiewiórki na ulicy pojawił się nie wiadomo skąd obszarpany, toczący zieloną pianę z ust osobnik. Jak w amoku ruszył w stronę prawdopodobnych posterunków. Nie słyszeli strzału, ale widzieli, jak z głowy zainfekowanego bryznęła jucha, i jak odstrzelony nieszczęśnik zwalił się na ziemię, obok kilkunastu innych ciał.

Gdzieś, obok niego, pojawił się widmowy kruk Nemain. Wniknął w ciało trupa, transformując go w znaną Gary’emu kreaturę. Kiedy skrzydlaty osobnik podniósł się na nogi zza dymnej osłony ktoś znów otworzył ogień i truchło znów znalazło się na ziemi.

- Głupie te maszkary –zawyrokował Wiewiór spluwając pyłem na ziemię. – Ale strzelcy nie. Masz jakiś plan, jak się do nich dostaniesz?


RUSSELL CAINE

Zmiennokształtni znali się na swojej robocie. Potrafili prowadzić jeńców. Gnać ich, niczym bydło, na rzeź.

Jednak im dłużej z nimi przebywał, tym mniejszy strach Caine odczuwał.

Podrygusy. Jak się kazało, to było jedynie slangowe określenie dzielnicy zombie. Tego regionu Rewiru, który w „normalniejszych” czasach, zdominował ten rodzaj zdechlaków.

Teraz kwartały zombie były opustoszałe. Kilka domów płonęło. Nikt nawet nie próbował gasić pożarów. Tłusty dym zalegał nad ulicami utrudniając oddychanie, ale jednocześnie ułatwiając przemieszczanie się „wilkołaczemu comado”.

Caine miał sporo okazji do próby ucieczki. Ale miał też na tyle wiele oleju we łbie, aby tego nie próbować. Wiedział, że w bezpośrednim starciu z taką ilością łaków, zostanie przerobiony na mielonkę w kilka sekund. A wojenna zawierucha pozwoli jego potencjalnym zabójcom ukryć ciało tak, że nikt nie będzie miał go szansy odnaleźć do kolejnego Dnia Sądu.

Krukostwory i plujący zieloną pianą z ust ludzie kilkakrotnie stawali na drodze ekipie wilkołaczej poruszającej się z subtelnością przecinaka. Prosta taktyka zniszczenia wszystkiego, co stanie im na drodze, sprawdzała się w tym chaosie nad wyraz dobrze.

- Jesteśmy na miejscu – zakomunikował facet z młotem, kiedy weszli do środka jakiejś bramy ozdobnej, oklejonej plakatami garażowych zespołów.
Na półpiętrze stał niewysoki mężczyzna z największą spluwą, jaką chyba udało się zdechlakom przemycić. Z taśmowym M-60, który konus trzymał we włochatych, małpich łapach bez większego trudu.

Minęli go, już w trójkę – on, Diana i Marco – i weszli do pierwszego mieszkania na pierwszym piętrze.

Zmiennokształtni zrobili tutaj coś w rodzaju sztabu polowego. Był stół, było kilkoro osób o wyglądach twardzieli – zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Była mapa na stole, z kolorowymi figurkami ustawionymi jak w typowym sztabie.
A co najzabawniejsze, w tym całym zgromadzeniu, Caine zobaczył kogoś jeszcze. Znajomą twarz o zimnych, jak i on oczach.

- Cześć – powiedział Andy uśmiechając się garniturem wilczych lub psich kłów. – Chcesz fajka? – zapytał cyngiel BORBLi i Lynch, jakby nigdy nic.

- To ten typek, o którym mówiłeś? – zapytał zwalisty, czerwony na twarzy mężczyzna w paramilitarnej kurtce przenosząc wzrok na Caina.


LAURA MORALES, EMMA HARCOURT

Emanacja Śmierci stawała się coraz silniejsza. Plecy Prokopova świeciły już, jak koksownik pełen rozżarzonych węgielków. Emanowały pomarańczową łuną, jak pierścień Saurona ze starego filmowego hitu.

Pojawił się również zapach. Ozon. Ozon i siarka.
Prokopov zawył dziko.

Laura, która zajęta była rozwiązywaniem bandaży z nóg Toppera i próbą pozbycia się żelastwa z jego ran, dopiero teraz zauważyła, co dzieje się obok. Zadrżała z budzącego się lęku. Każda drobinka jej mocy wyła w jej głowie serenadę przerażenia.

Irol też chyba wyczuł, że coś się dzieje. Usłyszeli szuranie i poczuli ruch. To koordynator cofnął się nieco w tył, pod ścianę tunelu.

Emma z fascynacją i przerażeniem obserwowała grę tatuażu na plecach zatrzymanego czarnoksiężnika. Ktokolwiek zrobił mu ten tajemniczy krąg był mistrzem nad mistrzami, a jego wiedza przekraczała nawet wiedzę, jaki na temat kręgów i symboli magicznych posiadała Emma. Jak na razie Harcout poznała tylko jedną osobę, której wiedza mogła dorównywać wiedzy twórcy tatuażu. Finch O’Hara. Arogancka Żagiew. Czy to możliwe że maczał on w tym swoje paluszki? Czy od początku manipulował nią? Topperem? Resztą?
Nie miała czasu na te rozważania.

Skóra Propokova zaczynała wybrzuszać się, napinać, jak cienka, lecz elastyczna guma. Wyraźnie widziała zarys jakiejś szkaradnej gęby, która napinała skórę.

Prokopov wył coraz głośniej. Jego krzyk przerodził się w prawie nieludzkie zawodzenie.

Emanacja Śmierci zmieniła .... „jakość”. Powietrze wypełniła woń bagiennego gazu, cuchnący melanż kloaki i ropiejących, zepsutych zębów. To sprawiło, że wszyscy na moment zakrztusili się własnymi oddechami.

Fantomka cięła sztyletem, nie widząc specjalnie innego wyboru. Lecz czy to wybór był zły, czy też siła, która używała ciała Prokopova jako bramy za potężna – tak, czy siak, z rany zamiast krwi trysnęła czarna sadza, wypełniając ciemność korytarza kolejną warstwą mroku.

Przez chwilę, bo kiedy opadł dym ujrzeli, że już nie znajdują się w korytarzu. Cała piątka stała teraz w ... czymś, co przypominało spalony korytarz.

Czuli zapach dymu. Piekł ich w oczy, dusił płuca. Czuli też żar ognia i łoskot płomieni, gdzieś niezbyt daleko.

KOT

Otworzył oczy, ale zobaczył najpierw wokół siebie tylko ciemność.
Wspomnienie walki z demonem napłynęło do niego, niczym moment, gdy przypominamy sobie zły sen. Ale to nie był zły sen i Kot doskonale o tym wiedział.

Gdzieś niedaleko coś huknęło, a potem ścianami budynku, w którym się znajdował wstrząsnęło potężnie. I nagle znów widział.

Z sufitu posypał się pył, a od ściany odleciał kawałek tynku.

Kot poczuł krew. Wokół leżały ciała. Cztery, nie – nawet pięć osób. Większość zawalona gruzem, kiedy część najpewniej trafionego strzałem budynku, zawaliła się, miażdżąc jakiś ludzi. Jednym z nich był Kot, ale … ciało opanowane przez nekomatę poradziło sobie doskonale. Jeszcze tylko odrobina bólu, kiedy pogruchotana kość piszczelowa zrosła się czyniąc kończynę sprawną i Kot czuł się, jak nowo narodzony.

Huknęło kawałek dalej. Ostrzał artyleryjski ustawał.
I wtedy to poczuł.

Zew. Potężny. Trudny do zignorowania. Zew. Wołanie roznoszące się poprzez Całun skierowane wprost do niego. Kot wiedział, Kot czuł, Kot znał osobę, która go wzywała. Lecz nie potrafił przypomnieć sobie imienia wołającej istoty. Wiedział tylko, że w odróżnieniu od niego, bardzo lubi ogórki.

WSZYSCY

Ruchy zostały wykonane.

Duch Miasta rozłożył gazetę i czekał.

Teraz życie tysięcy mieszkańców Londynu było w rękach garstki ludzi, którzy ludźmi do końca nie byli i którzy zupełnie nie zdawali sobie sprawy z tego, o co toczy się stawka i w jakiej grze przyszło im brać udział.

Duch Miasta zamknął oczy. Rozdzielił swoją moc.

Tutaj popchnął, tam pociągnął, w innym miejscu przejął kontrole nad tym i owym, zaświecił światło w jednym miejscu, zgasił w innym.

Wykonywał kolejne ruchy, czując jednak, że jego przeciwnicy są coraz bliżej.
Zaczynała się ostatnia walka. A zwycięstwo lub klęska były o wyciągnięcie ręki od niego.

Duch Miasta nie miał już wyboru. Musiał grać tymi siłami, które mu pozostały. Konwergencja była nieunikniona.

Całun drżał, napinał się, kiedy kolejne byty próbowały dorwać się do tortu, jakim podczas Konwergencji stała się stolica Wielkiej Brytanii.
 
Armiel jest offline