Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-08-2012, 11:04   #41
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Walery van Eymerich. Odkąd wkroczyła do Weisbrucka tylko to nazwisko było na ustach wszystkich mieszkańców. Choć stwierdzenie, że wkroczyła, było tu bez wątpienia mocno przesadzone. Przemknęła się. Od strony lasu, za którym mieściło się wyrobisko pełne zapijaczonych kamieniarzy. Z łatwością ominęli powracające do miasta brygady hałaśliwych mężczyzn, ale kosztowało ich to długą i niezwykle mozolną podróż przez leśne ostępy. Ścierwiec niemal cały czas niósł na barana nietoperzowatą dziewczynkę. Chłopca nosiła na zmianę Sylwia i Tafla, kobieta o przeźroczystej skórze. Częściej mimo wszystko Sylwia. Zdołali zatrzymać się przed zmierzchem w jakiejś starej do połowy zapadłej szopie bez dachu. Stamtąd Sylwia ruszyła już sama. Z ulgą powitała dukt, na który wyszła z zarośli wzbudzając tym samym zgorszenie u dwóch kobiet, które właśnie spędzały kilka krów do obory. Ciężko było im się też dziwić zapewne. Potargane jasne włosy zasłoniła co prawda przed wejściem do miasta swoją peruką, ale brudu będącego owocem długiej podróży i kilku podrapań jakie zawdzięczała gęstym gałęziom, nie dało się już tak łatwo pozbyć. Z dumą natomiast i wielką ulgą stwierdziła, że wysokie buty od bogenhafeńskiego szewca, te skórzane z gotowego asortymentu, dzielnie zniosły ciężką przeprawę jaką im zgotowała i właściwie nie było po nich widać żadnego zużycia. Mimo to je również zamieniła przed wejściem do Weissbrucka na te specjalne, z wytrawianej mistrzowi znaną tylko metodą skóry. I już przy pierwszych domach udało jej się podsłuchać, że w mieście głośno się dzisiejszego dnia zrobiło. Bo oto z Altdorfu przybył młody podopieczny Wielkiego Teogonisty. Łowca czarownic i inkwizytor za razem. Sigmaryta Walery van Eymerich. Jak się dowiedziała z niemałą wcale świtą składającą się z kilkudziesięciu zbrojnych kapłanów i pocztu świątobliwych mężów spod znaku wojennego młota i kilku oficjeli cesarskiej jurysdykcji. Co ciekawsze na końcu korowodu przyjechał powóz otoczony zbrojnymi kapłanami, na którym siedziały zawinięte w szmaty i bandaże postaci, którym widać było tylko łypiące na świat oczy. Ktoś wysunął wniosek, że to trędowaci, ale sigmaryci jakoś nie odsuwali się od nich, a tylko strzegli.
Cały poczet zatrzymał się w Weissbrucku w drodze do Bogenhafen gdzie van Eymerich miał osądzić o winie, lub braku winy tamtejszych kupieckich rodów, które jakoby weszły w konszachty z chaosem. Przed opuszczeniem jednak “miasta magazynów”, jak ochrzcił Weissbruck von Krempitch, inkwizytor postanowił, że głębiej przyjrzy się osadzonym w lokalnym loszku przestępcom. Stosy, jak się Sylwia dowiedziała, zbudowano nad samą rzeką, a procesy miały odbyć się z samego rana. Nie traciła więcej czasu na przysłuchiwanie się wieściom i ruszyła do domu Elviry.
Malthusiusa jednak nie zastała. Dom był zamknięty na cztery spusty, a doktor jak jej powiedział sąsiad, sędziwy dziadunio o trzęsącej się żuchwie, opuścił miasto dwa dni temu. I nie wyglądał jakby miał tu powrócić. Zamki nie były trudne do otworzenia i gdy było już dobrze po zmroku, razem z mutantami siedziała w domu i zastanawiała się co czynić dalej. Ścierwiec nie wyglądał jakby miał jej pomóc w tych rozważaniach. Właściwie to nawet wyglądał jakby mu dobrze w domu Elviry było. Ze spiżarni niziołki, której Malthusius nawet gdyby bardzo chciał, nie byłby w stanie ogołocić zupełnie, zabrał słój z czymś co wyglądało jak wędzona słonina z dużą ilością tłuszczu, bukłak z jakąś nalewką i położył się przy jednej ze ścian. Żaba w tym czasie zafascynowany przyglądał się pozostawionym w miskach, flakonach i glinianych naczyniach ziołom i insektom zebranym przez Elvirę. Minę z początku miał jakby oglądał najprawdziwszy skarbiec, ale gdy zauważył, że Sylwia mu się przygląda, szybko zamaskował fascynację głęboki ziewnięciem, a potem zajął się jedzeniem przygotowanym przez Taflę. Kobieta przygotowała coś do jedzenia najpierw nietoperzowemu rodzeństwu, potem jemu, a na końcu sobie i ku zaskoczeniu Sylwii również jej. Przez głowę złodziejki przebiegało mnóstwo myśli utrudniających jej planowanie dotarcia do Bogenhafen. Świszczący śmiech dzieci, które znalazły szmacianą lalkę i drewnianego konia Lisy Sauber nie ułatwiał skupienia.
- Widziałem zbrojne kapłaństwo w mieście - odezwał się niespodziewanie Ścierwiec - Z gryfami na płaszczach.
Tafla przerwała wycieranie naczyń, a Żaba odstawił na półkę jedną z od niechcenia wziętych kolb z jakąś substancją. Tylko dwójka dzieci nie przerywała zabawy. Mutant włożył swoją dłoń do słoika ze słoniną i wygarnął z niego to co zostało na dnie. Kłapnął dziobem ze smakiem oblizując resztki tłuszczu, a potem skrzywił się boleśnie. Rana jaką zadał pistolet Gasparda nie prędko się zagoi.
- Jak dotrzemy do Bogenhafen?
Właściwie to nawet nie zabrzmiało jak pytanie. Mimo to ciche “nie wiem” pchało się jej na usta.
- Wiesz, czemu z Tobą idziemy? Wiesz co to są watahy?
Po chwili milczenia pokręciła głową.
- Takich jak my przybywa. Jest nas coraz więcej. Gromadzimy się w wielkie stada. A tam giniemy. Bestie z nas wyłażą. Mordujemy wszystko i wszystkich gdy szał nas ogarnia. Wszyscy. Wielki bezmyślny twór... Są jednak i tacy, którzy to wykorzystują. Widziałem ludzi zrośniętych ze swoimi zbrojami. Na zbrojach ich były godła z czaszek i krwi. Śmierć nam zgotowali. I oni i wy... normalni. Większość z nas na nią zasłużyła. Chuj z tym.
Wstał i podszedł do niej. Bardzo blisko. Kucnął przed nią. Od wielkiego dziobu dzieliły ją centymetry. Przypomniała sobie zabitego marynarza.
- Nie chce zdechnąć ani dla was ani dla nich. - mruknął cicho patrząc jej w oczy - I nawet jeśli ma mnie, lub ich czekać stos, to to lepsze niż to jak żyliśmy do tej pory. Mi możesz trzaskać prawdą po oczach, ale im dałaś cień nadziei. Jeśli go teraz zabierzesz, to nie zabiję Cię tylko dlatego, że wcześniej nas uwolniłaś.
Teraz nawet dzieci na nią spojrzały. Czy zwątpienie jakie ją ogarniało było tak widoczne?
- Zaprowadź nas tam. Albo idź w swoją stronę. My nie mamy nic do stracenia.


*****


Morr był dla Gomrunda specyficznym bóstwem. Jego domeną była wyłącznie śmierć i jak niektórzy utrzymywali sny. U krasnoludów zwyczajowo, zmarły khazad trafiał pod opiekę Grungniego. Cały panteon był co prawda dużo bogatszy i zawierał wiele więcej bóstw niż tylko Brodatego Praojca, ale nie do pomyślenia było by którekolwiek z nich zajmowało się wyłącznie zmarłymi. Ludzi jednak było więcej. Rodzili się częściej. Umierali częściej. Śmierć powszedniała. Urosła do rangi codziennego niemal aspektu życia. Być może więc miało to sens, że by ją ogarnąć potrzeba było osobnego boga.
Gomrund nie uklęknął. Klękanie było oznaką porażki. Żaden bóg nie może tego wymagać od wyznawcy. Wziąwszy swój hełm pod pachę, pochylił głowę w oznace szacunku i przymknął oczy. W którejś z naw rozchodził się śpiewny cichy bas jednego z młodych kapłanów.
Czy rozmowa z Morrem przyniosła mu ulgę, czy nie, pozostało już prywatną sprawą Gomrunda. Dość było stwierdzić, że krasnolud opuszczając przybytek Pana Snów czuł wzmożony głód jadła i jakiegoś dobrego napitku, a perspektywa odwiedzenia Kuźni wywołała na jego twarzy mimowolny uśmiech.

Spędzony w krasnoludzkiej oberży wieczór, mogli zaliczyć z pewności do jednego z bardziej udanych. Lokalny wykidajło, krasnolud o szramie przechodzącej od szczytu czoła, aż po ziejący pustką prawy oczodół skinął głową Dietrichowi i po krasnoludzku pozdrowił Gomrunda.
- Powitać, Dietrich - powiedział - Elfiki gadają, żeś w jakie tarapaty popadł i cię łowca nagród ściga. U Fritzena byłeś?
- Czołem, Kołatka. Nie dość, że tyle w tym prawdy co zawsze to i przedawnione. Złe złego nie weźmie. A co u Ciebie? Zadał Ci szef bobu za ostatnie?

- Iiiii tam. Jakeś powiedział, złe złego nie weźmie. A nie próbuj mnie dzisiaj na kości wyciągać! Nawet złom się mnie ostatnio nie trzyma.
Dietrich wiedział, że Kołatka zawsze się na początku odgraża, że nie zagra. Po zejściu schodkami wkroczyli do izby karczemnej. Z pewnością lokal nie był może i luksusowy, ale oberżysta miał swoje standardy podług, których wpuszczano gości do środka. Umiejscowienie na tyłach jednej z alejek w piwnicy kamiennego budynku warsztatu żelaznego, również nie sprzyjało nawiedzaniu przybytku przez smarkatą arystokrację. A i równie podle co Kołatka wyglądające, zejście na dół mało kogo zachęcało do odwiedzin.
Pan Fritzen kiedyś próbował przejąć ten lokal. Oj, odchorowywali tę próbę długo i boleśnie. Ale nie tak całkiem stratnie na tym wyszli, bo od tamtej pory wstrętów nikomu z fritzenowych przy wejściu do Kuźni nie czyniono. Strawa, choć w najmniejszym nawet stopniu niewymyślna, była przyzwoita, dziewki o ściągniętych gorsetami altdorfskich kibiciach miłe i dla oka i dla ucha, a jedynie alkohol dla osób niezwyczajnych z krasnoludzkimi wymaganiami niektórym do gustu nie przypadał. Do tego dochodził też mrok. Do głównej izby karczemnej światło dnia wpadało tylko dwoma okienkami umieszczonymi pod samym sufitem, a i te z tego co Dietrich pamiętał zwykle zasłaniano.
Niedługo później opijali zakup łajby i powrót Ericha do zdrowia. Kołatka oczywiście przyszedł w końcu na kości.

Koło południa dnia następnego skierowali się na powrót na kampus uniwersytetu altdorfskiego. Doktor Zahnschluss przejął od nich Ericha wczoraj na przypominającym ogród dziedzińcu Collegium Medicum. Obiecał też, że tu go odstawi dnia następnego, czyli dziś. Czekali więc przez pewien czas, odprowadzani czasem rozbawionym, a czasem pełnym wzgardy spojrzeniem żaków. W końcu, Konrad stwierdził, że zapyta jednego z młodzików o doktora. I tu przyszło pierwsze zdziwienie. Chłopak o Zahnschlussie nie słyszał. Popytawszy wśród kolegów przekazał Konradowi, że w zasadzie to nikt tu o takim uczonym nie słyszał, a medyków pracujących w katedrze nie było znowu tak dużo. Nie pomogło podanie rysopisu, ani cech charakterystycznych. Człowiek, któremu zostawili Ericha najwyraźniej nie był tym za którego się podawał. Chwila jednak konsternacji i poczucia, że z nich zakpiono nie trwała długo, bo żak na wzmiankę o nieprzytomnym wozaku stwierdził, że znaleziono dziś rano na dziedzińcu młodego mężczyznę, o którym być może właśnie oni będą coś wiedzieć. Przeniesiono go do infirmerii dokąd też Gomrund, Konrad i Dietrich natychmiast się udali.
Erich był nieprzytomny. Zdrowy, z ładnie założonym kompletem stalowych siekaczy i bez śladów opuchnięć. Doktor akurat tu urzędujący stwierdził, że to jakaś forma stuporu i trudno powiedzieć kiedy wozak się wybudzi. Nikt nie wiedział kto go tu przyniósł, natomiast to co najbardziej niepokoiło to ręką Ericha. Niby wszystko było z nią w porządku, ale po odwróceniu okazało się, że jej wnętrze jest całe intensywnie fioletowe. Medyk powiedział tylko, że nie ma pojęcia co to za ślad, ale na pewno nie jest to żadna forma wybroczyny. Raczej wyglądało mu to na wżarty w skórę barwnik.
Nie wiele więcej mogąc tu zrobić wpakowali wozaka na wynajęty furgon i wrócili do portu.

***

Hej! Ha! Opuszczać portki!!
Hej! Ha! Kutasy wznieście!
Kto zrobi doskonale
Każdej tu niewieście?


- Julita? - powątpiewanie w głosie Konrada nie było w najmniejszym stopniu ukrywane.
Gdy dotarli do portu na pokładzie Świtu czekała na nich młoda dziewczyna, na oko kilka lat starsza od Sparrena. Z początku głowę miała odchyloną do tyłu jakby jej słuchaczem miał być szczyt masztu, ale gdy tylko Konrad się odezwał, od razu się wyprostowała i nieco nieprzytomnym wzrokiem zaczęła szukać po nabrzeżu źródła głosu, który zwerbalizował jej imię. Miała bardzo krótko przystrzyżone czarne włosy i okrągłą twarz przywodzącą na myśl odrobinę niziołkę. Jej lewe uchu przekuwała mała szekla żeglarska.
- Aaach, Konrad, tak? Znaczy kaaaapitan Sparren - zawołała zeskakując z bomu, przy czym zeskok ten był mocno niepewny. Była niewysoka i odrobinę korpulentna. Na sznurku zawiniętym wokół jej dłoni dyndał skórzany bukłak - No czekam i czekam na was. Heintz mnie przysłał. Ponoć zaradnego wam trzeba. Więc oto jestem!
- Jesteś... - powtórzył za nią Konrad - pijana.
- Gdzie pijana... wstawiona. Trochę. To gdzie płyniemy?

Dietrich i Gomrund spojrzeli pytająco na Konrada.
Julita Drachner była osobą cieszącą się w braci żeglarskiej sławą niekoniecznie dobrą. Nikt jej co prawda nie mógł zarzucić niczego konkretnego, ale utarło się mówić, że marny los łajby, na której służy Julita. A zważywszy na jej przecież młody wiek, było to niemałe osiągnięcie. Konrad osobiście z nią nie pływał. Raz, czy dwa... no może trzy spotkał w rybackich tawernach gdy jeszcze pływał regularnie z Quartijnem i wcześniej z ojcem. Już wtedy nie udawało się jej zaciągnąć do tych bardziej przesądnych.
- No co nic nie mówicie? Tajemnica jaka? - zadawszy pytanie pociągnęła przynajmniej jednochwilowy łyk ze swojego bukłaka - I co to za sztywniak na wozie?
Akt własności miał być wydany dopiero jutro rano. A z nim prawo opuszczenia portu. Ster w każdym razie był już naprawiony.

***

Gomrundowi udało się wymienić niemal cały kruszec na klejnoty u jednego z jubilerów. Zostało pięćset koron w skrzynce, które kazał przekuć do rana na sześć sztabek. Właśnie wracał na pokład Świtu gdy coś przykuło jego uwagę. Był to mianowicie wizerunek jaki zdobił jedno z ogłoszeń przybitych do kory pokaźnego dębu. Zbliżył się powoli... Nie mylił się. Poszukiwany był żywy, lub martwy. Mężczyzna o jasnych włosach identyczny niemal jak Erich. “Za mord, gwałt i rozbój w przybytku Shalyi” jak głosiła dalsza część ogłoszenia. Pięćdziesiąt koron za martwego i dwieście za żywego. Zgarnąwszy kartkę z drzewa, krasnolud ruszył pośpiesznie do portu.


*****


Wraz z zapadnięciem zmroku w Grisenwaldzie, mieszkańcy zaczęli powoli rozchodzić się do swoich domów. Przy przeprawie została tylko nieliczna grupka, która noc miała zamiar spędzić na pokładach promów. Z okna karczmy Mara Herzen obserwowała jak odchodzący jako ostatni Karel Strassdorfer oddalał się w stronę jednego z nadrzecznych domów. Jej ochroniarze czekali na jej rozkazy. Tylko Heidelman zamówił sobie kufel tutejszego cydru i wyciągnął książkę, którą uważnie studiował. Fora Animata. Znała tę pozycję. Jedno z bardziej udanych opracowań pewnego tileańskiego uczonego, który ponoć przekroczył barierę magii i... znikł.
- Ile pokoi mam przygotować, Pani? - pytanie karczmarza było zupełnie grzeczne.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 18-08-2012, 07:57   #42
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Niespodzianka była przednia.
Zahnschluss okazał się być postacią nieistniejącą. Niczym duch się objawił - spreparował Erichowi zabójcze uzębienie, a potem zniknął, jak na ducha przystało. Fachowcem był przednim, o czym świadczyły nowe ząbki Ericha, ale i łgarzem, bo jeśli uniwersytety jakieś pokończył, to z pewnością nie altdorfski. Chyba że medyk, co się Erichem nieprzytomnym zajmował, łgał dla odmiany wraz z innymi, których Konrad o Zahnschlussa wypytywał, a to mocno wątpliwym Konradowi się stało. Siedzieli co prawda w trójkę aż do rana w Kuźni, ale Konrad nie do tego stopnia nasączał się alkoholem, by nie móc odróżnić zbiorowego kłamstwa od prawdy. Pozostawało tylko podziękować za zajęcie się ciałem, tfu..., Erichem, i wrócić na pokład "Świtu". A jeśli Erichowi się w końcu nie poprawi - uderzyć o pomoc do Shallyitek.

***

Nowa załogantka wywołała w głowie Konrada mieszane uczucia.
Skoro przysłał ją Heintz (a to łatwo dało się sprawdzić), to nie można było wątpić w jej umiejętności zawodowe. No i pracowała na wodzie dłużej, niż Konrad. Z drugiej strony... Fartowna dziewczyna z niej nie była i nie miało to nic wspólnego z powszechną opinią, iż baba na pokładzie to proszenie się o nieszczęście. Julicie nie tylko na wodzie zdarzały się ciekawe rzeczy. Pytanie więc trzeba było sobie zadać, czy wzięcie jej na pokład było najlepszym z pomysłów. No i kto brałby na pokład załoganta, co pije od świtu. Albo poprawia po wieczorze... Choć tutaj zapewne jej zamiłowania spotkałyby się ze zrozumieniem Gomrunda. Z pewnością by się dogadali. Z tym, że pasażerowie mogą folgować róznym nałogom.
- Zaprowadźcie go do środkowej kajuty i dobrze zamknijcie - powiedział cicho do Gomrunda. - Jeszcze się nam obudzi w jakimś amoku, wylezie na pokład i się nam utopi. A z nią sobie porozmawiam.
Gdy Ericha transportowano pod pokład Konrad zwrócił się do Julity.
- Dopóki żyje, to się nie musisz nim przejmować - powiedział. - A później tym bardziej. Zaś co do ciebie... - Obrzucił ją średnio pochlebnym spojrzeniem. - Chcesz z nami płynąć, Julito? - spytał. Dziewczyna przeniosła wzrok z Ericha na Konrada i skinęła głową, z zadziwiająco dużym (według kapitana “Świtu”) entuzjazmem. - W takim razie musisz się zdecydować, czy wolisz płynąć, czy wolisz pić.
- Ależ... Konrad... kapitanie...
- W głosie Julity mieszały się pretensje ze zdziwieniem.
- Pijana załogantka jest mi potrzebna niczym dziura w dnie “Świtu” - powiedział Konrad. - Więc co - bukłaczek, czy rejs?
Juliana zaklęła nader barwnie. Potrząsnęła bukłaczkiem, podnosząc go do ucha, po czym spojrzała na Konrada.
- Żartujesz sobie, prawda, kapitanie? - spytała.
Konrad pokręcił głową na znak, że mówi całkiem poważnie.
- Niech cię demony, Sparren! - wrzasnęła. Kilkanaście osób znajdujących się w okolicy osób spojrzało z zaciekawieniem w stronę "Świtu". - Cholerni faceci... - Ta wypowiedź zabrzmiała już znacznie ciszej. - Heintz powiedział, że mnie przyjmiesz z otwartymi ramionami.
- Tak powiedział?
- Głos Konrada wyrażał uprzejme zainteresowanie. - Skoro on cię poleca... Ale jeśli zobaczę cię jeszcze raz wstawioną, zanim dopłyniemy do Nuln, to natychmiast opuścisz "Świt" bez względu na to, czy będziemy przy brzegu, czy nie. Jasne?
- Jasne, kapitanie.
- Julita prawie stanęła na baczność. "Wstawienie" osiągnęło jednak zbyt zaawansowane stadium, by pozycja była choćby zbliżona do poprawnej.
Konrad patrzył na nią przez chwilę, po czym przeniósł wzrok z jej twarzy na przywiązany do dłoni bukłaczek.
- A... to... - powiedziała Julita. - Ale on jest prawie pusty...
Konrad wpatrywał się w nią bez słowa.
- Niech cię... - Zrezygnowana Julita odwiązała bukłak i rzuciła Konradowi.
- Rozłóż sobie hamak w ładowni - polecił Sparren - prześpij się troszkę, a potem porozmawiamy o przydziale obowiązków.

***

- Dlaczego akurat ona? - Konrad, który w ramach przygotowań do podróży wybrał się na zakupy, odwiedził przy okazji Heintza. - Nagle przestał mnie pan lubić? Rozpytałem trochę o Julitę. Porobiła od ostatniego razu pewne postępy... - W głosie mówiącego zabrzmiał cień ironii. - “Jutrzenka” niemal na dno poszła.
Wyraz twarzy Heintza miał zdaje się oznaczać, że “niemal” robi ogromną różnicę.
- Jest dobra. Naprawdę dobra - zapewnił - a nikt teraz nie chce jej zamustrować. Kto ma jej pomóc, jak nie rodzina.
Wzrok Konrada wyrażał zero entuzjazmu niewiele zrozumienia dla stanowiska mistrza. Swojego brata na przykład nie wpuściłby na pokład.
- To córka mojej zmarłej siostry - wyjaśnił Heintz. - A jeśli coś się stanie “Świtowi”, to sam, osobiście, za darmo, naprawię ci tę łajbę - obiecał. - Masz moje słowo.

***

Świt zastał Konrada na nogach. Smutna dola kapitana statku, który musi wszystkiego dopilnować, szczególnie gdy nie ma bosmana. Tudzież innych członków załogi i wszystkich spraw musi dopilnować sam. Co prawda wieczorem sprawdzili z Julitą statek od topu po stępkę, ale i tak zostało kilka spraw, które należało załatwić przed odpłynięciem, którą to czynność z oczywistych powodów należało wykonać jak najszybciej.

- Pan Sparren. - Siedzący za biurkiem człowiek spojrzał na Konrada w doskonale wyrażony urzędniczy sposób. - Oto pańskie papiery.
Wręczył Konradowi urzędowo wyglądający papier, ozdobiony trzema pieczęciami, w tym jedną z herbem Altdorfu.
- Proszę tu podpisać. - Obrócił w stronę Konrada opasłą księgę i podał pióro.
Nowo mianowany właściciel i samozwańczy kapitan “Świtu” podał dokument towarzyszącemu mu Gomrundowi, który przebiegł wzrokiem przez równe linijki tekstu, sam zaś wpisał niezbyt kształtnymi literami swoje nazwisko we wskazanym przez urzędnika miejscu.

***

- Cumy rzuć!
Trzeźwa jak niemowlę Julita zsunęła z pachołka grubą linę i rzuciła ją na pokład “Świtu”, po czym sama wskoczyła na pokład odsuwającej się od pomostu barki.
Gdy tylko rozwinął się postawiony żagiel niesiony sprzyjającym wiatrem “Świt” wyruszył w stronę przeznaczenia.
 
Kerm jest offline  
Stary 18-08-2012, 22:02   #43
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Krasnolud postanowił podzielić się ze współtowarzyszami radosną nowiną na temat Ericha… List gończy – kolejne przewiny… kolejnego sobowtóra. Jakby mało tego było, że oddali go bóg jeden wie komu i zwrócono go z jakimś dziwnym ni to znamieniem ni to tatuażem. To jeszcze takie gówno. Znając go to pewnie sam siebie by wydał w ręce stróżów prawa i zgarnął dwie stówy... szczęściem jednak nie był w stanie i najważniejsze było teraz go trzymać ukrytego przed wścibskim wzrokiem. Chociażby przed Julitą… rzecz jasna nic do dziewczyny nie miał. W zabobony marynarskie nie wierzył, a z babą już im przyszło podróżować co to mogła by nauczyć niejednego takiego podlotka co to znaczą prawdziwe kłopoty! To, że była zatrąbiona od rana to chyba norma w marynarskim światku… w końcu kto to kolebanie i smród rzeki może znosić na trzeźwo. Chyba tylko takie cnotki jak Konrad, Gomrund zaczynał podejrzewać że chłopak ma haniebnie słaby łeb… Nie wcinał się jednak do werbowania załogi, w końcu co on tam wiedział…

Swoje sprawy załatwił dość sprawnie. Kamyczki ulokował w skórzanych pasach przewieszonych przez grzbiet pod ubraniem. Przetopione złoto w małe sztabki dokładnie pozawijał w materiał aby nie robiły niepotrzebnego hałasu i zamknął w szkatule, ze zmyślnym krasnoludzkim zamkiem. Klucz umieścił sobie pod brodą. List natomiast zapakował do saszetki z impregnowaniej skóry i nosił go za pazuchą. Wiedząc iż nie jest nieśmiertelny powiedział druhom co i jak… znaczy się powiedział o „przesyłce” nie wdając się w szczegóły na temat jej materii. Powiedział o liście i o przywódcy klanu, do którego trzeba dotrzeć. No i rzecz jasna co należałoby zrobić jak to podpisze… a jak nie… takiej możliwości nie zakładał więc nie powiedział co wtedy mają zrobić z własnością krasnoludzkiej gildii inżynierów.

Sama łajba oprócz formalności w portowym urzędzie też wymagała jeszcze doglądnięcia trzeba było ją przygotować. Uzupełnić i zapasy i niezbędny marynarski ekwipunek… I właśnie kiedy to wracał z kolejnym koszem władowanym żarciem zobaczył tego gówniarza. Na oko nie więcej jak dziesięć czy jedenaście lat… sądząc po warstwie brudu na bosych stopach i stanie ubrania sierota już nie jedną wiosnę. Łaził koło łajby… kręcił się i zaglądał ale nie decydował się wejść na trap. Widać było, że ma jakiś interes ale zabierał się do tego jak jakiś młody krasnolud do pierwszego górskiego trolla. – Czego tu gówniarzu szpiegujesz… nikt ci ostatnio do tej śmierdzącej rzyci nie nakopał!

Chłopak wykazał się dużym refleksem bo nim cokolwiek odpowiedział lub nawet popatrzył kto czegoś od niego chce przeskoczył dwie skrzynki i znalazł się w bezpiecznej odległości. Dopiero potem wybełkotał. – Nie… ja tylko no…

- A może jesteś małym złodziejaszkiem i masz ochotę pomyszkować na tej łajbie! Co? Gomrund prowadził dalej konwersację z typową krasnoludzką uprzejmością.

- Nie. Przecież mówię… że nie. Ja tylko słyszałem, że można się zaciągnąć… na „Świt”. Wyrzucił z siebie jednym tchem jakby obawiając, że Płomienny Łeb znowu mu przerwie. Ten jednak popatrzył na niego zdziwiony a potem roześmiał się mu w twarz. Poczym rzucił mu wyjętą z kosza rzepę.

- Masz mały i siedź tutaj zamiast włóczyć się szukając guza poza murami.
Chłopak nie dawał jednak za wygraną. Odrzucił mu warzywo i warknął wkurzony. – Nie ciebie pytam śmierdzący knypie tylko będę gadał z kapitanem. Nie potrzebuję jałmużny tylko roboty!

- Póki co widzę dwie lewe ręce, dwie lewe nogi co to na pokładzie nigdy nie były a do tego więcej wszy niż w goblińskiej osadzie! Więc powiedz no dzieciaku, czemu właściciel tej łajby… czyli ja miałby chcieć dalej z tobą gadać? Gomrund nie spodziewał się takiego uporu…

- Mam dobre oczy i mógłbym wypatrywać skał. Potrafię łowić ryby i przygotowywać żarcie. Mógłbym szorować pokład… albo coś takiego. Poza tym szybko się uczę… i potrafię ze stu kroków ściągnąć kupcowi beret z głowy. Kamykiem wystrzelonym z procy. A po ostatnim stwierdzeniu co najmniej szelmowsko się uśmiechnął.

Płomienny Łeb popatrzył na niego raz jeszcze pokiwał głową i stwierdził – To świetnie. Schylił się po skrzynkę i ruszył na łajbę. – Goń się stąd. Zostawiając małego z otwartą jadaczką na nabrzeżu.

- Ej, kurwa brodaczu… przydam się. Uczciwie zapracuję na te trzy srebrniki dniówki! Nie odpuszczał.


Gomrund odwrócił się i raczej dla świętego spokoju powiedział. – Dobra. Widzisz tam ten dzwon pokładowy na tym załadownym beczkami stateczku? Będzie te twoje sto kroków… usłyszę jak kamień wyrzucony z twojej procy wydobywa z niego dźwięk to będziesz mógł pozbyć się wszy i zapakować na „Świcie”. Za szylinga dziennie plus wikt.

Kiedy chwilę później rozległ się metaliczny głos dzwonu Gomrund stwierdził krótko. – Przyjdź o świcie… ale bez swojego robactwa.

- Będę szefunci… aha wołają na mnie Szczur.


- Od dziś będą wołać Przynieś, Podaj, Pozamiataj i Stul Gębę!
 
baltazar jest offline  
Stary 18-08-2012, 23:13   #44
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Słońce oślepia wędrowców swym blaskiem. Jest potęgą, która wygania wszystkich w cień, zmusza do odpoczynku, każe oszczędzać energię, nie przegrzewać skomplikowanych mechanizmów ludzkiego ciała. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Upał utrzymuje się już kilka dni. W nagrzanym powietrzu kurz wzniecony nogami idących zdaje się zastygać na wiele sekund zanim w końcu, leniwie, zacznie opadać na swoje miejsce. Wędrowcy milczą. Większość idzie z pochylonymi głowami, szurając nogami, minimalizując wysiłek wkładany w każdy ruch. Sześć postaci w długich szatach. Ta na przedzie, od czasu do czasu grzechocze kołatką. Terkot instrumentu ma ostrzegać. Ale na trakcie poza nimi nie ma nikogo. Słońce gwałtem wprowadza porę sjesty.

To jest droga od cienia do cienia. Od czasu do czasu jego plamy tańczą na piaszczystej drodze. Wtedy, pod drzewami przystają całą grupą, dając chwile wytchnienia potrzebującym. Choć jest wśród nich dwójka małych dzieci, to nie one są najsłabsze. Dzieci bawią się w udawanie. Spod szarych kapturów ciągle słychać jakieś stłumione odgłosy, a mniejsza kołatka, nie tak hałaśliwa jak ta w rękach przewodnika, nieustannie przechodzi między drobnymi rękoma. Oboje bawią się dobrze.

Najbardziej zmęczona jest pierwsza postać. Kaptur zakrywa zakurzoną dziewczęcą twarz: okrągłą buzię, duże brązowe oczy i lekko spłaszczony nos. Żadnych znamion choroby. Ale tylko do czasu, kiedy dziewczyna uwalnia z długich szerokich rękawów dłonie, o niezdrowej barwie gliny, z kilkoma plamami czerni, o powykręcanych palcach, z których przynajmniej dwa wydają się za krótkie. Przygląda się tym dłoniom od czasu do czasu i wtedy zazwyczaj syczy coś niezadowolona.
-Kiepsko, kiepsko to wyszło.

Jednak tak naprawdę inna sprawa przykuwa uwagę przewodniczki. Do tego stopnia, że nie chce ani na chwilę uwolnić jej myśli i wypiera nawet strach o przetrwanie tej drogi.

Jedna z plamek cienia towarzyszy im już drugi dzień. Uparty, siódmy wędrowiec wysoko na nieboskłonie. Czarny kruk. Symbol śmierci.

Słońce świeci z taką siłą, jakby to był środek tileańskiego lata. A tymczasem piechurzy są w sercu Imperium, w Reiklandzie, na trakcie do Bogenhafen. I jest pełnia wiosny.

***

Może zadecydowała ta chwila strachu, który wywołał, klękając przy niej i zbliżając dziób do jej twarzy, a może i bez tego też poczułaby złość. Prędzej czy później. Zabił bogom ducha winnego marynarza, a ona pomagała mu zamiast Dietrichowi. Powinien iść z tamtymi. Ze staruchą, z hordą. Nie siadać przed nią i wygłaszać tę idiotyczną przemowę. Potwór niezdolny do elementarnej wdzięczności. Sylwia zarumieniła się z gniewu. Dzieci patrzyły na nią nie wiedząc, co się dzieje. Zmierzch nadawał ich dziwnym twarzyczkom ponury wygląd. Siwowłosa odgarnęła z oczu niesforne pasma grzywki, głęboko odetchnęła ciężkim powietrzem przywiewanym przez ciepłą bryzę od strony kamieniołomu. Poczekała aż mutant odejdzie na kilka kroków, w stronę ciemnego kąta, w którym spędził większość tego wieczoru. Sięgnęła na półkę nad głową, wymacała ciężki słoik. Nawet nie zerknęła, co zawiera. Wycelowała i trafiła precyzyjnie. Szkło rozbiło się o twardy dziób, pękając na kilka części i rozpryskując zielono-brązową zawartość po twarzy i koszuli Ścierwca. Miała nadzieję, że to łajno.

Odwrócił się. Skaleczyła mu policzek. Rysowała się na nim cienka strużka krwi. Trudno było odczytać emocje na zakończonej dziobem twarzy, ale przysięgłaby, że w oczach mężczyzny malowała się wściekłość. Nie czekała. Za słoikiem ze szkła poleciał następny, gliniany. Przed tym Ścierwiec się uchylił. Oleista ciecz rozlała się na ścianie. Na podłodze tworzyła się kałuża. Sylwia uśmiechała się triumfalnie. Dobrze, dobrze, że się wkurzył. Niech nie myśli, że może jej ubliżać bezkarnie. Ścierwiec rzucił się w jej stronę, ale uskoczyła ciskając w przeciwnika kolejny słoik. W gonitwie okrążyli dużą izbę, przewracając i przesuwając meble. Reszta rozstępowała się przed nimi. Potem jeszcze jedno kółko i kolejne. Dziewczyna była szybsza, zwinniejsza i …trzeźwa. Rzucała wszystkim, co nawinęło jej się w ręce. Ścierwiec przypominał tura, który nie może się rozpędzić. Przez chwilę wydawało się, że będą tak, wściekli, gonić się, aż któreś padnie ze zmęczenia. Ale złodziejka miała plan. Chciała żeby mutant wdepnął w rozlaną ciecz. Gdy tylko się udało, Sylwia zatrzymała się raptownie. Mężczyzna roześmiał się pewny, że ją złapał. Cofnęła się o krok. Ścierwiec sięgnął do niej i stracił równowagę. Wyrżnął o podłogę z impetem, który sprawił, że zadrżały walające się wszędzie słoiki.

Na chwilę zapadła cisza. Pełne tarcze księżyców pięknie oświetlały całą scenę. Nietoperza dziewczynka zaniosła się radosnym śmiechem. Po chwili dołączył do niej przyszywany brat i Żaba. Nawet Tafla, która stanęła między Sylwią i Ścierwcem, uśmiechała się lekko.
- Głupi jesteś Ścierwiec –powiedziała schowana za plecami Tafli Sylwia – Nie pakowałam się w to wszystko tylko po to, żeby rezygnować w połowie.

***

Z tym, że nie powinni się spieszyć zgodził się nawet Ścierwiec. Na noc mutant ułożył się na derce pod drzwiami, ostentacyjnie odzywając się już tylko do dawnych towarzyszy, ale kiedy Sylwia zaczęła głośno rozważać plan przedostania się do Bogenhafen, oznajmił w przestrzeń, że trzeba poczekać, tak żeby minęło przynajmniej pół doby od wyjazdu sigmaryckiego inkwizytora. W orszaku Walerego van Eymericha nikt nie podróżował na piechotę, ale duże grupy zazwyczaj poruszają się wolno. Chcieli więc mieć pewien zapas, szacowanej w milo-godzinach, odległości. Sylwię podbudowały na duchu te pierwsze konkretne postanowienia. Zasypiając dopatrzyła się nawet w sąsiedztwie podróżującego rycerza pewnych korzyści. Może bandyci, zwierzoludzie, czy mutanci na jakiś moment pochowają się głęboko w lasach.

Następnego dnia siwowłosa złodziejka wstała bardzo wcześnie. Miniona noc była tak ciepła, że nawet w tym najzimniejszym momencie doby, tuż przed wschodem słońca, nie odczuwało się chłodu. W kamieniołomach opadł pył i powietrze było rześkie i przyjemne. Ścierwiec obdarzony instynktem ściganego zwierzęcia obudził się w tym samym momencie. Spojrzał przelotnie na dziewczynę i wyszedł bez słowa. Sylwia w końcu miała okazję i siły, żeby się umyć. Poświęciła na ten rytuał pół godziny i trzy wiadra przytachanej z podwórka wody. Znaleziony u Elwiry kawałek mydła dopełnił ceremonii. Wyszorowała się starannie, tak, że aż piekła ją skóra. Na koniec małym cebrzykiem dokładnie zmyła mydliny. Przyglądała się sobie w słabym świetle gasnących gwiazd. Zbrzydła ostatnimi czasy, zmizerniała i, do licha, miał rację Płomienny, miała stanowczo za krótkie nogi. Zawsze chciała być piękniejsza. Jakby to mogło się kiedyś wydarzyć. A potem spojrzała w ciemny kąt, gdzie spała Tafla i dzieci i zawstydziła się, tyle że to wcale nie pomogło na smutek.

Ale mydło miało też dar zmywania niechcianych wspomnień. I w tej chwili Sylwia znowu czuła się wolna.

Wychodziła tak rano, bo potrzebowała zasięgnąć więcej wieści. Zrezygnowała z kurtki i peruki, choć obwiązała mokre włosy chustką. Nie musiała zastanawiać się gdzie iść, bo wszyscy mieszkańcy Weissbrucka, którzy zdecydowali się zerwać z łóżek o świcie, zdążali w jednym kierunku. Nad rzekę. Tam gdzie miały zapłonąć stosy.

Miasto było poruszone ostatnimi wydarzeniami, a obietnica wstrząsających widoków zgromadziła prawdziwy tłum. Starzy i młodzi. Dzieci siedzące na ramionach rodziców. Robotnicy niespiesznie zjadający zabrane z domu śniadania. Młode żony z niemowlętami na rękach. Ubrudzeni ziemią chłopi, którzy zaczęli pracować już wcześniej, a teraz tylko zrobili sobie przerwę. Służący, kucharki, cieśle, wozacy, kilku miejscowych kapłanów. Trochę marynarzy i żyjących z żebractwa obdartusów. Duża grupa zamożnie ubranych, głośno ziewających i komentujących wydarzenia kupców z rodzinami. Ochroniarze i golibrodzi. Dla złodziejki większość tłumu czytelna była jak księgi dla Gomrunda i Dietricha. Jedynie u kilkorga takich jak ona przyjezdnych nie potrafiła od razu określić zawodu. Tymczasem wbrew oczekiwaniom zgromadzonych Sigmaryci wywlekli z lochów tylko jednego więźnia. Poranna pobudka miała okazać się nieopłacalna. Rozległ się pomruk niezadowolenia, ale sam widok szpaleru zbrojnych wkrótce zamienił go w ciche szepty. Skazaniec był rosłym mężczyzną w sile wieku. Za to twarz miał tak poznaczoną przez blizny i wrzody, że mógłby uchodzić za mutanta. Jeden z sędziów odczytał akt oskarżenia. Donośnie oznajmił, że więzień zginie, oczyszczony przez święty ogień, ponosząc zasłużoną karę za konszachty z chaosem, oddawanie czci zakazanym bogom oraz składanie krwawych ofiar.

Siwowłosa przepchała się do przodu lawirując między podekscytowanymi mieszczanami. Przy okazji obejrzała sobie dokładniej kilka z mijanych osób. O parę wręcz zawadziła. Widziała jak jeden z kupców sprawdza po jej przejściu czy nadal ma schowaną za paskiem małą sakiewkę. I jak oddycha z ulgą. Sylwia była bardzo ostrożna. Badała grunt. Zresztą naprawdę chciała stanąć w pierwszym rzędzie, żeby sprawdzić dokładniej to, co widziała. Tę kolejną zaskakującą rzecz.

Więzień był brudny, lekko utykał na lewą nogę, jedno oko prawie zakrywał mu potężny siniak. I to wszystko. Żadnych śladów łamania kołem, wyrywania paznokci, przypalania jąder. Szedł o własnych siłach i nawet splunął kilka razy w stronę tłumu. To właśnie było dziwne.

Niemniej niż fakt, że zapłonął tylko jeden stos.

Mężczyzna tuż przed przywiązaniem do pala próbował wyrwać się oprawcom.Bezskutecznie, lecz przynajmniej rozbawił publiczność. Wywołał śmiech i gwizdy. Podpalono stos. Sterty dobrze wysuszonego drewna w kilka sekund całe zajęły się ogniem. Skazaniec wył krótką chwilę i zaraz zamilkł. Oczyszczony.
Van Eymerichowi nie zależało na widowisku. Niezwłocznie po egzekucji cały orszak ruszał do Bogenhafen.

***

Wybranką Sylwii została złotowłosa kobieta po czterdziestce. Wysoka, chuda, o pociągłej miłej twarzy. Na palcach nosiła złote pierścionki i obrączkę, a na szyi symbol Mannana. Miała kibić zbyt mocno ściągniętą gorsetem, staranną fryzurę i pachniała użytymi wczoraj perfumami. Słomiana wdowa, żona kapitana jakiejś rzecznej barki, usiłująca ukryć fakt, że nie jest tak samotna jak powinna. Stała z innymi kobietami, trochę zniesmaczona widowiskiem i zakłopotana samą sobą. Budziła u Sylwii instynktowną sympatię. Ale była idealną ofiarą.

Sakiewka zawierała, dziesięć złotych monet i kilkanaście srebrników. Sylwia policzyła pieniądze z wyraźną ulgą. Odkąd odkryła brak Malthusiusa coraz mocniej niepokoił ją fakt, że w jej własnej kieszeni pobrzękiwało jedynie kilka srebrników. Karle dziewczyna od razu ukryła w jednym z butów. Potem przy drodze wyjazdowej poczekała na orszak. Wśród podobnych jej, choć już dużo mniej licznych niż nad rzeką ciekawskich, wysłuchiwała porcji najnowszych wieści. Plotka jak zawsze każdej sprawie nadawała kilka oblicz i przypisywała tuzin wyjaśnień. Ale skoro hazardzista Ranald połączył na jakiś czas drogi jej i Walerego von Eymericha, Sylwia uparcie próbowała zadecydować, co wydaje się najbardziej prawdopodobne.

Po wstępnych przesłuchaniach sigmaryjczyk wypuścił kilkoro więźniów. Tę pogłoskę złodziejka potwierdziła, bo spotkała jednego z nich. Była to ładniutka, sporo młodsza od niej dziewczyna, za dnia handlująca kwiatami, a nocą ciałem, którą, o ile Sylwia dobrze wyłuskała prawdę z zawiłych i egzaltowanych opowieści, jakaś zawistna żona oskarżyła o czary. Dziewczyna w lochu zabawiła kilka dni, ale chyba nie wiodło jej się tam najgorzej, bo następnego ranka po uwolnieniu, już przebrana w wydekoltowaną suknię, ze sztucznymi rumieńcami na twarzy, szczerym uśmiechem i koszem kwiatów w ręce, wyszła na tę samą, co siwowłosa drogę, aby entuzjastycznie żegnać swojego wybawcę. Swoją historię zaczęła opowiadać bez zachęty, zapewne z samej potrzeby zwierzeń, a że od razu znalazła zainteresowanych słuchaczy, to potem buzia już jej się nie zamykała.

Choć w opowieściach dziewczęcia inkwizytor, nienazywany inaczej niż szlachetnym i pięknym panem urastał do rangi nowego wcielenia Sigmara, ona zaś jawiła się skrzywdzoną shallyiańską dziewicą, nie wszystko było stekiem bzdur. Sylwię zaciekawiła zwłaszcza pogłoska, że inkwizytor zabrał grupę więźniów z przepełnionego więzienia. I że większość z tych zabranych to byli mutanci. To zgadzało się z ogólnym obrazem sytuacji. Dekret Karla Franza zmieniający mutantów w obywateli imperium wprowadził zamieszanie w różnych aspektach życia. Nie można już było zwyczajnie ściąć każdej schwytanej ofiary chaosu. Ba, nawet przyłapani na rozboju unikali śmierci, gdyż wielu stróżów prawa i łowców nagród obawiało się oskarżeń o łamanie dekretu. Mutanci zaczęli trafiać do lochów. Imperialny system penitencjarny nie był przygotowany na taką inwazję. Więzienia pękały w szwach.

Sylwia dokładnie przyjrzała się przewożonym na wozie obandażowanym postaciom. Kiedy wie się czego szukać, łatwiej to dostrzec. Złe proporcje, pionowe źrenice, dziwne ruchy.

Pozostawało tylko pytanie gdzie sigmaryci ich wiozą.

Orszak był naprawdę długi. Jego dowódca dosiadał potężnego bojowego rumaka. Ubrany w zbroję zamiast kapłańskiej szaty, choć Sylwię w obliczu ostatnich upałów dziwił ten wybór, faktycznie przystojny, dumny, wyprostowany, z błyszczącą w porannym słońcu czaszką, otoczoną zwyczajową tonsurą robił piorunujące wrażenie. W ogóle nie zwracał uwagi na gapiów. Nawet wtedy, gdy wprost pod białego rumaka wyskoczyła z tłumu uratowana dziewica, sypiąc z kosza różowe kwiaty i wznosząc okrzyki na cześć Sigmara, jego zakonów i swego wybawiciela.

Witalność dziewczyny okazała się jednak zaraźliwa i okrzyki podchwyciło sporo osób. Inkwizytor w końcu raczył spojrzeć na zgromadzoną gawiedź i łaskawie pomachał tłumowi. Entuzjazm przybrał na sile.

Tak oto w chwale opuścił Weissbruck szlachetny sigmaryjski rycerz Walery van Eymerich. Znany odtąd w karczmach miasta magazynów pod nieco przydługim przydomkiem, Wybawiciela Niewinnych Dziwek.

***

Zabawne, że plotka o trędowatych nadal miała więcej zwolenników niż teoria o mutantach. I to ona wpłynęła na następne kroki Sylwii.

Ścierwiec nie wyglądał na zadowolonego. Najpewniej zawetowałby wszelkie pomysły Sylwii, ale że się do siwowłosej nie odzywał, miał utrudnione zadanie. W rezultacie mimo, że ostatni i on nałożył przyniesione przez dziewczynę szaty. Sylwia z pewną miną tłumaczyła, że to najlepsze wyjście. Do Bogenhafen będą szli minimum dziesięć dni. To za długo na samotną przeprawę przez lasy. Mimo map, które miała, mimo instynktu i umiejętności Ścierwca, taka wędrówka któregoś dnia musiałaby źle się skończyć, napaścią i wymordowaniem ich wszystkich, albo zagubieniem w nieprzebytych lasach, którego finałem również byłoby wymordowanie ich wszystkich. W najlepszym wypadku nie przez inteligentne istoty tylko przez zwierzęta.

Sylwia kupiła więc długie szaty z kapturami, bure, z niebarwionego płótna. Dodała do tego pięć rzeźbionych emblematów gołębicy na mocnych rzemykach i zaopatrzyła każdego w kostur i żeliwną miseczkę na datki. Najdłużej naszukała się grzechotek, ale i je w końcu udało się zdobyć. Za resztkę ukradzionych pieniędzy dokupiła trochę jedzenia i dodatkowy bukłak na wodę.
Teraz byli wypuszczonymi z leprozorium pątnikami, którzy ruszyli na trakt zdobywać datki na utrzymanie przytułku.

Kiedyś widziała taką grupę. Czasem przetrzymywani w odosobnieniach chorzy dostawali pozwolenie na kilka dni wędrówki mniej uczęszczanymi szlakami. Mieli zakaz wchodzenia do osad ludzkich, zakaz picia wody ze studni, zatrzymywania się w karczmach, ale mogli ze swoimi miseczkami stanąć niedaleko wjazdu do miasteczka i żebrać o miedziaki na utrzymanie całego przytułku. Czasem, jeśli mieli szczęście, władze takiej osady płaciły im trochę, żeby poszli sobie gdzie indziej.
Oczywiście rzadko widywało się takie grupy, siwowłosa nie miała też pojęcia gdzie w Cesarstwie są przytułki trędowatych, ile ich jest albo, kto je prowadzi. Ale jak powtarzała sobie uparcie, nie tylko ona tego nie wie, a lepszy jakiś pomysł niż żaden. No i pójdą traktem. Miała serdecznie dość pająków, robaków, mchu we włosach i lepiących się do ubrania traw. Trakt to była prawie cywilizacja.

Szczegółowe przygotowania objęły charakteryzację. Sylwia najpierw zabrała się za makijaż na własnych rękach, ale tu okazało się jak niewiele potrafi wyczarować za pomocą kilku czernideł i różów, zakupionych rzecz jasna w miejscu poleconym przez cudownie uratowaną kwiaciarkę. Z pomocą przyszli jej Tafla i Żaba. Zwłaszcza chłopiec okazał się zaskakująco przydatny. Jakimś cudem potrafił wyczarować z niewielu środków wszelkie barwy i konsystencje, wiedział, z których słoiczków Elviry korzystać. Ale do pomysłu żeby glinkę przylepić do rąk śluzem wydzielanym przez skórę Żaby Sylwia nie dała się przekonać. Co spowodowało, że był na nią nadąsany.
Dodatkowo, z własnej inicjatywy, Tafla narysowała na każdej szacie serce, po czym obrębiła rysunki żółtą nicią.
Wymazali też odsłonięte części ciała Tafli, ucharakteryzowali twarz Żaby. Smród bijący od chłopaka mógł w tym kłamstwie okazać się ich sprzymierzeńcem. Czerwoną kredą Sylwia zaznaczyła na posiadanej mapie miejsce na bagiennych pustkowiach, na południe od Bogenhafen, gdzie rzekomo miał znajdować się ich azyl. Nadali sobie imiona, a Sylwia opowiedziała wszystkim barwną historie ich przytułku i miłosiernego Shallyity Rudolfa, który go założył. Wierutne kłamstwo zawsze lepiej trochę poćwiczyć.

Na trakt wyszli jeszcze przed świtem, następnego dnia. Kilometr za Weissbruckiem w kierunku Bogenghafen.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 20-08-2012 o 19:01. Powód: arytmetyka
Hellian jest offline  
Stary 20-08-2012, 22:51   #45
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
- Dziękuję, nie będzie takiej potrzeby - odpowiedź równie uprzejma, co pytanie, chodź trochę mechaniczna. Myśli kobiety zaprzątało teraz coś zupełnie innego. Nie znosiła niespodzianek, zwłaszcza takich, jak ta - akurat teraz zachciało się głupim kmiotom protestować przeciwko nieudolności lokalnych władz. Poszliby w takiej kupie do krasnoludów to by im pokazali, co myślą na temat ich wybryków. Tylko, że brodacze mogą się zemścić... niekoniecznie od razu, za to z pewnością dotkliwie. Ale to nie ich sprawa, nie ich wojna. Może powinna była kazać goblinom siedzieć w kopalni i nie wyłazić, póki sprawa nie przycichnie? Szczep zrobił się ostatnio dość nerwowy, widać było, że ciągnie ich do miasteczka, a przynajmniej do tych co bardziej oddalonych gospodarstw. Trudno, teraz już nie będzie się wracać. Mysia Gardziel miał instynkt i rozkaz nie rzucania się w oczy. Musi wystarczyć. Jakby podzielając jej obawy, na parapet wskoczył Diet i w skupieniu wpatrywał się w zmierzch, strzygąc uszami. Pogłaskała go po grzbiecie i delikatnie zestawiła na podłogę. Idziemy...

Karczmarz skłonił się głęboko, maskując uśmiech. Oczywiście - goście, którzy nie płacą, nigdy nie są mile widziani. Mara zastanowiła się tylko, czy nie powinna czegoś dokupić, ale wyglądało na to, że niczego im nie brakuje. Chociaż... po chwili namysłu kupiła gąsiorek cydru na podróż. Heidelman wykazywał skłonności do alkoholi. Może to jest sposób, póki będzie miał co popijać, będzie spokojnie studiował księgi a później po prostu uśnie.
Uśnie.
Sen...
Czemu by nie? Co miała do stracenia?
Jeszcze raz podeszła do szynkwasu i wskazała na przewoźników grzejących się przy ogniskach.
- Coś dla nich, noc długa a ciepło jeszcze nie przyszło... - karczmarz jakby się uśmiechnął pod wąsem - i kilka kubków. I tacę.
- Wysłać dziewkę?
- Nie, sama zaniosę...

Wystarczyło doddać szczyptę ziół, żeby dzielni obrońcy przeprawy spali słodko przez całą noc i obudzili się rankiem, wypoczęci. Musiała jeszcze tylko wiedzieć, czy jakiś przewoźnik będzie w stanie przeprawić wóz. Skinieniem przywołała Tonna. Nie musiała mówić dużo. Zrozumiał. Po chwili jak cień wyszedł za nią w gęstniejący mrok nocy i zniknął przy brzegu. Ona zaś z tacą, na której stały pełne już kubki, pewnym krokiem podeszła do pierwszego ogniska.
- Poprosiłam karczmarza o coś na rozgrzanie, ciągnie od rzeki, pomarzniecie zupełnie... - z wprawą rozdzieliła pełne kubki między pijących i przysiadła na chwilę, zabierając z tacy kubek również dla siebie. Pusty, o czym nie musieli wiedzieć. Z początku przyglądali jej się podejrzliwie, ale zawartość naczyń przemawiała o dobrych intencjach. Karczmarz postarał się i nalał zacnegu trunku. Wyraźnie popierał inicjatywę, choć zamykać interesu z tego powodu nie zamierzał.

Kilka słów zamienionych z przewoźnikami zupełnie już rozluźniło atmosferę. Jaki był cel zamknięcia przeprawy? Bo to jedyne, co zmusi panią kapitan do działania... Mathylda to dobra kobieta, ale nijak w niej stanowczości nie uświadczysz. Jak się nic nie działo, było dobrze. Jak teraz zaczyna się dziać i potrzeba twardej ręki, zwleka i zwleka. Na samych mieszkańców pewnie nie zwróciłaby takiej uwagi, ale o przyjezdnych bardzo dba. To prawda, że przewoźnicy przez to pozbawiają się zarobku, ale póki co nadal im się to opłaca. Bo więcej tracą. Dawno to było? Ledwie dwa dni, jak spalili starego Herrena w jego własnej chacie. Pod podłogą trzymał oszczędności. Jeno dziura się ostała w deskach. Nikt niczego nie widzał, ale co się dziwić, jak stary na obrzeżach wybudował sobie gospodarstwo? Pod lasem, daleko od rzeki. Szkoda, bo dobry miód warzył. A i dzielić się potrafił, jak humor miał...
Pogadali, popili, spojrzeli smętnie na łodzie, powzdychali.
Nie mamy wyjścia, panienko, nie mamy wyjścia... ale dobre masz serce, panienko, faktycznie noc długa a nad ranem jak mgła wstanie, zrobi się zimno. Najgorsza jest ta godzina przedświtu...

Rozmowa przycichała powoli, gdy szła do następnego ogniska, pogwarzyć, jak to tylko dziewki karczemne umieją i dać coś na rozgrzanie z dedykacją od karczmarza. Mika już wcześniej dał jej dyskretnie znać, że w jednym z promów śpi przewoźnik, pozostałe są puste. Nie minęło pół godziny, kiedy rozniosła wszystkie kubki i obdzieliła wszystkich pilnujących. Kiedy wracała do izby, niepostrzeżenie zjawił się u jej boku ochroniarz i razem z nią wślizgnął się do środka. Postawiła tacę i puste kubki na ladzie, po czym podeszła do Heidelmana.
Sądząc po zamgleniu spojrzenia, wypił nie tylko jeden kubek cydru. Tyle, że tym razem nie zasnął. Jeszcze. Po raz kolejny zabrała mu sprzed nosa księgę i zamknęła z trzaskiem.
- Chodź, wracamy do wieży - powiedziane może o pół tonu głośniej, niż powinno, dotarło do wszystkich zainteresowanych uszu. Mężczyzna tym razem zamiast zaprotestować, prychnął tylko z wyższością i trochę chwiejnie zebrał się z ławy. Nie omieszkał jeszcze rzucić jej szyderczego spojrzenia, gdy wychodził przed nią z karczmy. Drzwi też nie przytrzymał, za co omal nie dostał w zęby od ochroniarzy, którzy zajęli strategiczne pozycje po obu jego stronach i dyskretnie zapakowali na wóz, który odjechał kawałek do lasu... i stanął.

***

Było dobrze po północy, kiedy okna w karczmie zrobiły się ciemne i umilkły wszelkie odgłosy. Bliźniacy zostali przy koniach, za to pozostali dwaj zniknęli w nocnej mgle, która zaczynała się podnosić się znad rzeki.
Nie minęło dużo czasu, kiedy wrócił Staub i dał znać, żeby jechali za nim. Jak się okazało, sztylet przy szyi i złoto przed oczami potrafią zdziałać cuda... Kiedy podprowadzili konie do przystani, jeden z przewoźników w towarzystwie Tonna już przygotowywał prom do przeprawy. Reszta pilnujących najwyraźniej spała, choć powinni czuwać całą noc. Trunek spełnił swoją rolę.
Flisak pomógł przywiązać konie do pierścieni osadzonych w dnie barki i złapał za żerdź, popluwszy w dłonie. Uśmiechnięta Mara podeszła do niego z niewielkim bukłaczkiem - rozgrzejcie się przed pracą, przewoźniku... żeby sen zupełnie z oczu zegnać... przeprawić cicho, szybko i bezpiecznie... pomiędzy palcami zamigotała kolejna złota moneta, a może to tylko złudzenie? Odblask zabłąkanego światła z zasłoniętej latarni we mgle? Zapowiedź bogactwa...

***

Wysiadając na drugim brzegu i dziękując flisakowi za rozsądek, Mara wsunęła mu w dłoń tę samą monetę, którą zapłacił mu Tonn. Ten nawet się nie zorientował, zbyt przestraszony własnym postępkiem. Z chęcią pociągnął jeszcze raz z bukłaczka i bez zwłoki zabrał się w podróż powrotną, wytężając wzrok we mgle.


Kiedy cumował między innymi łodziami, zrobił się senny. Zaciągnął porządnie węzeł i ułożył na dnie, jeszcze przed zaśnięciem przyglądając się monecie, którą zarobił tej nocy. Drugiej nie znalazł, ale nie zdążył się tym przejąć - już po chwili jego jedyna zapłata wyślizgnęła się z bezwładnych palców i zniknęła w przybrzeżnych szuwarach.

***

Świtało już, kiedy wóz dotarł w końcu do “Czterech gwizdków”. Zmęczeni podróżą pasażerowie obudzili oberżystę i wynajęli pokoje. Tłoku nie było, już drugi dzień, jak nikt tędy nie podróżuje... więc i pokoje były dobre i ceny znośne a i oberżysta jakiś taki przyjazny. Końmi i wozem zajął się “stajenny” - pryszczaty wyrostek o słomianej czuprynie i z sianem przetykającym krzywo przycięte kosmyki. Taki, jaki w każdej karczmie śpi w stajni i za miskę zupy opiekuje się zwierzętami gości. Na nocleg w stajni zdecydował się również Staub, który usadowił się na wozie i spod półprzymkniętych powiek obserwował poczynania chłopaka, od czasu do czasu chrapiąc przeraźliwie dla niepoznaki i wiercąc się “przez sen”.

Tymczasem w Grissenwaldzie przewoźnicy czuwający na brzegu budzili się powoli zdziwieni, że się pospali. Ogniska wygasły i było naprawdę zimno, więc zerwali się raźno i rozpalili je na nowo, szukając chociaż odrobiny ciepła. Mgła opadała już, powoli wysuszana przez wstające słońce. Pozostali na łodziach również się budzili i okrzykiwali raźno. Na flisaka z promu, który jako jedyny jeszcze spał nikt nie zwrócił większej uwagi - zawsze miał opinię śpiocha i nieustannie wszędzie się spóźniał. Dopiero kiedy szli na śniadanie, zdecydowali się go obudzić.
Na darmo...
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein

Ostatnio edytowane przez Viviaen : 21-08-2012 o 12:15.
Viviaen jest offline  
Stary 21-08-2012, 03:51   #46
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Prawie całe popołudnie przepracował uczciwie – na tyle, na ile mógł się do czego przydać – choć niezbyt forsownie na barce albo w jej niedalekim sąsiedztwie. Skoro tak czy inaczej wypłynąć mogli dopiero następnego ranka, nie warto było zbytnio się śpieszyć i roboty – przynajmniej tej odpowiedniej dla kogoś, kto ledwie spróbował żeglarskiego rzemiosła w leniwym rejsie do Bogenhafen pod komendą Josepha – starczyło akurat do wieczora.
Ale kiedy cienie wyraźnie się wydłużyły, wyszorował się starannie, wprawiając – nie wiedzieć dlaczego – Julitę w bardzo radosny nastrój, i wdziawszy świeżą koszulę, wymaszerował raźno na miasto. Na zasadne skądinąd pytanie kapitana Sparrena odpowiedziawszy z ujmującą prostotą:
– Na dziwki idę.

Mówią, że altdorfskie najlepsze są na świecie. A jeśli nawet nie najlepsze, to przynajmniej tak liczne i różnorodne, że każdy znajdzie akuratną dla siebie, choćby najdziwaczniejszym zapragnął pofolgować gustom. Spieler sam by się nigdy o zbyt wyszukane zachcianki nie posądził; zdawało mu się wręcz, że wyrusza na przechadzkę z zamiarem zupełnie konkretnym. Ale im dłużej szedł i popatrywał krytycznie na boki, tym bardziej mu się ten prosty koncept rozmywał. Ani kolejne brunetki, ani jasnowłose, ani rude; cycate i dupiate ani wiotkie, wdzięczące się ni demonstracyjnie znudzone – nie trafiały jakoś do jego przekonania, a tym bardziej sakiewki. Jakby mu kto głupi do głowy nakładł, że im dalej zajdzie, tym lepszą znajdzie...

Nie wiadomo kiedy, przewędrował tym sposobem kawał miasta, aż odnalazł się marne dwie uliczki od składu Ulfiego... A wtedy to już wstyd było nie odwiedzić starego druha. I choć tyle dobrego z tej cudnej wycieczki.

Przysadzisty budynek, który pamiętał z wczesnych początków swojej ochroniarskiej kariery, od tamtych zamierzchłych czasów, rozrosnąć się zdążył w cały magazynowy kompleks. Stanąwszy w gościnnie uchylonej bramie, w której z bezpiecznym zapasem ze trzy wozy mogłyby się minąć, Spieler aż gwizdnął przeciągle. Na to z kolei odwrócili się jak na komendę dwaj krasnoludzi w roboczych kaftanach, przecinający szparko rozległegły podwórzec. Przytomnie skorzystał i z tej okazji:
– Jest szef?

*

– Spieler, brodata twoja mać! Czyś ty aby nie urósł trochę przez te wszystkie lata?
– Na pewno nie tyle, co wasz majątek, panie Ulfi.

Niski nawet jak na krasnoluda, ale tak samo co najmniej szeroki brodacz, machnął lekceważąco ręką, wypadając z iście szturmową energią zza zasłanego papierzyskami biurka.
– Raczej kredyt. Jakby teraz chcieć tylko za swoje coś większego zrobić... takie koszty, takie ceny... Pamiętasz, za jakieś pieniądze sterczał całe dnie przy moim składzie?
– Nie bardzo. – Spieler bez oporów pozwolił poprowadzić się w stronę masywnego kominka i usadzić w głębokim, obitym spękaną już skórą, fotelu. Zdało mu się, że pomagał go kiedyś wytaszczyć z wozu.
– I słusznie, chłopcze, bo nie warto. A tak właściwie co cię do mnie sprowadza?
– Tak właściwie przypadek. Chociaż teraz tak sobie myślę, że może jednak interes... Powiedzcie, panie Ulfi, nie macie czasem potrzeby przewieźć czego do Nuln? Poza gildią, prywatnie. Wypływamy z rana pustą w sumie barką.
– No, nie wiem. –
Pan Ulfi podrapał się z namysłem po bulwiastym nosie. – Nazbierało się tego towaru, zamówień, kontraktów. Sprawdzę. Podpłyńcie z rana pod moje nabrzeże, może coś będzie czekać. Ale żeś ty się na flisackę przerzucił?
– Długo by gadać.
– A to gadaj. Akurat mam trochę...
– krasnolud znów zniknął za biurkiem, by po chwili wychynąć zza niego, wznosząc triumfalnie jeszcze zalakowaną, pękatą butelkę – … czasu. Z domu!

*

Nie łatwo byłoby rozstrzygnąć, czy pokrzepił go do działania czas, którym go pan Ulfi dość chojnie uraczył, czy po prostu wracając na barkę inną drogą, właśnie tam trafił, gdzie od początku zamierzał. Dosyć, że wypatrzył tam właściwą dziewczynę. Młodą, drobną, ciemnowłosą. Jeszcze nie znużoną, energiczną. I dość bystrą, żeby porozumieć się bez zbędnych słów, w paru znaczących uśmiechach.
Zwątpił wprawdzie w słuszność wyboru, kiedy na wąskich schodkach cichego domostwa minąć musiał wysuszoną strzygę ze świeczką. Kto wie, czy nie czmychnąłby haniebnie przed jej ostrym jak sztylety wzrokiem, gdyby przewodniczka nie prowadziła go pewnie za rękę i swym miłym głosem nie osłodziła trochę tego upiornego spotkania.
– Dobry wieczór, panno Schneider.
– Dobry wieczór, Gerto.


Dopiero na poddaszu odetchnął i rozejrzał się z zadowoleniem. Wnętrze niewielki, schludne. Prześcieradła świeższe, niż by sam oczekiwał. Firanka w wąskim okienku. I nawet kwiatki w wazonie. Jednak dobrze wybrał.
Rzucił kurtkę na zydel, sam przysiadł na łózku i jął zzuwać buty. Drobne, zwinne dłonie Gerty nawet w tak przyziemną czynność umiały wpleść trochę przyjemności i wcale nie przeszkadzały. Dopóki z jego barków i karku nie przeniosły się nieco zbyt nisko.
– Śpieszy ci się dokądś?
– A śpieszy –
odparowała natychmiast, biorąc się z wdziękiem pod boki. – Noc już niemłoda.
Pokiwał ze zrozumieniem głową, ściągnął z pętli i rozsupłał sakiewkę. Jedna po drugiej, wypuścił na dłoń kilka monet.
– To ile będzie do rana, co?

– Przestaniesz wreszcie tą dupcią wiercić?
– A ty zaczniesz ruchać?
– Moja rzecz, zapłacone. Nie możesz spać, to się pomódl albo podumaj
– wymruczał jej sennie w kark. Jednak zanim zasnął, poprawił się jeszcze w pościeli, przesunął trochę ramię i odszukał dłonią zgrabną pierś Gerty. Dużo delikatniej, niż by się mogła po jego tonie spodziewać.

*

Kiedy się obudził, Gerta przespała już widać największe pretensje, bo wtulała się w Spielera bezwarunkowo, wplątawszy w dodatku palce w kędziory na jego piersi. Przez jakiś czas leżał spokojnie i tylko muskał aksamitną skórę, sprawdzając z roztargnieniem, czy grube paluchy jeszcze pamiętają, jak sprawić, że kobieta zadrży we śnie i mocniej do niego przylgnie.
A potem z ciężkim westchnieniem skapitulował w nierównej walce z naturą.

Dla wygrzanego w ciepłym wyrku, a ubranego tylko w portki, wiosenna noc przed świtem okazała się tak zimna, że zanim skończył, co miał do skończenie pod płotem Fräulein Schneider, zaczął się nie na żarty martwić, czy aby własne zęby nie ściągną na niego plagi, przez którą zrezygnował był z pośpiesznego ubierania się po ciemku na górze i schodzenia na dół w butach, co odpokutował już zresztą na dróżce z wybitnie nierównych kamieni.
A mimo to uciekł spod płotu ledwie wciągnąwszy na grzebiet koszulę, z trepami i kurtką w rękach, żeby całkiem niedaleko pobudzić uczciwych ludzi nieprzyzwoitym zupełnie o tak wczesnej porze, szczerym śmiechem.
 

Ostatnio edytowane przez Betterman : 21-08-2012 o 12:22.
Betterman jest offline  
Stary 23-08-2012, 13:00   #47
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Nie nękani przez nikogo przebyli przeszło sześćdziesiąt mil. Gościńcem. Sześćdziesiąt długich mil. Ponad połowę drogi jaka została im do Bogenhafen. Ścierwiec nie mógł nie uznać tego za sukces. Do tego ucharakteryzowana dwójka nietoperzych dzieci wzbudzała zaskakującą nawet potężnego mutanta litość podróżnych. Ulitował się jakiś włóczykij i rodzina wracająca z Bogenhafen na swoją farmę. Również sołtys jednej z mijanych wsi, a także o dziwo jakiś kupiec fałszywymi amuletami i dewocjonaliami, który najwyraźniej składając datek na rzecz gołębicy pragnął pozbyć się natrętnych podszeptów sumienia. Co więcej ten ostatni stwierdził, że warto sprawdzić, czy większego interesu nie zrobi na szlaku w tak przekonywującym towarzystwie. Smród Żaby jednak ostatecznie odwiódł go od tego pomysłu i pomachawszy tylko na pożegnanie prowadzącej pątników dziewczynie, pogonił ciągnące wóz muły. Tak czy inaczej w efekcie tej całej maskarady, czego jak czego, ale miedziaków im nie brakowało. Ściewiec zaś mimo, że nadal uważał ten plan za szaleństwo, póki co nie miał nic przeciwko czerpaniu z niego korzyści. Dzieci z uśmiechami na twarzach chciały oddać mu pieniądze ze swoich mis. Siwa wtedy jednak zaprotestowała. Gotów był jej złamać rękę. Tu na wolnej przestrzeni nie miałaby z nim szans. Pewne sztuczki można zrobić tylko raz. Ale miała rację. Grosz w miskach przyciągał następne monety łatwiej niż pustka. Ustąpił.

Trzeciego dnia natknęli się na patrol straży dróg.

Kołatka Sylwii grzechotała nieco głośniej i intensywniej niż zawsze. Żeby tamci na pewno nie mieli wątpliwości. Sześciu konnych w barwach Saponatheimu zbliżało się galopem od strony Weissbrucka. Tętent kopyt poganianych koni dawało się łatwo wyczuć przez podeszwy butów. Szczególnie Sylwia czuła to bardzo wyraźnie. Cała szóstka nasunęła kaptury głębiej na twarze, a Sylwia opuściła w końcu kołatkę. Zbrojni wyglądali jakby kierowali się wprost na pątników. Okaże się ile wart był wymyślony przez nią kamuflaż. Ścierwiec szybko ocenił uzbrojenie konnych. Włócznie i miecze. Byli zdanie na łaskę i niełaskę Ranalda. Czy bóg oszustów spojrzy w ogóle na mutantów? Nawet jeśli nie kochał chaosu powinien docenić szaleństwo tego pożałowania godnego przebrania. Ścierwie jednak nie zamierzał się modlić. Wyostrzony przez mutację instynkt mężczyzny szukał nawet tych tylko trochę beznadziejnych sposobów na starcie ze zbrojnymi. Wiedział, że Sylwia dostrzegła jak zaciska dłonie na swoim kiju podróżnym. Miał to w dupie...
- Hola, świątki! - dowódca straży miał niski zachrypnięty głos. Na czoło, na którym chyba na stałe wyrzeźbiony był srogi mars, nasunięty był stalowy kapalin. Zwolnił swojego masywnego deresza gdy dojeżdżał do pątników i wyprzedziwszy ich bezpardonowo zajechał Sylwii drogę. W bezpiecznej jednak od niej odległości. Jego ludzie zatrzymali się po obu stronach skromnej kolumny shallyitów - Skąd i dokąd idziecie? Wiecie, że to główny trakt handlowy?
- Z domu świętej Lazarri panie - siwa się nawet nie zająknęła - Znad Furdienstu. Wiedziemy pąć do kolonii leprezyjskiej najświętszej Shallyi panienki w Górach Szarych. Zechcesz wspomóc panie zbożny cel i ofiary moru?
Formułkę miała już wyuczoną od wielokrotnego powtarzania. Ton wypowiedzi również. Uniosła swoją żeliwną misę.
- Zdejmcie kaptury - dowódca straży skinął na nią i na przebraną piątkę mutantów. Sylwia drgnęła. Ścierwiec położył drugą dłoń na kiju. W zad jeden i drugi, a potem lagą przez łeb i w tors... - No już!
Konie strażników drobiły nerwowo i pochrząkiwały. Żółta piana skapywała z pyska deresza na zakurzony trakt. Ziemia pod wpływem wilgoci nabrała w tych kilku miejscach krwiście czerwonego odcienia.

***

Wraz z wypłynięciem Świtu z Altdorfu, przez miasto przeszła piorunująca wieść. Koronowany Książę Hergard von Tasseninck jedyny syn i następca elektora Ostlandu Wielkiego Księcia Halsa von Tassenincka zginął podczas zorganizowanej przez siebie wyprawy w Góry Szare. Okoliczności tej tragediijuż nie dało się ustalić. Wersji było co najmniej tyle co ich roznosicieli, ale najczęstszym winnym śmierci księcia okazywał się być Wielki Diuk Gustav von Krieglitz z Talabeclandu. Niektórzy co śmielsi krzykacze wieszczyli nawet rychłe nadejście wojny domowej, ale mało kto wierzył, że sprawa może się okazać aż tak poważna. Świt niemniej nie mitrężył więcej czasu na roztrząsanie tych plotek i późnym rankiem stanął przy rogatkach podatkowych altdorfskiego portu. Mytnik cesarski wszedł na pokład z zakotwiczonej łodzi straży rzecznej i porozmawiał chwilę z Konradem wypytując o cel podróży, pasażerów i przewożony towar. Mężczyzna był cały czas uprzejmy co łatwo można było przypisać wczesnej porze dnia kiedy jeszcze nikt nie zdążył go czymś zmierzić. Spisał informację o siedemdziesięciu pięciu workach wełny jakie do ładowni Świtu wtaszczyli skoro świt dokerzy Ulfiego i podparafował oświadczenie podatkowe jakie Konradowi wręczył krasnoludzki właściciel składu. Towar będący własnością kupca Balensteina zgodnie z przeznaczeniem miał trafić do kupca Hohenzolla w Nuln. Sam Ulfi w tym przypadku pełnił rolę zaledwie pośrednika biorąc z pewnością jakiś procent od sprzedaży franko. Konrad zaś jako spedytor i kapitan Świtu otrzymał na ten poczet weksel do wymiany w nulneńskiej filii banku imperialnego. Jego wartość opiewała na sto złotych koron, ale brakowało na nim podpisu kupca Hohenzolla. Z większości tych rzeczy szczęśliwie młody kapitan już nie musiał się spowiadać mytnikowi i całe spotkanie z cesarskim systemem podatkowym skończyłoby się pomyślnie, gdyby otyły lekko mężczyzna nagle nie przypomniał sobie o jednej ważnej rzeczy.
- Byłbym zapomniał - rzekł z zakłopotaniem po czym wyciągnął zza pazuchy zwitek papierów przedstawiających listy gończe. Na jednym z nich oczywiście figurował Erich Oldenbach - Mamy niestety obowiązek sprawdzania wszystkich niezrzeszonych w gildiach łodzi na obecność tych przestępców. To tylko chwila, a w między czasie może mi pan powie kapitanie czyście nie widzieli któregoś z nich?
Na pokład zaczęli wchodzić strażnicy rzeczni uzbrojeni w miecze. W sumie ośmiu. Na kutrze straży pozostał tylko operator zamocowanej na dziobie imponującej bombardy.

***

Nietoperzowa dziewczynka jęknęła płaczliwie usłyszawszy szorstki ton sierżanta.
- Panie... Choroba, która nas toczy, na zawsze skryła nasze oblicza pod tymi całunami. Nasza skóra jest zgniła i owrzodziała, a fluidy, które wydziela niosą ze sobą zarazę. Dlatego właśnie zepsucie to okryliśmy kapturami, które wrosły w otwarte rany chroniąc innych przed naszym losem. Niemożnością jest zdjęcie ich przy nienarażaniu obecnych na zarażenie się chorobą.
Mutant słyszał drżenie w jej głosie. Strach... Uścisk jego zaciśniętych na kiju dłoni zelżał nagle. Zginie. Po co? Za co? Nie mogła być aż tak głupia... Jak ich poznają, zawloką przed sąd. Spalą... Albo zabiją na miejscu.
- Nie pyskować tylko ściągać kaptury. Wszyscy! Bo sami je wam ściągniemy, a włóczniami co by waszemu sumieniu ulżyć, że nas nie zarazicie! Hyżo!
- Tu są dzieci panie. Wiecie ile ich to bólu będzie kosztować?
- Frajter Kuritz! Ściągnąć im kaptury!

Czwórka zbrojnych obejrzała się na jednego z nich, ale ten tylko parsknął.
- Takiego, sierżancie. Możecie mnie do karceru wrzucić na ile się wam podoba. Ja mam żonę przy nadziei...
- Wykonać kurwa rozkaz, frajter, bo was o dezercję oskarżę!

Pewny siebie wcześniej zbrojny wyglądał jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale znać było, że posłucha dowódcy. Ociągając się zeskoczył z konia...
- Nie! - To Żaba wysunął się przed strażników. Stojące w upale powietrze poruszyło się co dało się łatwo wyczuć po smrodzie jaki unosił się wokół chłopaka. Kilku zbrojnych kaszlnęło. Sierżant przykrył usta dłonią - Ja ściągnę...
Chłopak sięgnął za swój kaptur powoli. Bardzo powoli. Zaczął rozsupływać rzemyk...
Ścierwiec przymknął oczy. Pora umierać...
- Szlachetny panie - Sylwia po raz ostatni postanowiła spróbować siły swoich słów. Położyła też dłoń na ramieniu Żaby. Chłopak szybko łapał zasady - Powiedzcie nam w czym rzecz, bo łacno znać, że szukacie kogoś, a może bez rozdziewania bylibyśmy w stanie pomóc. My nie chcemy pokazywać światu naszych ciał, a wy wszak nie chcecie ich oglądać tylko rozkazy jakieś macie...
Strażnicy obejrzeli się na sierżanta z wyraźną nadzieją w oczach. Ten chwilę milczał, ale w końcu zaczął mówić.
- Szukamy trędowatego przestępcy, który zbiegł sigmaryckim kapłanom.
Ścierwiec pamiętał ten wóz. Widać go było z okna domku, w którym przenocowała ich siwa. Jak toczył się wioząc gdzieś zabandażowanych ludzi.
- Shallya nie pomaga przestępcom, panie - odparła Sylwia już znacznie pewniej - Nie znalazłby wśród nas schronienia. No i nawet gdyby znalazł, to jakbyście chcieli go rozpoznać wśród nas?
- To już nasza rzecz. Musimy jednak być pewni, że go wśród was nie ma.

- I nie ma innego sposobu? - spytała siwa. Jej ton już był całkiem pewny.
Wahanie na twarzy sierżanta było dla każdego widoczne. W końcu zbrojny westchnął i machnął ręką.
- W porządku. Zakasajcie więc te habity, żebym kostki zobaczył. Zbieg miał kajdany na nogach... Dzieci nie muszą.
Złodziejka odetchnęła niezauważalnie z ulgą. Tak samo Tafla i Żaba. Ścierwiec chyba nie mógł uwierzyć, że na tym rzeczywiście się skończy....
Po bardzo powierzchownych oględzinach, patrol spiął konie i ruszył w stronę Bogenhafen.
Sylwia prawie się rozpłakała.

***

Powóz turkotał powoli na pełnym kałuż nulneńskim dukcie. Zaczęło padać jeszcze gdy jedli śniadanie w zajeździe. Jajecznicę na szczypiorku. Do tej pory wyczuwała go w oddechu jadącego obok Tonna. Mężczyzna kolebał się leniwie w siodle przykryty tylko lnianą pałatką, z której deszcz strumykami spływał na bruk. Mara na taką pogodę zabrała zakupioną w Nuln pelerynę z impregnowanej cienkiej skóry cielęcej. Nie tak solidną i praktyczną, ale z pewnością dużo droższą i bardziej wyględną. Lubiła się w niej. Kiedyś nie było ją stać na takie piękne rzeczy.
Zaraz za nimi toczył się powóz prowadzony przez bliźniaków, a na końcu słyszała podkute konie Stauba i Heidelmana, a także charakterystyczny odgłos kopyt myszatego wałacha Bojana. Dietrich zapewne zaszył się w najgłębsze zakamarki wozu i spał w najlepsze... a nie. Siedział między jej nogami na łęku kulbaki. Pod peleryną. Czułą jego ciepło. Tylko jak skubaniec wlazł tutaj? Przecież sama go nie brała... Chytre to było kocisko bez dwóch zdań. Nigdy nie żałowała, że go przygarnęła...
Syknęła. Kocie pazury wbiły się w jej brzuch. Łokciem uderzyła niesfornego pasażera, ale to nic nie dało. Druga kocia łapa wbiła się w jej brzuch. Boleśnie, bardzo boleśnie.
- Diet! - warknęła wściekła, ale kot nic sobie z tego nie robił. Zdawał się być pod jej koszulą. Podciągnął się na wbitych w jej skórę łapach i już całkiem wszedł na brzuch. Krzyknęła. Nikt jednak nie zareagował. Tonn monotonnie kolebał się obok niej. Żaden z koni nawet nie zastrzygł uchem. Kot zaś ponownie zbił pazury. Wyżej w jej piersi. Spróbowała uderzyć zwierzę, zatrzymać konia... Nic się nie działo. Jakby nie miała na nic wpływu. Jakby była bezsilna. Czuła jak serce jej wali jak młotem. Widziała oczami wyobraźni swoją jasną szarpaną przez kocie pazury skórę. Jak jej skrawki odłażą ukazując czerwone mięso na białych kościach żeber. Koń mimo szarpnięć też nie słuchał. Gdzieś z tyłu słyszała chichot gadającego o czymś ze Staubem Heidelmana. Obrzydliwy i skrzekliwy...
- Tonn! - krzyknęła - Tonn, pomóż mi!
Mężczyzna nie reagował. A kot znów podciągnął się na swoich zatopionych w jej ciele łapach. Przerażona spojrzała w dół pod swój kołnierzyk. Jak wychyla się spod niego czarny koci łeb. Krew na jego pazurach. Krew na jego zębach. Oblizał się patrząc jej w oczy. Niszcząc jej duszę swoim spojrzeniem. Już nawet nie krzyczała. Ból był zbyt wielki. Wgryzał się w jej myśli. Przytłaczał. Czuła, że się dusi, że dopiero śmierć będzie dla niej oddechem... Aż nagle. Cały ból minął. Ciepło rozlało się po jej ciele wraz z broczącą z jej ran na piersi krwią.
- Widzisz? - szepnął kot głosem Dietricha - Zmieniłaś się. Kiedyś była w tobie wiara, Maro. Czułem to. I nie żałowałem ci swojej mocy. Czerpałaś z niej. Radowałaś się nią. Widzisz co ci zrobił ten człowiek? Zapomniałaś już. Boisz się mnie teraz jak zwykły śmiertelnik. Jakbyś TY była zwykła. Zupełnie zwyczajna.
Ciepło stawało się coraz przyjemniejsze. Epatowało z jej ran na całe ciało. Chciała zaprzeczyć. Nie była zwykła... Kot oblizał jedną ze swoich łap z krwi i strzępów skóry.
- Nie wiem już, czy potrafisz wzbudzić w sobie tę dawną wiarę. Czy mogę cię nazwać swoją bohaterką. Naprawdę mam co do tego wątpliwości. Twoje sumienie sprawia mi zawód i nie mogę tego nie zauważać. Muszę cię ukarać Maro. I zostawić ci pokutę. Na twojej drodze jest przydrożna świątynia Taala. Wykorzystaj ją, aby mnie uradować. Na czas wywiązania się z tej misji zabieram ci to co niegdyś przyjęłaś ode mnie jako żarliwa wierna. Twoja moc. Twoja uroda. Są moje.
Nim skończył wypowiadać słowo “moje” ciałem Mary targnął dreszcz tak bolesny, że nie miała wątpliwości, że ktoś z niej coś żywcem wyszarpuje.
A potem się obudziła.
Na łóżku w gospodzie “Cztery Gwizdki”. Zlana potem. Zwyczajna. W powietrzu unosił się przykry zapach zepsucia, kłócący się z dochodzącym z dołu aromatem jajecznicy ze szczypiorkiem.

***

Strażnicy jeszcze nie zdążyli rozbiec się po pokładzie gdy od strony przeciwnej burty dało się posłyszeć głośny plusk wody. Do relingu podbiegli niemal wszyscy z mytnikiem włącznie, który najwyraźniej oczekiwał, że oto przypadkiem natknął się na jednego z poszukiwanych zbiegów. Ku jego rozczarowaniu było to jednak młody chłopak o ciemnej czuprynie.
- Szczur! - krzyknęła wystraszona Julita. Jej strach nie był zresztą tak całkiem pozbawiony sensu. Wody altdorfskiego portu skrywały tyle wraków co pole po największej bitwie morskiej. Uderzyć o coś nie było rzadkością.
- Człowiek za burtą! - zawołał Konrad.
Ktoś spróbował nieumiejętnie pływającemu chłopakowi podać bosak, ale burta była zbyt wysoka.
- Opuścić szalupę - zakomenderował do swoich strażników, mytnik cesarski zerkając przy okazji na tworzącą się za Świtem kolejkę statków. Mruknął coś pod nosem, a potem zwrócił się do Konrada - No to widzieliście, któregoś z nich?
Młody kapitan uprzejmie przyjrzał się wszystkim narysowanym twarzom i pokręcił przecząco głową. Tymczasem strażnicy zwodowali szalupę ze swojego statku i podpłynęli do Szczura. Chłopak trochę pokasłał, ale wygląło na to, że nic mu nie będzie.
- Dobra - stwierdził mytnik - Odpływajcie. I bezpiecznej podróży!
- Za to to mi się coś ekstra należy - stwierdził później Szczur w rozmowie z krasnoludem.

Podróż była bezpieczna. Reik na wysokości Altdorfu był rzeką stosunkowo zatłoczoną i dało się poznać różnice pomiędzy szlakiem handlowym Altdorf-Nuln, a Altdorf-Bogenhafen. Często zdarzało się im mijać naprawdę wielkie jednostki z bogowie tylko wiedza jakich portów. Co nie zmieniało oczywiście faktu, że zwykłych rybaków i barek rzecznych takoż nie brakowało. Konrad jako kapitan sprawiał się niezgorzej, a i Julita zdawała się nie mieć żadnych problemów ze swoimi obowiązkami. Oboje jednak wiedzieli, że naprawdę dzikie tereny dopiero przed nimi i czas na wyzwania dopiero nadejdzie. Póki co w każdym razie wszystko przebiegało zgodnie z ostatnim życzeniem cesarskiego mytnika. Przycumowawszy więc pod wieczór do jakiegoś zapadającego się pomostu rybackiego, z przyjemnością zasiedli do obiadania zapasów Świtu. A że i alkoholu nie brakło, nawet gadulstwo Julity stwarzało jakąś taką zacną atmosferę. Co prawda Konrad krzywo patrzył na jej budzący wręcz podziw brak wstrzemięźliwości, ale Dietrich i Gomrund uznali, że wieczór to zdecydowanie nie jest pora na trzeźwość bez względu na okoliczności. Ku ich zaskoczeniu jednak, dziewczyna nie wydawała się łatwo ulegać mocy spożywanych trunków, a wręcz zdawała się trzeźwiejsza od nich. Wieczór jednak skończył się tym razem prędko i ustaliwszy warty, wszyscy dość wcześnie pokładli się spać.

Godzinę po wypłynięciu ukazała się im w oddali górująca nad rzeką twierdza. W ciągu następnej godziny byli już niemal u jej stóp.
- Zamek Reikguard! - zawołała Julita wskazując na wielką budowlę wzniesioną dawno temu po południowej stronie Reiku w widłach z mniejszą rzeczką Teufel dobijającej również od południa - Uuu-uu!
Dziewczyna wspięła się na na maszt i pomachała do ledwo widocznych na blankach gwardzistów. Oczywiście żaden jej nie odmachał. Ich zbroje lśniły w prażącym dziś niemiłosiernie słońcu, błyszcząc pomiędzy krenelażami, z których groźnie wystawały na Reik lufy nulneńskich bombard. Sam zamek wybudowano na wysokim, skalistym klilfie Reiku. Ciemny kamień bazaltowy, który posłużył jako budulec ścian sprowadzono z Gór Szarych i nie wyglądało na to by cokolwiek mogło go skruszyć. Prędzej by się klif zawalił, a jak na oko Gomrunda, który kilka rzeczy o budownictwie nadmorskim kojarzył, nie wyglądało jakby miało do tego dojść w przeciągu najbliższego tysiąca lat. Siedliszcze cesarskiego rodu mogło spokojnie uchodzić za twierdzę nie do zdobycia. Nie wiedzieć tylko czemu, ale czarne mury bardziej wzbudzały niepokój niż poczucie bezpieczeństwa, że w razie potrzeby możni Imperium ochronią prosty reiklandzki lud.
- Mówią, że cesarski kuzyn Wolfgang Holswig-Abenauer, który tam rezyduje, jest trzymany pod kluczem - powiedział Szczur. Chłopak właśnie wylewał za burtę nieczystości z wiadra - Ale dlaczego to już różnie mówią. Jedni, że zapadł na grobową zgniliznę, inni, że to w obawie przed zabójcami, którzy czyhają na głowę skretyniałego następcy tronu - zawartość kubła chlusnęła do rzeki - A są też i tacy, którzy twierdzą, że... wyrósł mu szczurzy ogon!
Stwierdziwszy to Szczur uśmiechnął się promiennie.
- Ale ja takich plotek nie rozpowszechniam - dodał pośpiesznie i zniknął pod pokładem.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 23-08-2012, 13:01   #48
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Mury Bogenhafen były już widoczne z oddali gdy wczesnym popołudniem wspięli się traktem na lokalne wzniesienie, na którym chłopstwo siało właśnie jakieś jare zboża. Na odgłos kołatki wszyscy oczywiście przerywali i gapili się na przemarsz pątników. Ktoś chwycił za widły, ktoś inny wykonał gest pozdrowienia Shalyi. Większość jedna po prostu gapiła się na nich nie różniąc w tym momencie niczym od wypasanych po przeciwnej stronie traktu krów. Wywodzący się ze wsi Żaba stwierdził, że chłopi pod tym względem w ogóle niczym nie różnią się od krów. I tak na przykład podczas jednego z postojów sklasyfikował łącznie trzy odmiany. Najliczniejsze były u jednych i drugich krowo-zdziwy niewzruszone na nic. Potem drugie pod względem liczebności krowo-byki, które chwytały za widły i gniewnie pomrukiwały gdy się do nich za blisko zbliżyć, oraz na końcu krowo-strachy, które pośpiesznie na widok pątników opuszczały miejsce swojego wypasu tudzież pracy. Problem miał z tymi, którzy właśnie ich pozdrawiali, albo co ciekawsze miedziaka rzucili. Być może w nich tkwiła różnica pomiędzy chłopami, a krowami. Obiecał jednak przemyśleć to jeszcze.
Tymczasem złodziejka mogla odetchnąć z ulgą, bo o to doprowadziła mutantów niemal do samego celu. Właściwie nie była pewna czy w to wierzy. Tyle ludzi ich po drodze minęło. Tyle patroli. I tylko ten jeden się nimi zainteresował... Tak czy inaczej pozostawała kwestia dostania się do miasta. A do tego już obecny kamuflaż nie nadawał się specjalnie.

***


- Latarnia morska? - zdziwienie krasnoluda było niemałe gdy obserwował wznoszoną na północnym brzegu budowlę i słuchał niezbyt rzetelnych wyjaśnień jakimi na ten temat dysponowała Julita.
- Nooo... coś jakby. Tylko, że nie dla statków.
- A dla kogo?
- A ja wiem? Mówią, że to nowa zabawka cesarza. Gildia Inżynierów ją robi dla niego. Multum tego teraz budują w Reiklandzie. Takie właśnie o maszkarony. Jak to działa to nie widziałam, więc mnie nie pytaj. Zresztą to tu to chyba jeszcze długo mini nim zacznie działać.

Rzeczywiście urządzenie wyglądało jakby było właśnie budowane, albo co najmniej gruntownie przebudowywane. Na nadrzecznym wzgórzu stała jakaś niska kamienna konstrukcja na której niczym jakiś gigantyczny pająk znajdowało się drewniane rusztowanie złożone z belek, poprzeczek, naciągów, lin, bloków, czy czego innego co jeszcze mogło tam być. Widać było nawet jakieś stojące na nim osoby. Co jednak było bardziej zastanawiające to nadbiegająca od strony tej budowli dwójka krasnoludów. Biegli prosto w stronę przepływającego obok Świtu.
- Ahoj tam! - krzyknął jeden z nich do stojącego za sterami Konrada - Zabierzcie nas stąd! Zapłacimy!
To rzekłszy machnął wysoko trzymaną w ręku sakiewką. Nim jednak Konrad coś im odkrzyknął od strony budowli nadbiegł ktoś jeszcze. Zdecydowanie starszy krasnolud. Siwy już. Zssapany i kulejący. Powiedział coś dwójce krasnoludów co brzmiało z tej odległości zbyt niewyraźnie by zrozumieć, ale i wystarczająco zarazem by odczytać z tego złość, a potem wskazał na budowlę. Dwójka tamtych ze spuszczonymi głowami smętnie zaczęła iść w tym kierunku, lecz po chwili od strony budowli dal się słyszeć trzask łamanych desek i czyjś głośny krzyk.
Krasnoludy pobiegły pędem w tym kierunku.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 27-08-2012, 18:57   #49
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Worek za workiem wędrowały do ładowni “Świtu”.
Konrad pilnował, by wszystko zostało porządnie ułożone, Gomrund zaś liczył każdą wniesioną sztukę, by czasem nie okazało się, że jakiś worek zapodział się przypadkiem. Nie takie rzeczy się zdarzały i Konrad wolał ustrzec się przed wątpliwą przyjemnością płacenia za niedostarczony towar. Albo jednak dokerzy byli uczciwi, albo widok krasnoluda pozytywnie na nich wpłynął. Nie wiadomo. Najważniejsze jednak było to, że rachunek się zgadzał.

Poszukiwany, poszukiwana...
W to się chyba już raz bawili. Tym razem na listach gończych widniała tylko jedna znana Konradowi podobizna. Jakby skóra zdarta z Ericha. I decyzja o tym, co zrobić, mogła być jedna. W końcu lepiej, żeby Erich trafił do lochu sam, a reszta drużyny zaczęła czynić starania o wyciągnięcie go z lochu, niż żeby wszyscy tam trafili. Oni do lochu, a barka, narzędzie przestępstwa, oczywiście zostanie zarekwirowana.
Nim jednak Konrad zdążył zdecydować, czy zarobić dwieście sztuk złota, czy też przespacerować się do lochu, gdy za burtą znalazł się Szczur.
- Co ty sobie myślisz?! - wrzasnął na niego Konrad, gdy chłopak znalazł się ponownie na pokładzie. - Kąpieli ci się zachciało, czy też od roboty chcesz się wymigać?!
- Potknąłem się, kapitanie
- zaczął się tłumaczyć młody majtek. - Obejrzałem się, no i...
- Przebierz się natychmiast i wracaj do roboty!
- odesłał go Konrad.

Marynarz w noc się bawi,
we dnie w hamaku śpi...
Twórcę owej śpiewki należałoby zapędzić na pokład do roboty. Od razu by zmienił zdanie i przestał wymyślać głupoty. Całe szczęście, że Julita znała się na swej robocie, a i Szczur nie był szczurem lądowym. Dietrich i Gomrund również powoli wyrastali na wilki rzeczne. No i inni użytkownicy rzeki potrafili poruszać się po rzece. No, prawie wszyscy.

- Przed nami łódź! - zawołał stojący na oku Szczur.
Konrad pchnął rudel. Barka skręciła, omijając niewielką łódkę. Siedzący w niej rybak nawet nie raczył chwycić za wiosła, by zejść z kursu większej jednostce.
- Ty durniu! - wrzasnęła Julita. - Życie ci niemiłe? Chcesz sprawdzić osobiście, ile jest do dna?
Rybak spojrzał na nią obojętnie i splunął za burtę. Potem znów spojrzał na spławik.
- Ładnie biorą - powiedział Szczur, gdy nad taflą wody pojawił się srebrzysty kształt. - Może my też spróbujemy?
Pomysł był całkiem dobry i wieczorem dodatkiem do podróżnych racji była pieczona ryba. Żyć nie umierać.

- Co zrobimy z Erichem? - Konrad zwrócił się do Ericha i Gomrunda, gdy siedzieli w trójkę przy dogasającym ognisku. - Nie chodzi oczywiście o tę nagrodę, chociaż dwieście sztuk złota piechotą nie chodzi, ale jeśli nam się Eryczek nie obudzi, to w końcu chłop strzeli kopytami. Zajmował się który z was takim przypadkiem? Mleko mu kupić? Gorzałą poić? Rosołek uwarzyć? Potraktować żelazem rozpalonym, żeby z transu wyszedł? W ostateczności trzeba będzie go wydać w ręce shallyitek. Może one coś wymyślą.


Niby-latarnia, najnowszy pomysł cesarza, wywołał w Konradzie pewne zdziwienie. Dzieło było z pewnością nowe, po podczas ostatniej podróży w tę stronę nawet fundamentów tego czegoś nie widział. Tyle tylko, że z latarnią morską niezbyt mu się to kojarzyło.
- Wysokie to, z daleka widać, a skoro, jak mówisz - spojrzał na Julitę - dużo tego budują, to może do przekazywania sygnałów ma służyć? Bo wiatrak z pewnością to nie jest - dodał z przekąsem.

- Zwijamy żagle, dobijamy do pomostu - powiedział bez zastanowienia, widząc nadbiegające krasnoludy. - Pasażer z ciężką kiesą to dobry pasażer. Szczur, rzucaj sondę.
Pomost to prawda sugerował, że można śmiało przycumować, ale Reik był pełen wraków statków, którzy mieli nieostrożnych kapitanów.
- Nie sięga dna - odparł po chwili Szczur, wyciągając obciążoną linkę.
Na dobrych chęciach się skończyło. Niedoszli pasażerowie, zapewne mający dosyć pracy, zawrócili w stronę budowli.
- Cumujemy, cumujemy - powiedział szybko Gomrund. - Ciekawi mnie, co tu robi kupa chłopa z Gildii Inżynierskiej.
Julita spojrzała na Konrada. Ten skinął głową.
Powoli, ostrożnie, dobili do pomostu. Julita zabrała się za zwijanie żagli, Szczur przywiązał cumy do pachołków.
- Kto idzie, kto zostaje? - spytał Konrad. - Chociaż nie wiem, czy nie będziemy nieproszonymi gośćmi na terenie katastrofy budowlanej.
 
Kerm jest offline  
Stary 27-08-2012, 21:25   #50
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Jak dotąd płynęło się nadspodziewanie gładko i chociaż codzienne flisackie obowiązki już po kilku minutach trudno było uznać za porywające, Spieler niechętnie zamieniłby je teraz bez naprawdę dobrego powodu na najbardziej nawet emocjonującą rozróbę. Podejrzewał, że po drodze zgubić może jeszcze tę przykładną konsekwencję, więc tym bardziej wolał nie ulegać na razie okolicznościom i trzymać się obranej ścieżki. Przynajmniej póki nie wymagało to zbytniego wysiłku.

Z początku uznał, że swoje zdanie zachowa dla siebie, nie należy wszak ględzić po próżnicy, a skoro wszyscy już wiedzieli, co go gna do Nuln, to i dla nikogo nie byłoby zaskoczeniem. Ale potem jakaś narosła niepostrzeżenie na pokładzie Świtu, niezrozumiała dla Spielera wątpliwość, jakaś niewypowiadana przez chwilę, nieokreślona tęsknota wzięła górę nad rozsądkiem i wyraz znalazła w decyzji, jakiej zupełnie się nie spodziewał.
Dźwignął się tedy trochę poniewczasie ze zwoju liny, na którym przysiadł sobie korzystając z tego, że wiatr był akurat stały, a rzeka spokojna i niezatłoczona.

– Nie mam nic przeciwko pasażerom... – zaczął nieco zmieszany, spoglądając na brzeg spod ściągniętych brwi, a potem na Gomrunda, jakby w krasnoludzim osądzie sprawy szukał rozstrzygnięcia. – Ale uganiać się za nimi albo szarpać o nich z pracodawcą to przesada. Ja tam wolałbym nie tykać tej sprawy, bo ani ona nasza, ani uwagi warta na pierwszy rzut oka...

Patrzył przez chwilę z kwaśną miną, jak reszta załogi uwija się mimo jego zrzędzenia po pokładzie.
- Dobra. - Machnął ręką i zniechęcony rozsiadł się znów na swym zwoju, z jego przepastnego wnętrza wydobywszy niczym wytrawny magik ledwie napoczętą półkwaterkę. - Przypilnuję interesu. Tylko zostawcie mi Julę, żeby miał kto wyrychtować łajbę, jakby trzeba było nagle spierdalać.
 

Ostatnio edytowane przez Betterman : 27-08-2012 o 21:36.
Betterman jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172