Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 06-08-2012, 19:41   #291
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
NATHAN SCOTT

Popędził za światłem, najszybciej jak potrafił. Zmysł zagrożenia milczał, więc raczej nie spodziewał się paskudnej niespodzianki – ataku znienacka. Pod tym względem egzekutorzy byli uprzywilejowanymi pośród łowców. No chyba że, tak jak teraz, „brzęczyk” zagrożenia włączał się nagle i niespodziewanie. Nagle, niczym wybuch odbezpieczonego granatu.

W jednej chwili mknął czarnym tunelem z szarego betonu, w drugim ostrożnie skręcił w kolejną szeroką odnogą i wtedy zatrzymał się gwałtownie wciągając cuchnące powietrze w płuca. Zmysł zagrożenia obudził się z uśpienia.
Nathan stał na szerokiej, metalowej rampie, w wejściu do dużej komory retencyjnej, lub innego pomieszczenia o podobnym przeznaczaniu. Zdążył przebiec dwieście, może trzysta kroków od miejsca, w którym pierwszy raz dostrzegł światło latarki. To samo światło teraz kierowało się w dół pomieszczenia, którego początkiem była rampa. Widział je migoczące pomiędzy żelaznymi kratownicami.

A potem usłyszał to. Cichy, mrożący krew w żyłach zaśpiew dochodzący gdzieś z dołu. Spojrzał w stronę, skąd dochodziły do jego uszu inkantacje i ujrzał wyraźnie światła pochodni w dole. Zmysł zagrożenia jeżył mu włoski na ciele. W tym betonowym silosie gromadziła się jakaś energia. Negatywna i powodująca, że hyperadrenalina w jego żyłach buzowała na pełnych obrotach.

Gdzieś nad swoją głową usłyszał jakiś szmer. Narastający, ciężki, stłumiony przez strop odgłos jadącego najpewniej na powierzchni pojazdu gąsienicowego. Czołg, buldożer lub coś podobnego. Jednak nawet ten kolos przetaczający się gdzieś nad głową Scotta nie zagłuszał melodyjnego zaśpiewu dochodzącego z dołu.

A potem zaśpiew urwał się nagle zagłuszony wyjątkowo głośną serią z broni maszynowej i krzykiem bardziej zaskoczenia, niż bólu, który jej zawtórował.

- Złapać strzelca i zabić! –rozkazał jakiś agresywny, kobiecy głos z dołu.

- Wyczuwam kogoś na górze – dodał inny głos, bardzo sykliwy i dziki głos.

Nathan wiedział, że ludzkie gardło nie jest w stanie wydobyć z siebie takich dźwięków. To musiał być zmiennokształtny.


GARY TRISKETT


Matti okazał się być nie w ciemię bitym loup – garou. Zwinny, niczym zwierzak z którym dzielił ciało i zmyślny, niczym miejski szczur. Prowadził Garyego tak, że unikali większych skupisk skrzydlatych paskudztw oraz ostrzeliwanych kwartałów. Zresztą artyleria też jakby troszkę przycichła. Co jakiś czas tylko gdzieś nad ich głowami świsnął pocisk lub też granat moździerzowy, by z łoskotem eksplodować gdzieś dużo dalej. Triskettowi wydawało się, że w końcu jakiś wojskowy palant wziął się za dowodzenie kanonierami i teraz wojskowi walili tylko w precyzyjne cele.

Po blisko godzinie biegania, czołgania się, przemykania przez zapuszczone bramy i zdewastowane podwórka, dotarli w końcu gdzieś, gdzie Wiewiór wyraźnie się rozluźnił.

Wskazał ulicę – pustą, cichą, zadymioną i prawie nietkniętą przez wojenne zniszczenia.

- Tam, prosto – jest posterunek twoich – wyszeptał.

Gdzieś nad głowami przeleciało im krucze stado, kierując się we wskazanym kierunku. Po chwili ktoś otworzył w stronę ptaków ogień. Ciężki karabin maszynowy oraz przynajmniej kilka innych, lżejszych, szatkowały ołowiem skrzydlate zagrożenie.

- Ciężka sprawa – Matti pokręcił głową węsząc. – Snajperzy. Na pewno mają ulicę na celowniku. Mogą cię zdjąć, nim wyjaśnisz o co chodzi.

Jakby na potwierdzenie słów Wiewiórki na ulicy pojawił się nie wiadomo skąd obszarpany, toczący zieloną pianę z ust osobnik. Jak w amoku ruszył w stronę prawdopodobnych posterunków. Nie słyszeli strzału, ale widzieli, jak z głowy zainfekowanego bryznęła jucha, i jak odstrzelony nieszczęśnik zwalił się na ziemię, obok kilkunastu innych ciał.

Gdzieś, obok niego, pojawił się widmowy kruk Nemain. Wniknął w ciało trupa, transformując go w znaną Gary’emu kreaturę. Kiedy skrzydlaty osobnik podniósł się na nogi zza dymnej osłony ktoś znów otworzył ogień i truchło znów znalazło się na ziemi.

- Głupie te maszkary –zawyrokował Wiewiór spluwając pyłem na ziemię. – Ale strzelcy nie. Masz jakiś plan, jak się do nich dostaniesz?


RUSSELL CAINE

Zmiennokształtni znali się na swojej robocie. Potrafili prowadzić jeńców. Gnać ich, niczym bydło, na rzeź.

Jednak im dłużej z nimi przebywał, tym mniejszy strach Caine odczuwał.

Podrygusy. Jak się kazało, to było jedynie slangowe określenie dzielnicy zombie. Tego regionu Rewiru, który w „normalniejszych” czasach, zdominował ten rodzaj zdechlaków.

Teraz kwartały zombie były opustoszałe. Kilka domów płonęło. Nikt nawet nie próbował gasić pożarów. Tłusty dym zalegał nad ulicami utrudniając oddychanie, ale jednocześnie ułatwiając przemieszczanie się „wilkołaczemu comado”.

Caine miał sporo okazji do próby ucieczki. Ale miał też na tyle wiele oleju we łbie, aby tego nie próbować. Wiedział, że w bezpośrednim starciu z taką ilością łaków, zostanie przerobiony na mielonkę w kilka sekund. A wojenna zawierucha pozwoli jego potencjalnym zabójcom ukryć ciało tak, że nikt nie będzie miał go szansy odnaleźć do kolejnego Dnia Sądu.

Krukostwory i plujący zieloną pianą z ust ludzie kilkakrotnie stawali na drodze ekipie wilkołaczej poruszającej się z subtelnością przecinaka. Prosta taktyka zniszczenia wszystkiego, co stanie im na drodze, sprawdzała się w tym chaosie nad wyraz dobrze.

- Jesteśmy na miejscu – zakomunikował facet z młotem, kiedy weszli do środka jakiejś bramy ozdobnej, oklejonej plakatami garażowych zespołów.
Na półpiętrze stał niewysoki mężczyzna z największą spluwą, jaką chyba udało się zdechlakom przemycić. Z taśmowym M-60, który konus trzymał we włochatych, małpich łapach bez większego trudu.

Minęli go, już w trójkę – on, Diana i Marco – i weszli do pierwszego mieszkania na pierwszym piętrze.

Zmiennokształtni zrobili tutaj coś w rodzaju sztabu polowego. Był stół, było kilkoro osób o wyglądach twardzieli – zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Była mapa na stole, z kolorowymi figurkami ustawionymi jak w typowym sztabie.
A co najzabawniejsze, w tym całym zgromadzeniu, Caine zobaczył kogoś jeszcze. Znajomą twarz o zimnych, jak i on oczach.

- Cześć – powiedział Andy uśmiechając się garniturem wilczych lub psich kłów. – Chcesz fajka? – zapytał cyngiel BORBLi i Lynch, jakby nigdy nic.

- To ten typek, o którym mówiłeś? – zapytał zwalisty, czerwony na twarzy mężczyzna w paramilitarnej kurtce przenosząc wzrok na Caina.


LAURA MORALES, EMMA HARCOURT

Emanacja Śmierci stawała się coraz silniejsza. Plecy Prokopova świeciły już, jak koksownik pełen rozżarzonych węgielków. Emanowały pomarańczową łuną, jak pierścień Saurona ze starego filmowego hitu.

Pojawił się również zapach. Ozon. Ozon i siarka.
Prokopov zawył dziko.

Laura, która zajęta była rozwiązywaniem bandaży z nóg Toppera i próbą pozbycia się żelastwa z jego ran, dopiero teraz zauważyła, co dzieje się obok. Zadrżała z budzącego się lęku. Każda drobinka jej mocy wyła w jej głowie serenadę przerażenia.

Irol też chyba wyczuł, że coś się dzieje. Usłyszeli szuranie i poczuli ruch. To koordynator cofnął się nieco w tył, pod ścianę tunelu.

Emma z fascynacją i przerażeniem obserwowała grę tatuażu na plecach zatrzymanego czarnoksiężnika. Ktokolwiek zrobił mu ten tajemniczy krąg był mistrzem nad mistrzami, a jego wiedza przekraczała nawet wiedzę, jaki na temat kręgów i symboli magicznych posiadała Emma. Jak na razie Harcout poznała tylko jedną osobę, której wiedza mogła dorównywać wiedzy twórcy tatuażu. Finch O’Hara. Arogancka Żagiew. Czy to możliwe że maczał on w tym swoje paluszki? Czy od początku manipulował nią? Topperem? Resztą?
Nie miała czasu na te rozważania.

Skóra Propokova zaczynała wybrzuszać się, napinać, jak cienka, lecz elastyczna guma. Wyraźnie widziała zarys jakiejś szkaradnej gęby, która napinała skórę.

Prokopov wył coraz głośniej. Jego krzyk przerodził się w prawie nieludzkie zawodzenie.

Emanacja Śmierci zmieniła .... „jakość”. Powietrze wypełniła woń bagiennego gazu, cuchnący melanż kloaki i ropiejących, zepsutych zębów. To sprawiło, że wszyscy na moment zakrztusili się własnymi oddechami.

Fantomka cięła sztyletem, nie widząc specjalnie innego wyboru. Lecz czy to wybór był zły, czy też siła, która używała ciała Prokopova jako bramy za potężna – tak, czy siak, z rany zamiast krwi trysnęła czarna sadza, wypełniając ciemność korytarza kolejną warstwą mroku.

Przez chwilę, bo kiedy opadł dym ujrzeli, że już nie znajdują się w korytarzu. Cała piątka stała teraz w ... czymś, co przypominało spalony korytarz.

Czuli zapach dymu. Piekł ich w oczy, dusił płuca. Czuli też żar ognia i łoskot płomieni, gdzieś niezbyt daleko.

KOT

Otworzył oczy, ale zobaczył najpierw wokół siebie tylko ciemność.
Wspomnienie walki z demonem napłynęło do niego, niczym moment, gdy przypominamy sobie zły sen. Ale to nie był zły sen i Kot doskonale o tym wiedział.

Gdzieś niedaleko coś huknęło, a potem ścianami budynku, w którym się znajdował wstrząsnęło potężnie. I nagle znów widział.

Z sufitu posypał się pył, a od ściany odleciał kawałek tynku.

Kot poczuł krew. Wokół leżały ciała. Cztery, nie – nawet pięć osób. Większość zawalona gruzem, kiedy część najpewniej trafionego strzałem budynku, zawaliła się, miażdżąc jakiś ludzi. Jednym z nich był Kot, ale … ciało opanowane przez nekomatę poradziło sobie doskonale. Jeszcze tylko odrobina bólu, kiedy pogruchotana kość piszczelowa zrosła się czyniąc kończynę sprawną i Kot czuł się, jak nowo narodzony.

Huknęło kawałek dalej. Ostrzał artyleryjski ustawał.
I wtedy to poczuł.

Zew. Potężny. Trudny do zignorowania. Zew. Wołanie roznoszące się poprzez Całun skierowane wprost do niego. Kot wiedział, Kot czuł, Kot znał osobę, która go wzywała. Lecz nie potrafił przypomnieć sobie imienia wołającej istoty. Wiedział tylko, że w odróżnieniu od niego, bardzo lubi ogórki.

WSZYSCY

Ruchy zostały wykonane.

Duch Miasta rozłożył gazetę i czekał.

Teraz życie tysięcy mieszkańców Londynu było w rękach garstki ludzi, którzy ludźmi do końca nie byli i którzy zupełnie nie zdawali sobie sprawy z tego, o co toczy się stawka i w jakiej grze przyszło im brać udział.

Duch Miasta zamknął oczy. Rozdzielił swoją moc.

Tutaj popchnął, tam pociągnął, w innym miejscu przejął kontrole nad tym i owym, zaświecił światło w jednym miejscu, zgasił w innym.

Wykonywał kolejne ruchy, czując jednak, że jego przeciwnicy są coraz bliżej.
Zaczynała się ostatnia walka. A zwycięstwo lub klęska były o wyciągnięcie ręki od niego.

Duch Miasta nie miał już wyboru. Musiał grać tymi siłami, które mu pozostały. Konwergencja była nieunikniona.

Całun drżał, napinał się, kiedy kolejne byty próbowały dorwać się do tortu, jakim podczas Konwergencji stała się stolica Wielkiej Brytanii.
 
Armiel jest offline  
Stary 14-08-2012, 19:32   #292
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Gary raz po raz oglądał się przez ramię wpatrując się w miejsce do którego zmierzała Deidre, no i większość tych latających skurwysynów przy okazji. Co się tam działo? Jakieś przegrupowanie sił? Ciekawe jakie relacje miały kruki z piankami... Oziębłą przyjaźń, czy raczej napieprzanie się ze wszystkim co się rusza?
Najwyraźniej jednak obserwatorzy artyleryjscy wzięli się do roboty i czujki zaczęły dawać precyzyjne namiary na cele. Słyszeli ciężkie moździerze i haubice walące w obrzeża Rewiru. Krajobraz przypominał mu stary film na który zaciągnęła go CG sto lat temu. Bitwa o Anglię, nawet tytuł pasował. Plejada gwiazd i fajne walki powietrzne, bez komputerów, animacji i tak dalej. No i scena spaceru po uliczce z ruinami anglikańskiego kościoła w tle. Widoczki podobne, stwierdził Gary rozglądając się od czasu do czasu.

Wiewiór spisywał się nadspodziewanie dobrze, znał Rewir jak własną kieszeń w tym takie zaułki o jakich Gary nigdy nie słyszał. No ale on nie łaził po zaszczanych łaczym moczem podwórkach a raczej po knajpach i klubach z zębatymi kurwami. Ehh stare dobre czasy... Ciekawe gdzie rzucili Lolę. Pewnie już wyszła ze szpitala i leczy razem z innymi siostrzyczkami.

Dwa razy najedli się strachu. Raz kiedy stado przemienionych bydlaków, tak z pół tuzina sztuk przeszło im prawie po piętach. Matti spisał się na medal wepchnął go do zburzonej ostrzałem piwniczki w ostatniej chwili, a sam smyknął po osmolonej fasadzie do okna na pierwszym piętrze. Na szczęście po drodze Gary znalazł rozpieprzony wybuchem hydrant i zmył z siebie dokładnie krew. Swoją i Xarafa. Maszkary nawet nie zatrzymały się a oni ruszyli dalej.
Drugi raz wpadli na dwie Pianki, zobaczyły ich od razu i nie było czasu na manewry. Gary nie chciał strzelać, by nie zwabić inne atrakcje na miejsce. Wiewiór wymanewrował nieruchliwą piankę tak by ustawiła się tyłem do Trisketta a egzekutor urwał jej łeb w niewielkim stopniu pomagając sobie sztyletem. Drugą zatłukli już mniej finezyjnie, a trzęsący się ze strachu i determinacji Matti walił gazrurką tak silnie, że zadziwił tym Trisketta. Instynkt samozachowawczy u łaków był niezmiennie ich mocną stroną, obojętnie z jakim zwierzakiem puściła się mamusia.

Wreszcie dotarli na miejsce a Rudzielec wyraźnie się odprężył. Wyglądnął ostrożnie w uliczkę wystawiając zdawałoby się same gałki oczne za róg. Gary zrobił to samo i chwilę poobserwował przedpole. Nie dobrze...
Rozpieprzyli mosty a więc zagrożenie piankami było na tyle duże by nie ryzykować zostawienie więcej niż jednego przejścia na Rewir. Kruków oczywiście to nie powstrzymywało, ani nawet tych większych pokrak bo potrafiły podfruwać pokracznie na kilkadziesiąt metrów z tego co widział. Więc pewnie przeskoczenie Tamizy nie byłoby problemem.
Dla Gary'ego zaś problemy były dwa. Brak czasu. Gary niezmiennie miał wrażenie że Deidre i reszta ocalałego Rewiru nie ma dużo go do zmarnowania. Musiał dotrzeć szybko do duchołapów i sprowadzić Xarafa. Drugi zaś to nerwowe palce na spustach chłopaków na przeprawie.
- Nie ma sensu cofać się i szukać drogi przez Tamizę wpław, co? Wiewiór? – Matti cofnął się w zaułek i wzruszył ramionami. – Wiem wiem, ty swoje zrobiłeś i resztę masz w dupie.
Triskett wyciągnął portfel i wyjął trzy setki, po czym wręczył łakowi.
- No ale sensu nie ma. Raz że to strata czasu, dwa że pilnują pewnie i tak. Może nie tak gęsto jak tu, ale rzeczki w dziesięć sekund się nie przepłynie. Szczególnie że, trzy, u mnie z pływaniem nie tęgo. W zasadzie tylko na deskę umiem, więc pewnie skończył bym w Morzu Północnym.
Matti poruszył się niespokojnie i już piąty raz podczas tej krótkiej przemowy obejrzał się w kierunku skąd przyszli. W kierunku swoich.
- No dobra, wracaj. Ja dam sobie radę. Nie mam wyjścia, nie?

Wiewiórowi nie trzeba było powtarzać. Gary zaś przyglądnął się okolicy, zniszczeń było niewiele, z paru sklepów wyleciały szyby. Cofnął się trochę i wszedł do pierwszego z brzegu. Delikatesy były wybawieniem dla przymierającego głodem egzekutorskiego organizmu. Pochłonął pół pudełka batonów, faszerując się glukozą po dziurki w nosie. Na widok dwóch chłodziarek zatrzymał się na moment i zamyślił się. Drugi film mu się przypomniał, tym razem już nie z polecenia CG, bo ona nie znosiła takich durnych gniotów. Ale dla Gary’ego Bruce Willis w roli nowojorskiego gliny był warty ryzyka. Scena jak stał w gatkach na rogu harlemowskiej uliczki z napisem na tablicy niesionej na klacie o treści „I hate niggers” spowodowała że uśmiechnął się lekko.

Urwał dwie pokrywy od chłodziarek. Srebrną taśmą posklejał rączki. Dobra, powierzchnia reklamowa już była. Lakier do paznokci wyszabrowany ze stoiska z kosmetykami był do dupy, ale parę szminek poszło i był gotowy.
Obrzyna schował z tyłu za plecami, przykrywając go dodatkowo koszulką. Poprawił kamizelkę kuloodporną z wzorkami voodoo od Loli. Odetchnął głęboko, raz się żyje.

Podniósł złączone klapy od chłodziarek i ruszył wolno wzdłuż uliczki. Nie wykonywał gwałtownych ruchów, nie krył się a po prostu miarowym krokiem szedł do przodu. Dotarł aż do miejsca w którym leżała pianka z odstrzeloną połową łba. Zatrzymał się. Podniósł wyżej swoje tablice jak pierdolony Mojżesz. Krwawoczerwony napis głosił „MR RULEZ!!” Pod spodem gwiaździsty pokraczny symbol który przerysował ze swojej legitymacji i przepisany jej numer. I wielkimi literami „NIE STRZELAJCIE CH”. Nie wiadomo co się nie zmieściło CH...ŁOPAKI, czy CH...UJE.
 
Harard jest offline  
Stary 17-08-2012, 21:22   #293
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=4vHvzybkqfo[/MEDIA]

Człowiek podniósł się z podłogi. Po raz pierwszy od lat stał o własnych siłach. Zniszczony wózek inwalidzki leżał pod gruzami. Stawy Człowieka wyginały się pod nienaturalnymi kątami, kości pod cienką, opiętą na nich skórą szczupłego nosiciela przemieszczały się, odkształcały, wciśnięte między kości a skórę mięśnie poruszały się jak wielkie mięsne robale. Ludzka materia jeszcze przez dłuższą chwilę przyzwyczajała się do zmiennokształtności, by ostatecznie uformować się w swoją podstawową formę.


Emerytowany detektyw Scotland-Yardu Robert Callahan nie był pewien co się stało, ale czuł roznoszącą go euforię i chęć działania. Nie do końca rozumiejąc dlaczego to robi podszedł do roztrzaskanego okna. Dziewiąte piętro.

Niewiele myśląc wyskoczył.

Paniczny strach poczuł tylko przez chwilę. Zgrabnym ruchem odbił się barierki balkonu, która powinna złamać mu kark, Przebiegł po gzymsie i skoczył na płaski dach hotelu po przeciwnej stronie ulicy.

Chyba powinien czuć zdziwienie, ale zbyt dobrze się bawił.


Czy ja umarłem?

Nie, nie umarłeś.

Ale budynek... walił się.

Uratowałem cię.

Dziękuję.

Nie dziękuj. Jeszcze będziesz miał okazję się odwdzięczyć.

Kim jesteś?

Miastem.

Miastem? Jak to miastem?

Londynem.

Nie rozumiem.

Liverpoolczykiem. Londyńczykiem. Bakeneko. Charliem. Elise Day. Czerwonym Kapturkiem. Kotem. Nekomatą. Wilkiem. Londynem.

Masz jakieś imię, Kocie?

A ty?

Robert...

Więc do mnie możesz mówić Rob. -
w głowie Człowieka rozległ się obłąkany chichot. - Ogarnij się chłopie. Opętałeś ciało kota. Teraz jesteś zmiennokształnym. Loup - garou. Zwykłym zmiennokształtnym, jakich tysiące biega po Londynie...

Więc kim jesteś ty?

Londynem. Kotem. Elise. Charliem. Tylko głosem w twojej głowie. Chwilową anomalią. Tym który pozwala ci latać.


Dokąd biegniemy?

Spotkać się z przyjacielem. Nie pamiętasz go, ale sobie przypomnisz. Zaufaj mi!

Skacząca między kolejnymi dachami amorficzna, czarna bestia zaniosła się szaleńczym, upiornym śmiechem. Detektyw nie był pewien czy to on zaczął się śmiać czy głos w jego głowie. Nie wiedział też co właściwie go tak rozbawiło. Miał to gdzieś, czuł się wspaniale.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 17-08-2012 o 21:49.
Gryf jest offline  
Stary 18-08-2012, 10:39   #294
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=lftR1zvj99M[/MEDIA]

Scotta zamurowało na kilka chwil. Stał półnagi analizujac swoja sytuacje. “Umierajaca” latarka w rękach, brak jakiejkolwiek broni, pobyt w kanałach, które mogły ciągnać się kilometrami, pozostawienie za soba jednego rannego i grupki zmęczonych Łowców ściganych przez demona. Dodatkowo w ich rekach był groźny czarnoksiężnik paktujący z demonem, sprawca smierci wielu ludzkich i npewnie nie tylko ludzkich istnień. Jakby tego było mało, na dole szybu nad którym stał ktoś budził, jak sie Nathanowi wydawało dość potężną pełną złej mocy istotę bądź właśnie zdobywał potęgę w jakimś rytuale. Bo na co innego mógł wskazywać ten śpiew?
Jakby było mało to jeszcze mamy Zmiennokształtnego i nieznanego strzelca stojącego po nie wiadomo czyjej stronie. Na marginesie trzeba było dodać że garuch wykrył już obecność Egzekutora. Co jeszcze potrzeba do tego pieprznika? Chyba wystarczy.
Bez sprzetu, Scott po prostu nie wiedział co ma robić. Jeżeli teraz szybko zawróci może mu sie uda zgubić ewentualną pogoń i nie da naprowadzić tych na dole na Emme, Laurę, Toppera, Irola i Prokopova. Jednak co z tego? Jak zgaśnie latarka to może łazić tymi korytarzami aż do śmierci a jak go wytropi garou to go po prostu zeżre. Co prawda Nathan nawet gołymi rekoma ma szansę wyrwać mu troche kłaczków albo może jakimś cudem złamie kark ale to wcale nie poprawi sytuacji Łowcy.
Co robić? Czekać na strzelca i pomóc mu z ewentualną pogonią? Scott czuł, że na dole nie dzieje się nic dobrego ale nie oznaczało to, że jak ktoś strzelał do tych potencjalnych złych sam nie stoi za jakąś złą siłą. Co, gdy się okaże że strzelec stoi za zieloną zarazą? Scott rozejrzał sie za jakas bronią choćby prowizoryczną
Kawałki gruzu, kable sterczące ze ściany…
W końcu strzelił z kopa w barierkę wyłamujac z niej pręt, który teraz trzymał w prawej dłoni jako prowizoryczną broń.
„Działaj głupku”
Puścił się pędem w drogę powrotną. Musiał ostrzec pozostałych, potem zajmie się najwyżej odciąganiem ewentualnego pościgu.
Miał wrażenie że siedzi w środku czegoś istotnego, że odpowiedź na to czemu Londyn oszalał jeszcze bardziej ma na wyciągniecie ręki, ale był ślepy i nie mógł dostrzec oczywistego, nie mógł wymacać rozwiązania zagadki.
Dzięki hyperadrenalinie dobiegł do miejsca, w którym pozostawił grupkę bez większych problemów w naprawdę dobrym tempie. Ale nikogo tutaj nie było.
Korytarz wypełniał dziwny zapach - jak odór spalenizny i zjełaczałego tłuszczu. Swąd spalenizny i dziwna sadza unosiły się w powietrzu, ale po pozostawionej grupie i Prokopovie nie pozostał najmniejszy ślad.
Światło latarki panicznie rozświetlało korytarz w którym powinni być pozostali. Scott szukał śladów walki. Tylko to mogło zmusić ich do ruszenia się, nie wierzył, że go ot tak zostawili.
Musiał się jednak upewnić. Podbiegl na hiperadrenalinie kawalek dalej to w jedną to w drugą stonę. Marudny Irol na pewno sam by tak szybko nie taszczył Toopera…
"Szlag. Cholera" - nie mogl ich znalezc.
- Kurwa - zaklął w końcu pod nosem i popędzil do miejsca skąd przybył. Nie wyglądało na by zostali zaatakowani więc był dobrej myśli. Z drugiej strony ten smród. Jakaś magia?
„Prokopov. To na pewno ten skurwiel”
Nic nie był w stanie teraz zrobić. Skupił się teraz na swojej sytuacji. Spróbuje pomóc strzelcowi z szyby retencyjnego, może dzięki temu uzsyka jego wdzięcznośc i będzie mógł stąd wyjść. Potem skoczy po pomoc do MRu i wróci po pozostałych. Wyciagnie ich z…. zmiejsca gdziekolwiek są.

Zmysł zagrożenia ostrzegł go chwile przed zakrętem. Tam, w korytarzu prowadzącym do silosa, coś było, coś się czaiło. Tuż obok. Za zakrętem.

Zwolnił czując niebezpieczeństwo. Gdyby miał za przeciwnika człowieka zgasiłby latarkę ale raczej za zakrętem czaił się jakiś supernatural dla którego ciemność nie stanowiła przeszkody. Nie przestawał jednak się zbliżać do niebezpieczeństwa. Lazł świadomie w pułapkę. Bo co miał zrobić? Biegać półnago po korytarzu szukając ocalałych z knajpy i zarazem wyjścia z tych starych kanałów. Z kanałów z których ktoś sobie zrobił niezłe sanktuarium?
”Cholera”
Mówił przecież by się nie rozdzielać, że razem choć ranni i pozbawieni sprzetu stanowią całkiem niezłą siłę. Ale nie. Wszyscy dookola wiedzą lepiej. Cholera. Marzył o tym by zobaczyć rodzinę, zjeść porządny obiad i wypić whisky z lodem.
Korzystając z hiperadrenaliny ściągnął pasek od spodni i przewiązał nim latarkę do końca pręta jaki zdobył kilka chwil wcześniej.
Lazł w pułapkę jak mysz do sera. Tym razem jednak liczył na to, że ten któy sięna niego czaił zaatakuje śwatło myśac że latarka znajduje się w dłoniach Egzekutora. Miał nadzieje ze fortel sie uda i dzieki temu będzie mógł zaatakować wbijając drugi koniec w witalne części bestii. Tylko na takie rozwiązanie wpadł w tej chwili.
Miał dość tych kanałów.
 
Sam_u_raju jest offline  
Stary 20-08-2012, 18:44   #295
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
No proszę mój rozgadany partner był lakiem. Bomba. Pchlarze otaczają mnie ciągle i ciągle, to musiała być jakaś klątwa. Uśmiechnąłem sie do niego.
- Jasne. Jakieś piwko albo whisky sie znajdzie?
- A może jeszcze tyłek miodem wysmarować - warknął ogorzały na twarzy łak. - Siadaj i mów, co masz do powiedzenia. A potem my powiemy to, co my mamy do powiedzenia. Pójdzie szybko, gładki i może jeszcze uda się uchronić to zafajdane miasto. Jestem Benedykt. Król zmiennokształtnych ssaków.
Skinąłem Glowa dla laka, nawet z szacunkiem. Tak, ja okazywałem szacunek dla łaka. Świat staje na głowie, szczególnie, że zacząłem mu składać raport.
- Russel Caine. Generalnie należy wyróżnić trzy sprawy, jak powiązane to tylko pośrednio. Po pierwsze Żniwa. Tym terminem określana jest rozgrywka czy też walka miedzy dworami Faerie. Same zasady i ideologia są dość pokręcone ale to nieistotne. Wbrew temu co powszechnie wiadomo istnieją trzy strony. Ukryty Dwór pod wodza Mythosa, Błogosławiony Dwór pod wodza jakiegoś księcia czystej krwi, mogę tylko domniemywać że jest to Aeries i ostatnia strona Slaugh. Pod tym mianem kryje sie parę pojęć oszczędzę jednak czas i pominę interesujący aczkolwiek nic nie wnoszący wykład jakim zostałem uraczony przez mój kontakt. Chodzi o potężny byt, przeciwwagę dla Faerie. Slaugh w przeciwieństwie do Ukrytego Dworu nie jest uosobieniem negatywnych cech z naszego świata jak ból czy nienawiść a nicości. Według propagandy Faerie czoło może mu stawić co najmniej ktoś o potędze księcia czystej krwi. Wszystko wygląda prosto i mamy głównego złego tylko należy sobie zadać pytanie czy na pewno. Po pierwsze mogłem zostać okłamany, mój informator w końcu Faerie, mogl probowac uzyc mnie w Zniwach. Po drugie nawet jesli to prawda to nie wiadomo czy po wszystkim Mythos lub Blogoslawiony Dwor nie sprobuja przeja wladzy nad naszym swiatem. Chyba nikt z nas nie wierzy w opowiesci o dobrych duszkach. Ten lud rosci sobie prawa do naszego wymiaru. Z tego co wiem Pana ludzie walczyli z zainfekowanymi, ludzie z tendencja do slinienia sie na zielono. Zostali zainfekowani Necrofagia Regina, czyms co mozna nazwac bronia Ukrytego Dworu. Jednak kto ich zainfekowal? Mam podstawy by podejrzewac ze zostala im wykradziona czyli rownie dobrze moze byc to ktorys z Dworow, demonow, Slaugh lub jakas grupa mieszkancow naszego swiata. Udalo mi sie dowiedziec o pewnej osobie ktora moze cos o tym wiedziec. Jest to Fantomka i byla pracownica MRu Alicja "Kopacz" Vorda. W teori jest martwa... Jak ja lub Andy. Albo wrocila albo przezyla. Niestety by sprobowac sie z nia skontaktowac potrzebuje telefonu.
Wyciagnalem szluga i zapalilem czestujac wczesniej Andyego i Benedykta. Moja nadczujnosc zwrocila uwage na to jak mnie cyngiel powital, na razie jednak musialo to poczekac.
- Zanim przejde do sprawy numer dwa bylbym wdzieczny za cos do picia, zaschlo mi w gardle. No ale wracajac do drugiego aspektu to chodzi o Konwergencje. To jej skutki najmocniej odczuwamy. Jest to zlot demonow chcacych przejac nasz swiat, co rowna sie zagladzie znanego mam zycia. Aby tego dokonac walcza ze soba, najbardziej odczuwamy Neiman bo o ile wiem to jej kruki sieja spustoszenie na ulicach jednak znowu jest to tylko dym i lustra. Glownym zagrozeniem jest niejaki Andrealfus, demon ktory probowal uzgodnic pakt, jak Andy wie niezbyt lubie takie umowy i odmowilem jej podpisania. Nim jednak to zrobilem dowiedzialem sie paru rzeczy. Andrealfus prowadzi dosc szerokie dzialania ktore maja na celu... czekanie. Chce poczekac az Neiman z reszta sie powybija i zgarnac nagrode. W tym celu ma zamiar przeprowadzic trzy dzialania, przynajmniej o tylu wiem. Prosze wziac pod uwage ze moze byc to dezinformacja z jego strony chociaz jest to bardzo watpliwe, sadzil ze ma mnie w garsci. Pierwszym dzialaniem mialo byc zniszczenie necrohybryd, stworzen ktore niejako spajaja nasz swiat i uniemozliwiaja mu osiagniecie celu o ktorym zaraz. Drugim dzialaniem jest zabicie pewnej regulatorki Emmy Harcourt, powod jest mi nieznany moge jedynie przypuszczac ze Emma posiadla jakas wiedze ktora mu zagraza. Trzecim dzialaniem jest zniszczenie innych demonow. Nie watpie jednak ze Andrealfus ma zamiar przeprowadzic jeszcze inne dzialania by osiagnac swoj cel, ktorym jest sprowadzenie na ziemie jego przyjaciolki, imie tej demonicy jest mi nieznane. Ma on zamiar oddac jej we wladanie Londyn ktory z jakiejs przyczyny jest dziwnie atrakcyjny dla roznych bytow. By przeszkodzic w planach demonow nalezy wedlug mnie pozwolic im sie zabic jednoczesnie ochraniajac necrohybrydy i Emme a potem wyeliminowac zwyciezce.
Do picia oczywiście nic nie dostałem. Skurwiele
- Ostatnim problemem jest ostrzal prowadzony przez MR ktory moze wynikac z nieudolonego dowodzenia jak i z faktycznej proby zatrzymania demonow, faerie badz nas. To z grubsza wszystkie informacje ktore posiadam jakby cos mi sie przypomnialo to powiem. Ma Pan jakies pytania?
Milczeli wpatrując się we mnie z mieszaniną drapieżności i podejrzliwości
- To wszystko? - zapytał Benedykt - Niewiele.
Andy pokręcił głową. Zalśniły zębiska w szerokiej paszczy.
- Konwergencja. Czujemy ją. Wszyscy nadnaturalni i co potężniejsi.
Benedykt spojrzał w jego stronę. Warknął cicho i groźnie. Andyemu coś się wymknęło? Coś tu kurwa nie gra.
- Ty ją czujesz, Caine?
Wkurwili mnie. Zamknąłem oczy. Wsłuchałem się w siebie. Byłem głodny, zmęczony i napiłbym się. Żadnych demonów nie czułem. Jak to było? Mówili mi o tym na początku szkolenia... Już mam. Nie wyśmiewaj się z łaka bo skończysz jako mielonka. Rozłożyłem ręce i zetknąłem czubki palców wskazujących z kciukami, do tego zacząłem mruczeć jak rasowy buddyjski mnich. W końcu otworzyłem oczy i zrezygnowany sięgnąłem po papierosy. Po sekundzie namysłu wysunąłem je w stronę Andyego dyskretnie obserwując jego palce.
- Jestem Żagwią. Jedynym rodzajem mieszańców pozbawionym zupełnie zmysłu śmierci. Potrafię badać świat tylko normalnymi receptorami jak człowiek. Nie czuje Konwergencji, musiałem się o niej dowiedzieć tradycyjnie gdy jeden skurwiel chciał mnie zabić.
- Znaczy, jesteś za słaby, by brać w niej udział. Nie wyczuwasz fal mocy. Nie wyczuwasz zewu. Jesteś ... żywy.
Benedykt pokiwał głową. Łapa jak bochen chleba wylądowała na moim ramieniu i poczułem jak zalewa mnie fala gorąca i mocy. Ballif przy tym kolesiu był niczym podskakujący bultelier przy wściekły, rozjuszonym zwierzęciu prosto z serca pierwotnej puszczy. Moc wylewała się z Benedykta potężnymi falami. Osłabienie minęło, niczym ucięte nożycami, kiedy ta fala przetoczyła sie przez moje ciało. Benedykt cofnął rękę. Mroczki latały mi przed oczami. Nie mogłem się ruszyć.
- To dobrze. Potrzebny nam żywczyk. One, tam w górze, lubią żywczyków. Przyciągacie je, niczym padlina muchy. Lub ghoule.
Odsunął się. Dopiero zdałem sobie sprawę, że do tej pory wstrzymywałem oddech
- Jesteś gotów zaryzykować, by pomóc ocalić nam to pierdolone miasto?
Uśmiechnął się dziko.
- Ocalić dla nas. W zamian za uznanie praw zmiennokształtnych na równi z ludźmi. Jesteś gotów?
Drżałem. Palce chodziły mi jak dla epileptyka gdy odpalałem kolejnego papierosa. Znajoma nikotyna chociaż trochę mnie uspokoiła. Trochę...
- Po pierwsze nie jestem władny do uznania takich praw. Po drugie... Tylko, jeżeli oznacza to zrównanie praw ludzi do Waszych. I możliwość odstrzelania pojebanych psycholi. Nie zrozum mnie źle... Niektórych z Waszych lubiłem, uważałem za równych kolesi. Paru nawet pomogłem. Ale niektórzy są zbyt popierdoleni by cieszyć się prawami... jakkolwiek je teraz nazwą.
- Zgadzam się z tobą, łapaczu - zaśmiał się Benedykt twardo. - Nie jesteś władny do uznania takich praw, ale twoja pomoc, może pomóc nam w ich uzyskaniu. Chciałem, aby to było jasne. A co do naszych pojebusów. Zajmujemy się nimi sami. Sprawy loup-garou ludzie powinni zostawić loup-garou. Tak dla wszytskich będzie lepiej. A my, królowie i władcy stad, sami zajmiemy się selekcją. Taką... naturalną.
- Nie. Nie zgadzam się. Takie rzeczy prowadzą do ukrywania sprawców. Zamiataniu spraw pod dywan. Jednak jakiś organ złożony z łaków i ludzi, jak MR mógłby się tym zająć. Naturalnie gdyby było więcej przedstawicieli obu stron. Tak czy siak nie mam wyboru. Ale co będę miał z narażania własnego tyłka? Co Andy?
- Spokój - powiedział Andy. - Czyste sumienie. I odpowiedzi na pytania, które zadasz. Dwa pytania.
Benedykt zaśmiał się rubasznie. Jasne. Nagroda której pragnę. Czyste sumienie. I dwa kłamstwa.
- Widzisz. Teraz on jest jednym z nas, nie jednym z was. Rozumie, że Zmiennokształtni muszą trzymać ze sobą. Nie z żywczykami. To proste prawo.
Coś mnie uderzyło. Benedykt chciał zjednania praw żywych i garuchów ale jednocześnie chciał niezależności, on sobie by rządził łakami a ludzie ludźmi. I tylko on by mógł się mieszać w sprawy ludzi, nie na odwrót. Przypomniał mi się Szajba, zacząłem podejrzewać czy i łakiem-szefem ktoś nie manipuluje.
- Ciekawe słowa jak na kogoś kto chce zrównania Żywczyków i Łaków. Moje warunki są takie. Dwa pytania teraz, pełna, wyczerpująca odpowiedź. Kolejne trzy jeżeli wyniesiemy z tego głowę. Czyste sumienie sobie odpuszczę. Podobnie spokój. Zbyt mi się kojarzy z śmiercią i tą ostateczną. Do tego będę chciał potem omówić możliwość dalszej współpracy w celu unicestwienia pewnego demona. Pasuje?
- Nie ma czasu - warknął Benedykt. - Pogaworzymy sobie później. Teraz prosta sprawa. Idziesz czy nie. A od demonów, tak szczerze, to wolę trzymać się z daleka, chyba że wlezą mi w drogę. Znam swoje siły. I wiem, jak skończyłoby się dla mnie takie spotkanie.
Wzruszyłem ramionami. Nic mi nie dawali a chcieli wiele. Próbowałem utargować chodź trochę.
- Trudno. Poradzę sobie. Pięć minut na rozmowę z Andym, mój warunek. Nie pójdę na akcje jeżeli mogę nie otrzymać nagrody bo on zginie.
- Pogadacie sobie po drodze.
- Wysyłasz nas samych?
-Nie.
- To poproszę decyzje. Dostanę swoje pięć minut czy szukacie innego Żywczyka, telekinetyka i cyngla w jednym?
- Poszukamy.
Postępował irracjonalnie. Był zbyt uparty, koniecznie chciał pokazać, że nie ja tu rządzę. Jak wcześniej Adrealfus, Dorotka, Lynch, Balliff i wielu innych. Nie miałem zamiaru tak grać.
- Miłego tracenia pięciu minut na przekonywanie kolejnego i słuchaniu co on wie.
Zgasiłem papierosa o podeszwę buta i wyrzuciłem go w kąt.
- I powodzenia. Przyda Wam się.
Skinąłem dla łaków głową i powoli zacząłem schodzić na dół, w poszukiwaniu piwnicy. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt nie krzyknął. Poszedłem na parter mijając parę łaków. Nie chcieli mnie tu. Nienawidzili. Nie byłem jednym z nich. Byłem Żywczykiem.

Piwnica była rozległa, ciemna i chyba pusta. Nie znalazłem żadnego zejścia do kanałów a na zewnątrz nie miałem szans sam przetrwać. Oparłem się plecami o zimną, popękaną ścianę wśród rupieci. Zapaliłem zapałkę. Połamane półki, zaśniedziały świecznik, książki rozrzucone po całej powierzchni. Po chwili jedynym źródłem światła był żarzący się koniec papierosa.
Wyciągnąłem pistolet. Chwilę trzymałem go w wyciągniętej dłoni. Był ciężki. Po piwnicy rozległ się dźwięk odbezpieczanej broni. Popiół spadł na mój nagi tors. Lufa skierowała się w stronę skroni. Przynajmniej mogłem zakończyć to sam. Tak by nie wrócić do tego ciała. By nie stać się pożywką dla kruków. Dłoń nie drżała.
- Czyż to nie ironia? Srebrne kule
Wzdrygnąłem się. Znałem ten głos, Mythos. Nigdzie jednak nie widziałem jego sylwetki.
- Stoczyłaś się Russelu Caine. Paranoja czy jak wolisz nadczujność zżera Ciebie od środka. Nie jesteś wstanie nikomu zaufać. Podjąć decyzji. Żyjesz halucynacjami, koszmarami, mylisz je z rzeczywistością. Wymyśliłeś sobie mnie, spersonifikowałeś w ten sposób swoją gorszą stronę natury. Wymyśliłeś Żniwa w których byłeś pionkiem ale takim który zamienia się w hetmana. Dodałeś Slaugha bo ja nie wystarczyłem jako obiekt nienawiści. I przeoczyłeś prawdziwe zagrożenie, Konwergencje.
- Zamilcz!
Lufa pistoletu wycelowana w obrys drzwi drgała. Papieros upadł na podłogę. Piwnicę wypełnił ten irytujący chichot.
- Uciekasz się do gróźb, bo jesteś bezsilny. Ale są to groźby bez pokrycia. Blef. Blaga. Co zrobisz? Zabijesz się? Będziesz wmawiał sobie w ostatnich sekundach, że to TY wybrałeś swój koniec. Skażesz się na wieczne męczarnie. Wraz z Emily. A może też to wymyśliłeś?
Ściągnąłem spust. Prosto w obrys sylwetki, który zobaczyłem. Huk ogłuszył mnie. Głos tym razem był bliżej, jakby szeptał mi do ucha.
- Działaj. Jak małpa z brzytwą. Albo zastrzel się. Ale działaj szybko.

***

Nic nie umknie dla słuchu łaków. A na pewno nie strzał. Było ich wiele. Różnych. Zobaczyłem Benedykta.
- To jak? Znaleźliście Żywczyka? Czy etat jest ciągle wolny? Bo czasu chyba nie mamy, trzeba uratować ten świat.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 20-08-2012, 21:47   #296
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
GARY TRISKETT

Gary miał pietra. Dym dusił niesiony przez wiatr dusił mu płuca, wyciskał łzy z oczu. Szedł powoli w stronę ocalonego mostu. Mostu, na którym zasieki z drutu kolczastego i stalowe zapory pokryte runami okultystycznymi – innowacja wprowadzona przez MR po Fenomenie Noworocznym – skutecznie blokowały potencjalnych chętnych do ataku.
Ale chętnych do ataku nie było. Chociaż, o czym świadczyły liczne ciała z odstrzelonymi łbami, jakiś czas temu musiało tutaj być naprawdę gorąco. Teraz tylko trupy i krew świadczyły o tym, że Londyn przeżywa chyba największy z kryzysów od czasu wojny z Martwymi.

Gary szedł wolno przed siebie. Krok po kroku. Nikt nie strzelał, co wziął za dobry znak. Chyba pomysł z tablicami okazał się być skutecznym. Skrzydlaci posłańcy Nemain też dostały baty, bo nie zbliżały się tutaj.

Kiedy znalazł się na przedpolu mostu ktoś zaczął powoli odsuwać jedną z zapór, robiąc przejście, przez które mógł zmieścić się bez trudu człowiek. Aby dojść do szczeliny Gary musiał manewrować pomiędzy zasiekami z drutu kolczastego. Pierwszą ich linię „zdobiło” pięć zastrzelonych ludzi. Sądząc po zaschniętych na twarzach zielonkawych wymiocinach – pianek.

- Gary – znajomy głos zza barykady ponaglił go. – Wypierdziel te blachy i pośpiesz się!

Triskett znał dobrze ten głos. Brewer. Jego przyjaciel.

W chwilę później był już po drugiej stronie barykady, a znajomy Siepacz poklepywał go po plecach.

- Już spisaliśmy cię na straty – powiedział Brewer stając na baczność.

W ich stronę szedł wyprostowany jak struna, sztywnym krokiem oficjela żołnierz z BORBL. Ciemna kurtka i przepisowo założony beret z godłem jednostki dodawały mu powagi.

- Kapitan Dean Espen – przywitał mundurowy Garyego. – Zawiadomiłem już przełożonych o pana odnalezieniu. Przy drugiej linii czeka na pana samochód. Ma się pan niezwłocznie stawić do Ministerstwa Regulacji.

- Świetnie się składa – mruknął Gary i splunął na ziemię sprawdzając jednocześnie czy „pamiątka” po Xarafie nadal spoczywa tam, gdzie ją schował.


RUSSELL CAINE


Caine patrzył na króla zmiennokształtnych, a ten patrzył na niego. Pistolet w ręku Żagwi zadrżał lekko.

- Nie czuliśmy krwi – zaśmiał się władca loup-garou. – Więc to, że sobie palnąłeś w łeb, nie wchodziło w rachubę.

Wyszczerzył w stronę Caina białe zęby.

- Wiesz. Przemyśleliśmy sprawę. Nie jesteś nam potrzebny. Możesz iść w swoją stronę. Właśnie się dowiedzieliśmy, że już nawet nie pracujesz dla MRu.

Odwrócił się w stronę wyjścia z piwnicy.

- Jak chcesz możesz z nami iść, ale jako cywil. Na swoje ryzyko. A układ z Andym obowiązuje, jeśli Andy się zgodzi. Nie moja sprawa.

Zaczął wchodzić po schodach na górę.

- Od dawna i Twój funfel o tym wie. Do tego MRu jako takiego chyba zbyt nie lubicie bo tym co zrobił z Rewirem. Wyjścia chyba nie mam. Albo z Wami albo wypierdalać do niebieskich ptaszków.

Caine rzucił za odchodzącym próbując wypatrzyć Andyego. Dostrzec jego reakcję. Ale bez skutku. Dawnego wspólnika nie było ze zmienniakami.

- Wiesz – Benedykt zatrzymał się i odwrócił raz jeszcze. – Zawsze masz jakieś wyjście. A z nami nie byłeś, nie jesteś i nie będziesz. Po pierwsze – śmierdzisz zdrajcą na sto kroków. Zdającą i skurwysynem. Możesz oszukać kogoś mniej czujnego, ale nie kogoś takiego jak ja. Po drugie – nie jesteś jednym z nas. Sam nie wiesz kim tak naprawdę jesteś. I póki się tego nie dowiesz, będziesz się kręcił jak gówno w sedesie.

jego oczy błysnęły żółtym blaskiem.

- Caine. Nie ufam ci. Nie powierzyłbym ci nawet pensa. A współpraca z tobą, kiedy pokazałeś swoje prawdziwe ja stawiając warunki, nie wchodzi w rachubę. Możesz iść z nami tylko dlatego, że Andy prosił. Tylko dlatego.

Znów odwrócił się plecami do Caina ignorując broń w jego rękach.

- Wiesz, chłopcze – powiedział raz jeszcze. – tak naprawdę to żal mi ciebie. Nie jesteś na tyle twardy by grać samemu. A nikt już ci nie ufa, bo sam nie ufasz sobie. W tym problem.


KOT


Kot pędził. Ciągnięty Zewem przez opustoszałe ulice Londynu.

To był Rewir. Getto nieumarłych. Czy też raczej, tych którzy wrócili. Ostrzeliwane. Niszczone. Toczone prze ogień wojny.

Płonęło. Zamarzało. Kolejni gracze odpadali z szachownicy w kilku przynajmniej kolorach. O planszy tak barwnej, jak wnętrzności człowieka. Czerwonej, czarnej, zielonej, szarej.

Londyn ... rozłożył nogi. Londyn ... wypiął zadek. Czekał na kogoś, kto skorzysta. Najszybszego, najsilniejszego, najsprytniejszego lub po prostu najbardziej bezwzględnego.

A Kot pędził. Pędził, jak wielu innych. Nic nie robił sobie z zajadłego krakania nad głowami. Nic nie robił sobie z pobliskich wybuchów. Z trupów na ulicach.

Pędził.

Aż w końcu znalazł swój cel.

Stary, zdewastowany kompleks nadrzecznych magazynów. Na wewnętrznym dziedzińcu ruin dymił lej po pocisku. Szyby wyleciały po eksplozji, no chyba ze ich już dawno nie było, co też było prawdopodobne.

Tu i tam leżały ludzkie szczątki. Trudne do rozpoznania wzrokiem ochłapy mięsa, ale zapach wyraźnie wskazywał, z czym Kot ma do czynienia. Nowy nosiciel drgał, panikował i Kot musiał roztoczyć przed martwym umysłem jakąś iluzję.

Na jego oczach kilka szczątków zadrżało. Jak kawałki robota T-1000 ze starego filmu, zrosły się w jedną, okaleczoną, ale mobilną, pełzającą, martwą ... rzecz.

Z ruin wynurzyła się Kappa. Mrużąc oczy przed słonecznym blaskiem. Blada, niska, pękata, z ogórkiem którego przeżuwała z wyraźnym zadowoleniem.

- Jesteś nekomato.

Jej głos .... znał go. Znał go bardzo dobrze. Pamiętał....

- Lynch.

- Caine – uśmiechnęła się ponownie. – Czy też powinnam powiedzieć P-340. ładnie urosłeś.

Nowe imię. Do kolekcji. Tak. Znał je. Tak. Nosił je. Kiedyś. Dawno temu. Przez chwilę. W kręgu poznał je. Kiedy się nim stał? Nie potrafił sobie przypomnieć.

- Brakuje pozostałych dwóch.

Bracia. O tak. Kot wiedział o braciach.

- Pamiętasz, kim jesteś. Znasz swoje imię.

Znał. Pamiętał.

- Dziaracz. Czaszki w kręgu. Jestem ... byłem ... nimi. Tak?

- Tak. A teraz ... musisz pochłonąć resztę. Jak pochłonąłeś CG Lawrence. Urosnąć w siłę. Zamknąć krąg. Bo krąg powinien pozostać zamknięty. Od tego wszystko się zaczęło. Cały ten ... rozgardiasz.

Zaszeleściły kamienie. Coś pojawiło się na dachu jednego z budynków. Wyglądało jak ... mantikora.

- Znaleźli mnie. Znaleźli nas, Kocie. Zabij tego fae i ruszamy. Trzeba odnaleźć Caina i Andyego. Są ... blisko.

Ogórek zniknął w szerokiej, brzydkiej twarzy.

- Nie tylko oni są blisko – dodała sentencjonalnie wpatrując się w szykującą do skoku hybrydę lwa, orła i skorpiona.


NATHAN SCOTT


Zmiennokształtny wyskoczył na Nathana z mroku tunelu. Zaatakował latarkę, jak to przewidział Scott. Latarka poszybowała w bok rozbijając się o ścianę. Szpiczasty pręt uderzył loup – garou – bo to musiał byś loup – garou w brzuch. Chyba. Bo było ciemno i Scott nie był pewien efektu trafienia.

A efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Napastnik zawył z bólu. Czy też raczej zawarczał. Kanał wypełnił smród palonego ciała.

Scott dał się ponieść hyperadrenalinie. W połączeniu z zimną krwią i treningiem żołnierza Nathan stanowił śmiercionośną broń. Szybszą niż karabin, groźniejszą niż granat.

Pręt przeciął ze świstem powietrze. Raz, drugi, trzeci. Za każdym razem zaliczał trafienie, za każdym razem wyrywał krzyk bólu z cofającego się wroga. Ostatni, finalny cios, zadany precyzyjnie w źródło krzyku.

Miękkie ciało, smród mięsa. Krzyk ucichł.

Wróg padł na ziemię, kopiąc agonalnie beton, szorując po nim butami, aż znieruchomiał.

Gdzieś, blisko, znów padły strzały. Scott instynktownie kucnął przy powalonym wrogu. Czuł smród jego skóry, widział sierść i kły. To był chyba faerie. Ork, goblin lub ktoś z tej rasy. To dlatego pręt okazał się tam skutecznie morderczą bronią.

Nie strzelano do niego. Lecz gdzieś dalej, w silosie.

- Kończcie rytuał – dało się słyszeć wykrzyczany przez kobietę rozkaz. – Zarżnijcie te bękarty, a ja zajmę się naszymi intruzami.

Ktoś poruszył się w tunelu.

- Hej – dało się słyszeć jakieś wołanie. – Jesteś tam?

Nim zdążył odpowiedzieć usłyszał szuranie czegoś metalowego po ziemi.

- Weź karabin i chodź mi pomóc, nim zabiją te dzieciaki.
 
Armiel jest offline  
Stary 28-08-2012, 17:11   #297
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Kilka sekund dłużących się w nieskończoność. Snajper też musi mieć chwilę na przymierzenie, nie? Stał więc i mimochodem żegnał się z życiem. Nie mógł narzekać. Przez całe jego trwanie był nieudacznikiem, pijakiem, który zepsuł po kolei wszystko co można było zepsuć. No, prawie wszystko. Myśli popłynęły ku takiej jednej i Triskett uśmiechnął się lekko. On serio demonicznej Ninjy powiedział że żonaty jest? No, no... się porobiło.
Po chwili postąpił krok naprzód, przyglądnął się posterunkowi broniącemu przeprawy. MR i wojsko chyba, a może BORBLe. Kolejne kroki z duszą na ramieniu. Wreszcie głos. Ja pierdolę, Brewer. Tubalny bas kumpla rozpoznałby wszędzie. Cisnął w diabły drzwi od chłodziarek i poprawił obrzyna skrytego za paskiem na plecach.
Splunął na ziemię. Zaklął pod nosem. Jeszcze raz się udało.

- John, wiesz gdzie jest Lola? Macie tu jakiś szpital polowy czy coś takiego? – Triskett uścisnął dłoń przyjaciela, ale na baczność nie stanął, za to przyglądnął się ciekawie podchodzącemu mężczyźnie.
Brewer pokręcił głową przecząco.
- Nic nie wiem, rzucili mnie od razu na barykady.
Triskett skrzywił się, zapyta w MRze.
- Dobrze się składa. – mruknął na słowa BORBLa. – Angela zginęła, razem z wszystkimi GSRami. Nie mamy za wiele czasu. Deidre Hood została zobaczyć co to za koncentracja – próbował wskazać ręką kierunek, ale kłąb kruków przesłaniały budynki. Wolał od razu poinformować Espena o losie koleżanek z Agencji.

Ruszyli do przygotowanego pojazdu i zaczęli pruć do MRu. Londyn wyglądał jak wymarły. Parę osób na ulicach i w większości w mundurach i uzbrojeni po zęby. Na większych skrzyżowaniach zobaczył zaparkowane Challengery z zagarowanymi silnikami, wyrzucającymi kłęby spalin. Bradleye z ruchliwymi wieżyczkami reagującymi na każdą zmianę otoczenia, jak na przykład jadący samochód. Ciekawe uczucie patrzeć w wylot śledzącej każdy twój ruch lufy kalibru 120 mm.
Triskett nie odzywał się już więcej podczas jazdy, nasłuchując odległych pojedynczych wystrzałów i terkotu serii karabinowych. Samochód zaparkował przed wejściem, a Espen bez słowa wyszedł z wozu, Gary podążył za nim. Trudno było nie zauważyć wzmocnionego posterunku na dwóch widocznych rogach budynku, strzegących perymetru i obłożonego workami z piaskiem stanowiska kaemów przed wejściem. Espen chyba prawdę mówił bo pokazał tylko coś dowódcy w kevlarowym pancerzu i ruszyli szybko po schodkach już nie niepokojeni przez nikogo. Ostro.

Korytarze gmachu Ministerstwa Regulacji też straszyły pustkami. Większość regulatorów najwyraźniej była w terenie. Nici dziwnego przy takim pierdolniku, jaki panował na zewnątrz.
Jak szybko się przekonał tylko trzech koordynatorów było dostępnych dla łowców. On trafił do niejakiego Adama Scuppe, wychudzonego gostka o wyglądzie truposza i takiej energii do życia, jak ledwie co wygrzebany truposz.

- Tak. - wyszeptał rachityczny egzorcysta, bo chyba właśnie nim był Truposz i rozkaszlał się paskudnie. - Co tym razem?
- Nemein z bunkra wygrzebał mały oddział profesjonalistów. Pozamiataliśmy wszystkich prócz jednego. Ten dostał jakieś dość potężne wsparcie od swojej nowej pani i pozamiatał nas. Wszyscy GSRzy z 13tki zginęli. Tak jak i funkcjonariuszka Biura Ochrony RBL. - precyzyjnie i bez wygłupów Gary. - jeden z nich odstrzelony... - spojrzał na zegarek. - półtorej godziny temu.
Wyciągnął spod kamizelki kosmyk włosów, i drobiazgi osobiste Xarafa.
- To nasz były MRowiec. Firebridge, egzekutor. Musi wiedzieć kto i po co ją uwolnił. Obejrzałem sobie dokładnie sigil, który ją zamykał. Potrzebuję egzorcysty, zdolnego. A potem paru ludzi wsparcia. Przyciśnięciem Nemein powinni się zając nasi najlepsi ludzie. Wiedźmy, duchołapy. Na Rewirze są już tylko gruzy i płomienie. Łaki się jeszcze bronią i wampiry. Coś się szykuje, te krucze pokraki grupowały się w jednym miejscu. Jest ich dość sporo. Dobrze by było dobrać im się do dupy zanim rozlezą się po mieście. Tamiza ich nie zatrzyma.
Triskett nagadał całą czapkę, więc zwolnił nieco i wysupłał fajka z kieszeni.
- Irol w terenie? - zapytał na wdechu wciągając dym do płuc

- Tak. Wszyscy w terenie. Co do jednej osoby. Poza takim jak ja, co to do niczego się nie nadają. Będzie ciężko z tym egzorcystą teraz. Ale wystawię ci blankiet i idź na poziom czwarty. Zapytaj o dyżurnego egzorcystę.

Triskett skrzywił się.
- A kto jest na dyżurze? Pomógłbyś jak już siedzisz tu na dupie. Nie wiem, nie znam się, ale to chyba nie spacerek po parku. - Gary znał większość pracowników pionu operacyjnego, miał wrażenie że Truposz potraktował sprawę na zasadzie “Państwa telefon jest dla nas istotny, niestety aktualnie wszyscy nasi konsultanci są zajęci. Jest pan 124 na liście”. - Ja wiem co się dzieje na ulicach, ale to być może przed tobą leży lekarstwo choćby na jedną przypadłość.

- Kurde - westchnął Truposz - Na dyżurze jest chyba Arletta. Albo ten łysy jak kolano Shymkrim. A pomóc ci nie mogę bardziej, regulatorze - ton Scuppe stał się nieco formalny i oschły. - Muszę tutaj czekać, aż ... no muszę tutaj czekać, po porostu.

Triskett pokręcił głową. Arletta i Shymkrim to były dobre wiadomości. Starzy, doświadczeni łowcy każde z nich. Odwrócił się już nie chcąc marnować czasu, ale rzucił jeszcze przez ramię:
- Aż co? Ostatnio wypadłem z obiegu. Jaki w ogóle mamy plan gry? Globalny że tak powiem. Chyba nie sądzicie że strzeżenie przepraw wystarczy? Na co tu czekasz?

- Nie mam pojęcia, jaki jest plan gry. Mam jedynie szczątkowe informacje - Truposz wzruszył ramionami. - A czekam na to, aż ktoś w końcu mnie zmieni. Jestem na dyżurze osiemnastą godzinę.

Gary spojrzał uważnie, chyba nie wciskał mu kitu... No to pięknie. Serio nikt nie panuje nad tym burdelem? Zabrał ostrożnie klamoty Xarafa i ruszył wgłąb budynku. Zahaczył o kanciapę, którą przypisali ich zespołowi ale nie znalazł nic co pozostawiła by po sobie Lola. Żadnej informacji. Zaczynał się niepokoić. Z biurka wyciągnął zapasową broń, po utracie Colta czuł się jak bez ręki. W końcu zszedł kilka pięter w dół i poszukał egzorcysty. Arletta może i wyglądała na pierwszy rzut oka jak rąbnięta hipiska, ale fach swój znała. Wyłuszczył jej wszystko co i jak i patrzył ciekawie jak bierze się do roboty.
 
Harard jest offline  
Stary 28-08-2012, 22:40   #298
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Patrzyłem za oddalającym się łakiem. Naprawdę miałem wrażenie jakby to wszystko działo się w jakimś pieprzonym śnie, wizji szaleńca. Różne osoby powtarzające te same słowa, zupełnie jak wytwór wyobraźni, jak podświadomość, która chce coś przekazać. “Weź się w garść!” A może tylko się tym katowałem, może właśnie zdychałem w Plum, może w tej pieprzonej rosiczce uciekłem w marzenia, w inną rzeczywistość? By odciąć się od bólu. Nie zauważyłem nawet kiedy oparłem się o ścianę, sam. Sam w tłumie nienawidzących mnie łaków. A może zjaw? Broń ciążyła, zdawała się czymś trwałym. Dopiero po chwili zauważyłem, że garuchy znikają. Wychodzą z budynku w kilkuosobowych grupkach. Odszedłem od ściany podchodząc do Andy'ego, szedł z dwoma innymi zmiennymi. Kobieta i mężczyzna. Ona młoda, koło siedemnastki przynajmniej z wyglądu. Strojem nie wyróżniałaby się w większości miejsc o tej porze roku. Shorty i skąpa bluzka. Pas z maczetą, drugi z nabojami i strzelba wydawały się surrealistyczne jak cała ta sytuacja. Jej partner był niski, niższy ode mnie o jakichś takich kocich ruchach. On nie miał broni, żadnej, widać bardzo ufał swojemu ciało. Jedno oko wyglądało jak zwierzęcia, jakiego? Nie miałem pojęcia. Mój partner ubiorem się nie wyróżniał, tak samo jak za życia. Ale pierwszy raz go widziałem z bronią długą, rozpylaczem hecklera & kocha oraz jakimś ostrzem przy pasie. Pomachałem mu ręką i podszedłem. Milczał. Jak kiedyś. W końcu przełamałem ciszę.
- Którędy do zamku?
- Zamku? Jakiego zamku?
- Nie ważne. Wtajemniczysz mnie w akcje?
- My uderzamy na Nemain. Żywczyk odciąga jej kruki i przydupasów.
Zatkało mnie, sprowadziło jako tako do akceptacji tego co się dzieje, może nie akceptacji, przyjęcia do wiadomości, że to jest i można to zmienić. Plan wyglądał na samobójczy. I coś znowu zaczynało być nie halo, mózg wskoczył na wyższe obroty powoli rozwiewając apatię.
- Dobra... Ale chcecie we trójkę pokonać potężnego demona? Zresztą z tego co Andrealfus mówił ona i tak zginie więc nie lepiej skupić się na wierzchołku piramidy?
- My - zrobił ruch wokół ogarniając może i z pół setki łaków panoszących się na podwórku, znikających w uliczkach - Wszyscy.
- Przypomina mi to trochę tych wszystkich nazioli, którzy mówią, że w kupie mogą coś zdziałać przeciwko dajmy na to Benedyktowi ale dobra. Zniszczycie jej powłokę, odeślecie do piekła czy skąd ona tam jest i co potem? Do następnego demona? Do tego długo nie dam rady odciągać kruków, ostatnio bardzo szybko mnie obezwładniły.
- Żywczyk jesteś. Możesz pomóc, nie musisz. Uda ci się, lub nie.
Wzruszył ramionami. Zrewanżowałem się tym samym.
- Prowadź. Uda Wam się albo nie.
Czy on w coś grał? Ta zmiana do niego nie pasowała. Nieprzejmowanie się moim życiem nie współgrało z naleganiem by włączyć mnie w akcje. Nie mogłem jednak długo się zastanawiać bo Andy skinął mi głową i puścił sie biegiem. Tamta dwójka za nimi a ja zostałem gdzieś w tyle. Nie próbowałem ich dogonić tylko utrzymać stałe tempo i nie zgubić z oczu moich "sojuszników".
Gdy biegliśmy jedną z głównych ulic zadyszka dopiero zaczęła się pojawiać. Rejestrowałem jeszcze puste, wymarłe ulice. Nawet kruków, pieniących się ludzi i hybryd nigdzie nie widziałem. Do moich uszu dochodziły wybuchy, gdzieś niedaleko wybuchały następne bomby. Pył wdzierał się do oczu, do ust mimo chusty. Gdy skręciliśmy w pierwszą z bocznych ulic ledwo powstrzymywałem się od dyszenia, nogi zaczynały protestować a pokonywanie następnych metrów pochłaniało mnie co raz bardziej, przestawałem rejestrować to co się dzieje. Dwie uliczki dalej nie mogłem opanować oddechu, mięśnie piekły, świat zwęził się tylko do pleców dziewczyny-łaczki, nawet nie do jej tyłka a do pleców, byle nie stracić jej z oczu. Potem już nawet nie patrzyłem gdzie skręcamy, gdzie jestem ani co się dzieje. W końcu się zatrzymaliśmy w jakiejś bramie. Ciągle na ulicach nikogo ani niczego nie było widać. Zdjąłem arafatkę z twarzy i oparłem dłonie o nogi nad kolanami starając się opanować oddech. Płuca rwały, domagały się nikotyny.
- Za dużo palisz.
Chciałem kazać mu spierdalać ale zaniosłem się tylko kaszlem. Nie miałem sił nawet pokazać mu dwóch palców. Skupiałem się tylko na opanowaniu własnego ciała a Andy mówił dalej.
- Tam jest cel dla Żywczyka. Kawałek dalej znajdziesz człowieka. Będzie przy nim ortalionowy plecak. Jest w nim bomba. Wystarczy, że ustawisz zegar. Celem tej bomby była sieć tracho. Musisz kierować się na kominy starej cegielni. Tam jest ... gniazdo. Wiemy, że część kruków ruszy je bronić. I tych przepoczwarzonych stworów też. Ja, Tara i Greg możemy ci towarzyszyć, jeśli chcesz. Benedykt dal nam w tym zakresie wolną rękę. Idziemy z tobą, jeśli poprosisz, lub lecimy do głównego uderzenia.
W końcu się opanowałem. Zapaliłem papierosa. Paradoksalnie po pierwszym ataku kaszlu pomogło. Otarłem pot z czoła. Bieg jednak pomógł, pozbierałem się do kupy i przestałem analizować czy śnię czy to dzieje się naprawdę. Odzyskałem nawet moją zwyczajową butę.
- Jestem wtajemniczony w plan? I mogę decydować? Jak kurwa miło. Chodźmy partnerze.
Pochłaniałem papierosa w przyśpieszonym tempie. Gdy dopaliłem go do filtra wyciągnąłem glocka i odbezpieczyłem. Zostało szesnaście srebrnych kul. Chujowo. Z jeden, dwa łaki. Jeżeli będą tak mili by grzecznie stać w kolejce.

Wyjrzałem z bramy. Czysto. Wyszedłem chyłkiem ale nie w stronę celu a się cofając, dopiero wtedy przeszedłem na drugą stronę ulicy a za mną moi "towarzysze". Łaki trzymały się z tyłu, przestałem na nie zwracać uwagę. Gdy dotarłem do bramy wyjrzałem. Podwórze było otoczone ruinami budynków jednak zostały zniszczone podczas wojny lub tuż po. Ktoś je wysmarował grafiti. Krzyże, swastyki, hasła o tym co Bóg myśli o kłach oraz że oprócz niego liczy się honor i życie jasno mówiły, że to nie mieszkańcy Rewiru ciężko pracowali by okolica wyglądała tak miło. No i był trup. Siedział oparty o ścianę z głową na piersi, obok leżała torba i karabin. Po zlustrowaniu dziur w ścianach i tych po oknach i tych zrobionych przez ludzi, martwych, mieszańców, odmieńców, demonów i co tam jeszcze hasa po ziemi wyszedłem na otwartą przestrzeń. Tam gdzie podążał mój wzrok podążała i lufa glocka. Czysto. Za czysto. Znowu przystanąłem i otworzyłem telekinezą torbę. Nic nie wybuchło. Po jakiejś minucie podszedłem do trupa. Cóż... Nie miał lekkiej śmierci. Coś go zadziobało na śmierć. Ciekawe co... Schowałem klamkę i ostrożnie, jakby kolo mógł ożyć przystąpiłem do obszukiwania go. Nóż, pakiet pierwszej pomocy, puszka z bzdetami do survivalu i magazynki. Obejrzałem je. Jak do emki ale mieściły w sobie zwykłe kule. Konkretnie sześć i ich zwykłość polegała bardziej na materiale niż rozmiarze. Jak na mój gust można było z tego polować na pieprzone mamuty. Przytuliłem wszystkich i opatrunki. Podniosłem karabin i wymieniłem pusty magazynek na pełen. Na koniec ostrożnie założyłem torbę na ramię. Odwróciłem się do łaków.
- Wypruję jeszcze watę z jego kurtki. Powinno pomóc na kruki. Potem lecimy dalej, trzeba zakończyć ten pieprznik, moja nagroda czeka. Potrzebuję tego spokoju sumienia.
Ukucnąłem przy trupie i zacząłem przygotowywać zatyczki do uszu.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 29-08-2012, 13:10   #299
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=D7E5Wq6RE2M[/MEDIA]

Masywne cielsko Nekomaty obróciło się bez pośpiechu, zgrabnie i cicho. W otchłani czerni wykwił rekini, pozbawiony radości uśmiech.
Kot w ułamku sekundy zapomniał o Kappie, nowej misji i całym świecie.
Teraz istniało tylko TO. TO stało między nim, a należną mu potęgą i chwałą. To plugawiło progi Miasta Londynu, jego Domu i osobistej Świątyni. Ten Mieszaniec. Pokraka. Parias. Obrzydliwość. Abominacja. Kocie ogony ze złością uderzyły o ziemię, z jego grzbiet wygiął się jak napięty łuk a z pyska wydobył się wściekły syk.

Mantikora zeskoczyła ze zrujnowanego silosa, prosto na szoferkę zaparkowanego pod nią tira. Ta zgniotła się jak przydepnięta puszka po piwie. Mieszaniec był ogromny, kilkukrotnie górował nad Kotem. Orle skrzydła. Mocne, masywne, rozłożone mogły zasłonić całą długość naczepy tira. Pazury: stalowe orle szpony, zdolne rozszarpać zbroje, kości i mięso. Ogon był nabity długimi na łokieć kolcami, ociekającymi jakimś paskudztwem. Pysk był dziwny, odrażający, poeta rzekłby: plugawy. Brzydka, nalana, ludzka twarz okolona dostojną lwią grzywą. Na twarzy malował się wyraz bezmyślnego znudzenia. W reakcji na kocie syki, ludzkie usta rozwarły się na niedorzeczną szerokość a z czeluści jej paszczy rozległ się ryk.
Ryk pełen gniewu, żądzy zniszczenia, potężny, raniący uszy. Kot czuł jak drgają jego wąsy, jak elektryzuje się futro. Szyby zaparkowanych w pobliżu samochodów rozpryskiwały się jedna po drugiej. Gdzieś za kocimi plecami mięsna, materialna forma Kappy rozleciała się na kawałki.
Mantikora zamilkła, jednak ciszę nadal mącił koncert samochodowych alarmów, zaniepokojone krakanie. Odgłosy odległych strzałów jakby ucichły.

Przez chwilę jeszcze bestie stały na przeciw siebie mierząc się wzrokiem.

I ruszyły do ataku.

Łapska mantikory uderzały w ziemię powodując wstrząsy. Ponad lwim łbem jadowita maczuga zataczała łuk po orbicie, której koniec zapewne znajdował się gdzieś na kociej głowie. Kot nie widział jej najlepiej, bo ginęła we wznoszącej się chmurze pyłu.

Nekomata biegł na dwóch łapach. Prosto na przeciwnika. Na czołowe zderzenie, ze wściekłą pasją rozdziawił naszpikowaną kłami rekinia paszczę i rozpostarł łapska uzbrojone w pazury, ostre i długie jak rzymskie miecze.

dzięsięć metrów.

pięć.

dwa.

Stalowe szpony Mantikory i jej ogon uderzyły niemal jednocześnie. Nie pozostawiając najmniejszego pola do manewru obronnego. Jednak kota nie trafiły. Kot wyparował. Zniknął. Rozpłynął się.
A konkretnie w śmiesznie małej, pospolitej, kociej formie zanurkował pod monumentalnymi łapami Mantikory. Gigantyczny mieszaniec, siłą rozpędu poleciał naprzód. Jak rozpędzona lokomotywa. Zaryty w ziemię ogon pozbawił go równowagi. Skrzydło obiło się o ścianę hali. Stwór runął w hałdę żelbetowego gruzu, wznosząc chmurę pyłu, która na chwilę zdezorientowała kołujące w górze demoniczne kruki.

Kot, nie odwracając się, śmiesznie zmarszczył swój mały koci nosek i rozkosznie zmrużył kocie oczka. Zamruczał z zadowoleniem. A potem wykonał parę kolistych gestów swoimi małymi kocimi ogonkami. Martwe ciała pracowników elektrowni oblazły ranną Mantikorę jak mrówki pasikonika.

- Ograne. - mruknął nieco rozczarowany Robert Callahan. Był daleko stąd. Na całą scenę patrzył jak na kadr ze starego filmu fantasy.

- I tandetne. - porzucił Cień Kota. Kot niechętnie zauważył, że jego Cień nie wiedzieć czemu zaczął przypominać żółwia jedzącego ogórek.

- Ale skuteczne. - prychnął Kot i z godnością ruszył na poszukiwanie nowej przygody.

***

Londyn mógł wydawać się dużym miastem, a to w co zmieniał się pod wpływem międzywymiarowych działań wojennych, postronnemu obserwatorowi mogło by się wydać wręcz bezkresnym, śmiertelnie niebezpiecznym labiryntem.

Kot nie był w Londynie postronnym obserwatorem. Kot BYŁ Londynem. Był wprawdzie wieloma innymi rzeczami. Był detektywem Calahannem, nadal trochę czuł się Charliem, zdecydowanie było w nim sporo z Elise Day, był autodestrukcyjnym Dziaraczem, był czaszkami walającymi się wśród prawdawnych menhirów, czasem wydawało mu się nawet, że i Kappa-Lynch stanowi tylko kolejną figurę na szachownicy jego jestestwa. W tej chwili był też Cainem, poszukującym swojego zaginionego brata.

Jednak poza tym wszystkim, ponad tym wszystkim, i przede wszystkim - w swojej głowie był Miastem. Londynem. Nieprzeliczonymi tonami cegieł, kamieni, betonu, szkła, ludzi, samochodów, dziwadeł, reklam, salonów piękności, klubów nocnych, kawiarenek, zabytków, zanieczyszczeń, szczurów, gołębi, kościołów, rowerów, linii metra... i innych rzeczy, które Kot mógłby długo i z pasją wymieniać, gdyby znalazł na to czas.

Tu oczywiście pojawiało się pytanie: co to właściwie oznacza w praktyce? Jak te półtora tysiąca kilometra kwadratowego miejskiej tkanki przekłada się na przemieszczające się w niej czterokilogramowe kocie ciałko?

Gdyby ktoś zadał to pytanie Kotu, zapewne nie udzieliłby żadnej sensownej odpowiedzi. Choć pewną przesłanką mógłby być fakt, jak szybko udało mu się znaleźć Russela Caina.

***

Nekomata podziwiał zrujnowane podwórko przez szczelinę w deskach, jakimi zabito małe piwniczne okienko. Część widoku zasłaniało mu oparte o mur w pozycji siedzącej ciało. Wnętrze klasycznej kamienicznej studni straszyło stertami gruzów i powybijanymi oknami, po wszystkim tańczyły upiorne cienie kruków.

- W bramie. To jest twój moment. - zaskrzeczało coś w głębi piwnicy, a może w jego głowie.

- Bardzo odkrywcze, szacowny Kappo, a widzisz może te trzy zapchlone loupy. Jedyny powód, dla którego jeszcze nas nie rozszarpały, to ten śmierdzący trup na wprost.

- Nie martw się Kocie. Czyż mogą być one stróżami Kaina, brata twego?

- Co?

- Nieważne, to taka stara bajka.

- Lubię bajki.

- Nie z tych, które lubisz. Skup się.

Jakby w odpowiedzi z cienia bramy wyłonił się Russel Caine. Caine, Grosvenor, Pył, Przyjaciel i Nemesis we własnej osobie. Wyglądał inaczej, pachniał inaczej, był inaczej ubrany, ale Kot nie miał najmniejszych wątpliwości z kim ma do czynienia. Przez chwilę z fascynacją przyglądał się jak mężczyzna wykonuje swój nerwowy taniec z glockiem w wyciągniętej ręce. Jak przepatruje każdą dziurę poranionych wojną ścian, wypatrując zagrożenia. Jakby z utęsknieniem.

- Zostawię was samych. Macie sporo do nadrobienia. - słowicze skrzeczenie Kappy przeszło w dziwaczny rechot, a następnie charczenie i odkaszliwanie kawałków ogórka które wpadły w tchawicę stwora. Jak dla Kota zdecydowany przerost formy nad treścią, zważając, że rozmawiali samymi myślami. - Wilkami się nie martw, biorę je na siebie.

Caine przyklęknął nad ciałem, niecałe pół metra od kociego pyszczka, na którym rozlał się szeroki uśmiech.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 29-08-2012 o 13:18.
Gryf jest offline  
Stary 29-08-2012, 18:44   #300
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Widziałam w ciemności tylko rozjarzone plecy Prokopova. Na ich tle pojawił się zarys sylwetki Emmy. Zamachnęła się nożem i cięła go w plecy. Nie poczułam charakterystycznego zapachu krwi, to było coś innego, poczułam bardziej niż zobaczyłam w tych ciemnościach zapach dymu.

Przez chwilę nic nie widziałam, a potem światło przedarło się przez ciemność na chwile raniąc oczy. Zamrugałam kilkakrotnie zanim oczy przyzwyczaiły się znowu do światła.
Rozejrzałam się. Nie byliśmy już w podziemiach, siedzieliśmy na podłodze czegoś co przypominało spalony korytarz.

Czułam zapach dymu. Piekły i łzawiły mi oczy, zaczynałam się dusić. Gdzieś z boku słychać było łoskot płomieni trawiących wszystko na swojej drodze, czułam żar w korytarzu.

Przetarłam oczy i spróbowała odkaszlnąć.
Nie podobała mi się ta zmiana. Tam może nic nie widzieliśmy bez latarki którą zabrał Scott, ale też teoretycznie nie groziło nam spalenie żywcem. Dotknęłam ręką ściany, była ciepła. Spojrzałam na Irola.

- Musimy się stąd jak najszybciej wydostać. Pomóż mi nieść Toppera. Musimy sprawdzić gdzie jesteśmy.

- Hej czy wszystko w porządku? Nic się nikomu dodatkowo nie stało? – usłyszałam głos Emmy, była zdenerwowana. W dymie widziałam zarys jej postaci, ale tylko jej. Prokopova nie widziałam.

- Nie, chyba nie - spojrzałam na pozostałych szukając potwierdzenia swoich słów - nie ma Scotta i chyba Prokopova.

Nie byliśmy już w tym samym miejscu. Scott został gdzieś w podziemiach i nie było szansy żeby nas znalazł, chyba że moc teleportacji objęła także jego i błąka się teraz gdzieś po podobnym korytarzu do naszego.

- Scott przecież gdzieś poszedł - Irol dźwignął Toopera. - Tylko ten cholerny Prokopov.

- Tak, tylko że my nie jesteśmy już w tym samym miejscu - podtrzymywałam złamaną nogę.

Irol Zakasłał dymem.

- Musimy się stąd wydostać bo się podusimy.

- W którą stronę – rozejrzałam się po korytarzu, z obu stron kończył się jakimiś drzwiami

- Zgubiłam go – usłyszałam jakby szept Emmy - Zgubiłam go do cholery - powtórzyła głośniej - Nie wiem jak to się stało, ale był i go nie ma, a dosłownie trzymałam na nim ręce żeby nie uciekł. Nie wiem jak to się stało - powtórzyła tym razem bezradnie.

Już chciałam powiedzieć że w tej chwili nie to jest najważniejsze, trzeba się stąd wydostać. Może zginął, albo nie przeniósł się razem z nami kiedy Emma chyba coś usłyszała. Odwróciła się gwałtownie.

- Sukinsyn - syknęła - Widzę go - rzuciła - Spróbuję go złapać.

Ruszyła i po chwili prawie zniknęła mi z oczu.

Wyczucie Śmierci szalało. Powietrze drżało z gorąca, wypełniał je duszący dym.

- Pomóż jej - powiedział Irol - Ja wyprowadzę stąd Maxa i do was dołączę.

- Dobra, uważaj na jego nogę - rozejrzałam się po korytarzu i chwyciłam kawałek solidnej deski, lekko tylko nadpalonej na dole. Zważyłam w ręku, cóż jak się nie ma co się lubi.
Przytknęła wygrzebaną z kieszeni chusteczkę do nosa, dym drażnił coraz bardziej i ruszyłam ostrożnie za Emmą.

Zobaczyłam jak znika za uchylonymi drzwiami na końcu korytarza.
Podeszłam do drzwi w których zniknęła i zajrzałam do środka.

Za drzwiami znajdował się kiedyś salon, lub coś podobnego. Jakieś duże pomieszczenie. Teraz wypalone z poczerniałymi deskami na podłodze i ścianach. Konstrukcja poddała się niszczycielskim zapędom ognia, pozostawiając nienaruszona w kilku miejscach. Całość lśniła od wody.

Widziałam przekradającą się Emmę która wyważała każdy swój krok. Śledziłam ją bardzo uważnie. Odczekałam na tyle żeby wejście na spaloną podłogę nie poskutkowało zawaleniem się konstrukcji i pogrzebaniem nas obu w stercie spalonych szczątków.
Starałam się wybierać tą samą drogę którą przeszła Emma. Zdawałam sobie sprawę że jestem cięższa od Emmy, każdy mój krok któremu towarzyszyło ostrzegawcze skrzypienie mi to uświadamiał.

Podążając tropem Emmy, dotarłam do kolejnego zniszczonego korytarza, cholernie mi się to wszystko nie podobało.
Po jednej jego stronie ciągnęły się szeregiem osmalone drzwi lub wejścia do jakiś pomieszczeń zniszczonych przez pożogę. Po drugiej - dziury po oknach. W kilku z nich nadal czerniły się kawałki szyb, ale w większości okna zostały zniszczone, wypalone. Zza wybitych dziur wlewało się świeże powietrze.

Odruchowo spojrzałam w okno. Chciałam się zorientować gdzie się obecnie znalazłyśmy. Wciągnęłam świeży powiew w płuca. Cudowne uczucie. Na zewnątrz widziałam jakieś budynki i drzewa w dość sporym oddaleniu od zniszczonego przez pożar gmachu. Ten budynek i teren coś mi przypominał, już gdzieś go widziałam. Sierociniec, właśnie znajdowaliśmy się w sierocińcu, który spłonął przed kilkoma dniami wraz z wielką ilością ofiar. Gazety trąbiły o tym na pierwszych stronach. Zamieścili także sporo zdjęć.

Teraz znów ktoś musiał wzniecić pożar w zgliszczach.

Miałam nadzieję że Irol zdołał wyprowadzić Toppera i że na zewnątrz będzie bezpieczny. Może uda im się sprowadzić pomoc.

Usłyszałam z korytarza jakiś dźwięk, jakby szuranie ciała po podłodze. Odwróciłam się w tamtą stronę.
Po podłodze pełzło coś przypominające wija, lub jakieś inne robactwo o twarzy obrośniętej jakimiś naroślami, guzowata i straszna.

Moje spojrzenie przecięło się ze spojrzeniem stwora, nie był to już Prokopov, a to co z niego wypełzło, lub stało się nim patrzyło nienawistnie w moje oczy.

Zdałam sobie sprawę ze stwór nie widzi Emmy, to dawało jej większe pole działania. Uśmiechnęłam się pod nosem, postanowiłam skupić na sobie uwagę stwora żeby dać Emmie czas na działanie.

- I na co ci to było Prokopov, chodź, podpełznij tu ty gnido - jeszcze raz zważyłam w ręku dechę. Miałam nadzieję że nie będę musiała jej używać, wiedziałam że byłaby to daremna próba, miałam nadzieję ze Emma dzierżąca nóż zdąży go wbić stworowi w trzewia i że to coś da.
Liczyłam że Topper i Irol wezwali wsparcie inaczej mamy pozamiatane.

Aktywowałam na wszelki wypadek resztką sił swoją moc ochrony.

Prokopov minął Emmę kierując się w moją stronę. Jego ciało znów przechodziło jakąś transformację. Z tylnej części ciała, gdzie kiedyś były stopy, wyrastały gigantyczne narośle przypominające kleszcze, jakie mają niektóre owady na odwłokach. Piekielny krocionóg nie tracił czasu lecz szybko pokonywał dystans pomiędzy nim a mną.

I wtedy zobaczyłam że Emma zupełnie go zignorowała, wyminęła stwora i ruszyła w stronę przymkniętych drzwi do których prawdopodobnie pierwotnie kierował się Prokopom.

O kurwa, przemknęło mi przez głowę, co ona robi. Zaczęłam się wycofywać w stronę sali. Stwór był na tyle duży że spalona podłoga mogła się pod nim zawalić, to był mój jedyny ratunek w otwartej walce z tym czymś nie miałam najmniejszych szans.

Stwór zbliżał się do mnie w tempie o jakie nie podejrzewałabym coś takiej wielkości, zionął chęcią mordu, w jego zielonych oczach widziałam nienawiść.
Wtedy właśnie za jego plecami czy właściwie nad plecami Prokopova pojawiła się Emma. Strzeliła mu z shokera w śliską wężową skórę. Odrzuciła taser i złapała za posrebrzany sztylet.

Boże kiedyś dostane w tej pracy zawału.


Przez cielsko przeszła łuna wyładowań, zaśmierdział okropnie palony na nim śluz. Piekielny “robal” dosłownie zwinął się w kulkę. Jak czerw dotknięty patykiem. Wydał z siebie dziwaczny, zniekształcony, ale nadal ludzki wrzask, a z oczu popłynęła mu gęsta, ciemna maź. Po chwili jednak, z kulki, stwór błyskawicznie wyprostował zwój, Emma musiała odskoczyć w tył, wpadła plecami na osmoloną ścianę.
Sączące maź ślepia szukały celu. ostrza “szczypawki” na “ogonie” poruszały się. Prokopov poruszał głową na boki. Węszył. Z ust wysuwał i chował wąski, czarny język. Ładunek okazał się być krótkotrwałym narzędziem. Robaczy organizm wyraźnie szybko sobie radził z morderczym ładunkiem energii.

Emma rzuciła się na tylną część ciała stwora, chciała go chyba unieruchomić. Ruszyłam do przodu Emmie na pomoc, zamierzyłam się dechą na pysk stwora.
 
__________________
Nie musisz być szalony żeby tutaj pracować, ale to pomaga:)
Suriel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:59.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172