Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-08-2012, 11:04   #41
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Walery van Eymerich. Odkąd wkroczyła do Weisbrucka tylko to nazwisko było na ustach wszystkich mieszkańców. Choć stwierdzenie, że wkroczyła, było tu bez wątpienia mocno przesadzone. Przemknęła się. Od strony lasu, za którym mieściło się wyrobisko pełne zapijaczonych kamieniarzy. Z łatwością ominęli powracające do miasta brygady hałaśliwych mężczyzn, ale kosztowało ich to długą i niezwykle mozolną podróż przez leśne ostępy. Ścierwiec niemal cały czas niósł na barana nietoperzowatą dziewczynkę. Chłopca nosiła na zmianę Sylwia i Tafla, kobieta o przeźroczystej skórze. Częściej mimo wszystko Sylwia. Zdołali zatrzymać się przed zmierzchem w jakiejś starej do połowy zapadłej szopie bez dachu. Stamtąd Sylwia ruszyła już sama. Z ulgą powitała dukt, na który wyszła z zarośli wzbudzając tym samym zgorszenie u dwóch kobiet, które właśnie spędzały kilka krów do obory. Ciężko było im się też dziwić zapewne. Potargane jasne włosy zasłoniła co prawda przed wejściem do miasta swoją peruką, ale brudu będącego owocem długiej podróży i kilku podrapań jakie zawdzięczała gęstym gałęziom, nie dało się już tak łatwo pozbyć. Z dumą natomiast i wielką ulgą stwierdziła, że wysokie buty od bogenhafeńskiego szewca, te skórzane z gotowego asortymentu, dzielnie zniosły ciężką przeprawę jaką im zgotowała i właściwie nie było po nich widać żadnego zużycia. Mimo to je również zamieniła przed wejściem do Weissbrucka na te specjalne, z wytrawianej mistrzowi znaną tylko metodą skóry. I już przy pierwszych domach udało jej się podsłuchać, że w mieście głośno się dzisiejszego dnia zrobiło. Bo oto z Altdorfu przybył młody podopieczny Wielkiego Teogonisty. Łowca czarownic i inkwizytor za razem. Sigmaryta Walery van Eymerich. Jak się dowiedziała z niemałą wcale świtą składającą się z kilkudziesięciu zbrojnych kapłanów i pocztu świątobliwych mężów spod znaku wojennego młota i kilku oficjeli cesarskiej jurysdykcji. Co ciekawsze na końcu korowodu przyjechał powóz otoczony zbrojnymi kapłanami, na którym siedziały zawinięte w szmaty i bandaże postaci, którym widać było tylko łypiące na świat oczy. Ktoś wysunął wniosek, że to trędowaci, ale sigmaryci jakoś nie odsuwali się od nich, a tylko strzegli.
Cały poczet zatrzymał się w Weissbrucku w drodze do Bogenhafen gdzie van Eymerich miał osądzić o winie, lub braku winy tamtejszych kupieckich rodów, które jakoby weszły w konszachty z chaosem. Przed opuszczeniem jednak “miasta magazynów”, jak ochrzcił Weissbruck von Krempitch, inkwizytor postanowił, że głębiej przyjrzy się osadzonym w lokalnym loszku przestępcom. Stosy, jak się Sylwia dowiedziała, zbudowano nad samą rzeką, a procesy miały odbyć się z samego rana. Nie traciła więcej czasu na przysłuchiwanie się wieściom i ruszyła do domu Elviry.
Malthusiusa jednak nie zastała. Dom był zamknięty na cztery spusty, a doktor jak jej powiedział sąsiad, sędziwy dziadunio o trzęsącej się żuchwie, opuścił miasto dwa dni temu. I nie wyglądał jakby miał tu powrócić. Zamki nie były trudne do otworzenia i gdy było już dobrze po zmroku, razem z mutantami siedziała w domu i zastanawiała się co czynić dalej. Ścierwiec nie wyglądał jakby miał jej pomóc w tych rozważaniach. Właściwie to nawet wyglądał jakby mu dobrze w domu Elviry było. Ze spiżarni niziołki, której Malthusius nawet gdyby bardzo chciał, nie byłby w stanie ogołocić zupełnie, zabrał słój z czymś co wyglądało jak wędzona słonina z dużą ilością tłuszczu, bukłak z jakąś nalewką i położył się przy jednej ze ścian. Żaba w tym czasie zafascynowany przyglądał się pozostawionym w miskach, flakonach i glinianych naczyniach ziołom i insektom zebranym przez Elvirę. Minę z początku miał jakby oglądał najprawdziwszy skarbiec, ale gdy zauważył, że Sylwia mu się przygląda, szybko zamaskował fascynację głęboki ziewnięciem, a potem zajął się jedzeniem przygotowanym przez Taflę. Kobieta przygotowała coś do jedzenia najpierw nietoperzowemu rodzeństwu, potem jemu, a na końcu sobie i ku zaskoczeniu Sylwii również jej. Przez głowę złodziejki przebiegało mnóstwo myśli utrudniających jej planowanie dotarcia do Bogenhafen. Świszczący śmiech dzieci, które znalazły szmacianą lalkę i drewnianego konia Lisy Sauber nie ułatwiał skupienia.
- Widziałem zbrojne kapłaństwo w mieście - odezwał się niespodziewanie Ścierwiec - Z gryfami na płaszczach.
Tafla przerwała wycieranie naczyń, a Żaba odstawił na półkę jedną z od niechcenia wziętych kolb z jakąś substancją. Tylko dwójka dzieci nie przerywała zabawy. Mutant włożył swoją dłoń do słoika ze słoniną i wygarnął z niego to co zostało na dnie. Kłapnął dziobem ze smakiem oblizując resztki tłuszczu, a potem skrzywił się boleśnie. Rana jaką zadał pistolet Gasparda nie prędko się zagoi.
- Jak dotrzemy do Bogenhafen?
Właściwie to nawet nie zabrzmiało jak pytanie. Mimo to ciche “nie wiem” pchało się jej na usta.
- Wiesz, czemu z Tobą idziemy? Wiesz co to są watahy?
Po chwili milczenia pokręciła głową.
- Takich jak my przybywa. Jest nas coraz więcej. Gromadzimy się w wielkie stada. A tam giniemy. Bestie z nas wyłażą. Mordujemy wszystko i wszystkich gdy szał nas ogarnia. Wszyscy. Wielki bezmyślny twór... Są jednak i tacy, którzy to wykorzystują. Widziałem ludzi zrośniętych ze swoimi zbrojami. Na zbrojach ich były godła z czaszek i krwi. Śmierć nam zgotowali. I oni i wy... normalni. Większość z nas na nią zasłużyła. Chuj z tym.
Wstał i podszedł do niej. Bardzo blisko. Kucnął przed nią. Od wielkiego dziobu dzieliły ją centymetry. Przypomniała sobie zabitego marynarza.
- Nie chce zdechnąć ani dla was ani dla nich. - mruknął cicho patrząc jej w oczy - I nawet jeśli ma mnie, lub ich czekać stos, to to lepsze niż to jak żyliśmy do tej pory. Mi możesz trzaskać prawdą po oczach, ale im dałaś cień nadziei. Jeśli go teraz zabierzesz, to nie zabiję Cię tylko dlatego, że wcześniej nas uwolniłaś.
Teraz nawet dzieci na nią spojrzały. Czy zwątpienie jakie ją ogarniało było tak widoczne?
- Zaprowadź nas tam. Albo idź w swoją stronę. My nie mamy nic do stracenia.


*****


Morr był dla Gomrunda specyficznym bóstwem. Jego domeną była wyłącznie śmierć i jak niektórzy utrzymywali sny. U krasnoludów zwyczajowo, zmarły khazad trafiał pod opiekę Grungniego. Cały panteon był co prawda dużo bogatszy i zawierał wiele więcej bóstw niż tylko Brodatego Praojca, ale nie do pomyślenia było by którekolwiek z nich zajmowało się wyłącznie zmarłymi. Ludzi jednak było więcej. Rodzili się częściej. Umierali częściej. Śmierć powszedniała. Urosła do rangi codziennego niemal aspektu życia. Być może więc miało to sens, że by ją ogarnąć potrzeba było osobnego boga.
Gomrund nie uklęknął. Klękanie było oznaką porażki. Żaden bóg nie może tego wymagać od wyznawcy. Wziąwszy swój hełm pod pachę, pochylił głowę w oznace szacunku i przymknął oczy. W którejś z naw rozchodził się śpiewny cichy bas jednego z młodych kapłanów.
Czy rozmowa z Morrem przyniosła mu ulgę, czy nie, pozostało już prywatną sprawą Gomrunda. Dość było stwierdzić, że krasnolud opuszczając przybytek Pana Snów czuł wzmożony głód jadła i jakiegoś dobrego napitku, a perspektywa odwiedzenia Kuźni wywołała na jego twarzy mimowolny uśmiech.

Spędzony w krasnoludzkiej oberży wieczór, mogli zaliczyć z pewności do jednego z bardziej udanych. Lokalny wykidajło, krasnolud o szramie przechodzącej od szczytu czoła, aż po ziejący pustką prawy oczodół skinął głową Dietrichowi i po krasnoludzku pozdrowił Gomrunda.
- Powitać, Dietrich - powiedział - Elfiki gadają, żeś w jakie tarapaty popadł i cię łowca nagród ściga. U Fritzena byłeś?
- Czołem, Kołatka. Nie dość, że tyle w tym prawdy co zawsze to i przedawnione. Złe złego nie weźmie. A co u Ciebie? Zadał Ci szef bobu za ostatnie?

- Iiiii tam. Jakeś powiedział, złe złego nie weźmie. A nie próbuj mnie dzisiaj na kości wyciągać! Nawet złom się mnie ostatnio nie trzyma.
Dietrich wiedział, że Kołatka zawsze się na początku odgraża, że nie zagra. Po zejściu schodkami wkroczyli do izby karczemnej. Z pewnością lokal nie był może i luksusowy, ale oberżysta miał swoje standardy podług, których wpuszczano gości do środka. Umiejscowienie na tyłach jednej z alejek w piwnicy kamiennego budynku warsztatu żelaznego, również nie sprzyjało nawiedzaniu przybytku przez smarkatą arystokrację. A i równie podle co Kołatka wyglądające, zejście na dół mało kogo zachęcało do odwiedzin.
Pan Fritzen kiedyś próbował przejąć ten lokal. Oj, odchorowywali tę próbę długo i boleśnie. Ale nie tak całkiem stratnie na tym wyszli, bo od tamtej pory wstrętów nikomu z fritzenowych przy wejściu do Kuźni nie czyniono. Strawa, choć w najmniejszym nawet stopniu niewymyślna, była przyzwoita, dziewki o ściągniętych gorsetami altdorfskich kibiciach miłe i dla oka i dla ucha, a jedynie alkohol dla osób niezwyczajnych z krasnoludzkimi wymaganiami niektórym do gustu nie przypadał. Do tego dochodził też mrok. Do głównej izby karczemnej światło dnia wpadało tylko dwoma okienkami umieszczonymi pod samym sufitem, a i te z tego co Dietrich pamiętał zwykle zasłaniano.
Niedługo później opijali zakup łajby i powrót Ericha do zdrowia. Kołatka oczywiście przyszedł w końcu na kości.

Koło południa dnia następnego skierowali się na powrót na kampus uniwersytetu altdorfskiego. Doktor Zahnschluss przejął od nich Ericha wczoraj na przypominającym ogród dziedzińcu Collegium Medicum. Obiecał też, że tu go odstawi dnia następnego, czyli dziś. Czekali więc przez pewien czas, odprowadzani czasem rozbawionym, a czasem pełnym wzgardy spojrzeniem żaków. W końcu, Konrad stwierdził, że zapyta jednego z młodzików o doktora. I tu przyszło pierwsze zdziwienie. Chłopak o Zahnschlussie nie słyszał. Popytawszy wśród kolegów przekazał Konradowi, że w zasadzie to nikt tu o takim uczonym nie słyszał, a medyków pracujących w katedrze nie było znowu tak dużo. Nie pomogło podanie rysopisu, ani cech charakterystycznych. Człowiek, któremu zostawili Ericha najwyraźniej nie był tym za którego się podawał. Chwila jednak konsternacji i poczucia, że z nich zakpiono nie trwała długo, bo żak na wzmiankę o nieprzytomnym wozaku stwierdził, że znaleziono dziś rano na dziedzińcu młodego mężczyznę, o którym być może właśnie oni będą coś wiedzieć. Przeniesiono go do infirmerii dokąd też Gomrund, Konrad i Dietrich natychmiast się udali.
Erich był nieprzytomny. Zdrowy, z ładnie założonym kompletem stalowych siekaczy i bez śladów opuchnięć. Doktor akurat tu urzędujący stwierdził, że to jakaś forma stuporu i trudno powiedzieć kiedy wozak się wybudzi. Nikt nie wiedział kto go tu przyniósł, natomiast to co najbardziej niepokoiło to ręką Ericha. Niby wszystko było z nią w porządku, ale po odwróceniu okazało się, że jej wnętrze jest całe intensywnie fioletowe. Medyk powiedział tylko, że nie ma pojęcia co to za ślad, ale na pewno nie jest to żadna forma wybroczyny. Raczej wyglądało mu to na wżarty w skórę barwnik.
Nie wiele więcej mogąc tu zrobić wpakowali wozaka na wynajęty furgon i wrócili do portu.

***

Hej! Ha! Opuszczać portki!!
Hej! Ha! Kutasy wznieście!
Kto zrobi doskonale
Każdej tu niewieście?


- Julita? - powątpiewanie w głosie Konrada nie było w najmniejszym stopniu ukrywane.
Gdy dotarli do portu na pokładzie Świtu czekała na nich młoda dziewczyna, na oko kilka lat starsza od Sparrena. Z początku głowę miała odchyloną do tyłu jakby jej słuchaczem miał być szczyt masztu, ale gdy tylko Konrad się odezwał, od razu się wyprostowała i nieco nieprzytomnym wzrokiem zaczęła szukać po nabrzeżu źródła głosu, który zwerbalizował jej imię. Miała bardzo krótko przystrzyżone czarne włosy i okrągłą twarz przywodzącą na myśl odrobinę niziołkę. Jej lewe uchu przekuwała mała szekla żeglarska.
- Aaach, Konrad, tak? Znaczy kaaaapitan Sparren - zawołała zeskakując z bomu, przy czym zeskok ten był mocno niepewny. Była niewysoka i odrobinę korpulentna. Na sznurku zawiniętym wokół jej dłoni dyndał skórzany bukłak - No czekam i czekam na was. Heintz mnie przysłał. Ponoć zaradnego wam trzeba. Więc oto jestem!
- Jesteś... - powtórzył za nią Konrad - pijana.
- Gdzie pijana... wstawiona. Trochę. To gdzie płyniemy?

Dietrich i Gomrund spojrzeli pytająco na Konrada.
Julita Drachner była osobą cieszącą się w braci żeglarskiej sławą niekoniecznie dobrą. Nikt jej co prawda nie mógł zarzucić niczego konkretnego, ale utarło się mówić, że marny los łajby, na której służy Julita. A zważywszy na jej przecież młody wiek, było to niemałe osiągnięcie. Konrad osobiście z nią nie pływał. Raz, czy dwa... no może trzy spotkał w rybackich tawernach gdy jeszcze pływał regularnie z Quartijnem i wcześniej z ojcem. Już wtedy nie udawało się jej zaciągnąć do tych bardziej przesądnych.
- No co nic nie mówicie? Tajemnica jaka? - zadawszy pytanie pociągnęła przynajmniej jednochwilowy łyk ze swojego bukłaka - I co to za sztywniak na wozie?
Akt własności miał być wydany dopiero jutro rano. A z nim prawo opuszczenia portu. Ster w każdym razie był już naprawiony.

***

Gomrundowi udało się wymienić niemal cały kruszec na klejnoty u jednego z jubilerów. Zostało pięćset koron w skrzynce, które kazał przekuć do rana na sześć sztabek. Właśnie wracał na pokład Świtu gdy coś przykuło jego uwagę. Był to mianowicie wizerunek jaki zdobił jedno z ogłoszeń przybitych do kory pokaźnego dębu. Zbliżył się powoli... Nie mylił się. Poszukiwany był żywy, lub martwy. Mężczyzna o jasnych włosach identyczny niemal jak Erich. “Za mord, gwałt i rozbój w przybytku Shalyi” jak głosiła dalsza część ogłoszenia. Pięćdziesiąt koron za martwego i dwieście za żywego. Zgarnąwszy kartkę z drzewa, krasnolud ruszył pośpiesznie do portu.


*****


Wraz z zapadnięciem zmroku w Grisenwaldzie, mieszkańcy zaczęli powoli rozchodzić się do swoich domów. Przy przeprawie została tylko nieliczna grupka, która noc miała zamiar spędzić na pokładach promów. Z okna karczmy Mara Herzen obserwowała jak odchodzący jako ostatni Karel Strassdorfer oddalał się w stronę jednego z nadrzecznych domów. Jej ochroniarze czekali na jej rozkazy. Tylko Heidelman zamówił sobie kufel tutejszego cydru i wyciągnął książkę, którą uważnie studiował. Fora Animata. Znała tę pozycję. Jedno z bardziej udanych opracowań pewnego tileańskiego uczonego, który ponoć przekroczył barierę magii i... znikł.
- Ile pokoi mam przygotować, Pani? - pytanie karczmarza było zupełnie grzeczne.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline