| Średniego wzrostu, szczupły, aczkolwiek umięśniony. Całkiem młody. Czarne, związane w kucyk włosy, całkiem przystojna twarz, szare oczy i starannie przystrzyżona bródka... oraz blizna przecinająca prawą stronę ust, szpecącą ten nazbyt idealny obrazek.
Ubrany elegancko, rzec, by można nawet, iż wielkopańsko - czarna koszula z bufiastymi rękawami, tegoż koloru wams, wąskie spodnie i wysokie buty do konnej jazdy. U lewej strony pasa dość dziwny miecz, z gardą zakrywającą całą dłoń, jak sam mówi, kawaleryjski. Czyli tak zwany pałasz. W tych stronach raczej rzadko spotykany, bowiem im dalej na północ tym ludzie bardziej niecywilizowani i tym chętniej używają młotów, toporów czy innych narzędzi zamiast zgrabnych mieczy. Brutalna siła ponad finezję, ot co.
Coś było dziwnego w ruchach tego jegomościa, szybkich i oszczędnych, i tym dziwnym błysku w oku... Coś co sprawiało, że ludzie się go po prostu bali, nawet pomimo tego, iż nie wyglądał na zawodowego rębajłę.
Tenże straszliwy jegomość nazywał się Maximillian Nicodemus von Mansfeld - co osobnicy przebywający w karczmie powinni wiedzieć, jako że nie omieszkał przypominać o swym imieniu i szlacheckim pochodzeniu przy każdej możliwej okazji.
W Wortenbachu przebywał przejazdem, zamieszkując pokój na piętrze. Tani nie był, ale szlachcic to szlachcic, prawda? Nie zniżał się do spania we wspólnym pokoju dla podróżnych albo, co gorsza, w stajni. Szlachcic zmierzał do Middenheim, lecz chwilowo był uziemiony - tłumaczył się zbytnim niebezpieczeństwem na drogach, co zresztą było zgodne z prawdą.
Większość dni spędzał grając w kości, karty lub popijając miejscowe piwo, które szczerze powiedziawszy, nie smakowało mu zbytnio - ale nic innego nie mieli.
Późnym wieczorem udał się na zasłużony wypoczynek, lecz nie dane mu się było wyspać. Obudził go dźwięk dzwonu. - Co, do cholery? - Mruknął zaspanym głosem podnosząc się z łóżka. - Dzwon? W środku nocy? Pali się czy co? - Takie pytania przemykały mu przez głowę, gdy pośpiesznie zakładał spodnie i zapinał koszulę. Podczas ubierania się wyjrzał nawet przez okno, lecz nie udało mu się nic ciekawego wypatrzeć - na zewnątrz było ciemno niczym w krasnoludzkiej rzyci.
Nie pozostało mu nic innego jak tylko wyjść na zewnątrz, uprzednio pośpiesznie zabrawszy z pokoju cały swój dobytek i założywszy starą, wysłużoną skórzaną kurtę.
Na placu przed karczmą dowiedział się skąd ten cały ambaras - atak zwierzoludzi na wioskę! Wprost cudownie! - Wiedziałem, żeby nie pchać się na północ... - Skomentował, po czym ruszył do stajni. Nie miał czasu na siodłanie swojego karego ogiera, niezbyt mu się też uśmiechała ucieczka w noc na rumaku, o ile nie będzie miał innego wyjścia - zostawił więc sakwę podróżną ze swoim dobytkiem obok boksu, na wypadek gdyby tamto wyjście okazało się tym jedynym. - Ognistych dziewek z północy się mi zachciało... - jęczał pod nosem, kierując się w kierunku palisady, do której zmierzali wszyscy obrońcy.
Był podekscytowany, ale z drugiej strony miał wrażenie, iż to nie jego miejsce. Nie był zwykłym żołnierzem, nie nadawał się na pole bitwy. Jego domeną były pojedynki i bójki, gdzie liczyły się spryt umiejętności, a nie szczęśliwy traf, który sprawił, iż strzała trafiła właśnie twojego sąsiada, a nie ciebie. |