Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-08-2012, 23:13   #44
Hellian
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Słońce oślepia wędrowców swym blaskiem. Jest potęgą, która wygania wszystkich w cień, zmusza do odpoczynku, każe oszczędzać energię, nie przegrzewać skomplikowanych mechanizmów ludzkiego ciała. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Upał utrzymuje się już kilka dni. W nagrzanym powietrzu kurz wzniecony nogami idących zdaje się zastygać na wiele sekund zanim w końcu, leniwie, zacznie opadać na swoje miejsce. Wędrowcy milczą. Większość idzie z pochylonymi głowami, szurając nogami, minimalizując wysiłek wkładany w każdy ruch. Sześć postaci w długich szatach. Ta na przedzie, od czasu do czasu grzechocze kołatką. Terkot instrumentu ma ostrzegać. Ale na trakcie poza nimi nie ma nikogo. Słońce gwałtem wprowadza porę sjesty.

To jest droga od cienia do cienia. Od czasu do czasu jego plamy tańczą na piaszczystej drodze. Wtedy, pod drzewami przystają całą grupą, dając chwile wytchnienia potrzebującym. Choć jest wśród nich dwójka małych dzieci, to nie one są najsłabsze. Dzieci bawią się w udawanie. Spod szarych kapturów ciągle słychać jakieś stłumione odgłosy, a mniejsza kołatka, nie tak hałaśliwa jak ta w rękach przewodnika, nieustannie przechodzi między drobnymi rękoma. Oboje bawią się dobrze.

Najbardziej zmęczona jest pierwsza postać. Kaptur zakrywa zakurzoną dziewczęcą twarz: okrągłą buzię, duże brązowe oczy i lekko spłaszczony nos. Żadnych znamion choroby. Ale tylko do czasu, kiedy dziewczyna uwalnia z długich szerokich rękawów dłonie, o niezdrowej barwie gliny, z kilkoma plamami czerni, o powykręcanych palcach, z których przynajmniej dwa wydają się za krótkie. Przygląda się tym dłoniom od czasu do czasu i wtedy zazwyczaj syczy coś niezadowolona.
-Kiepsko, kiepsko to wyszło.

Jednak tak naprawdę inna sprawa przykuwa uwagę przewodniczki. Do tego stopnia, że nie chce ani na chwilę uwolnić jej myśli i wypiera nawet strach o przetrwanie tej drogi.

Jedna z plamek cienia towarzyszy im już drugi dzień. Uparty, siódmy wędrowiec wysoko na nieboskłonie. Czarny kruk. Symbol śmierci.

Słońce świeci z taką siłą, jakby to był środek tileańskiego lata. A tymczasem piechurzy są w sercu Imperium, w Reiklandzie, na trakcie do Bogenhafen. I jest pełnia wiosny.

***

Może zadecydowała ta chwila strachu, który wywołał, klękając przy niej i zbliżając dziób do jej twarzy, a może i bez tego też poczułaby złość. Prędzej czy później. Zabił bogom ducha winnego marynarza, a ona pomagała mu zamiast Dietrichowi. Powinien iść z tamtymi. Ze staruchą, z hordą. Nie siadać przed nią i wygłaszać tę idiotyczną przemowę. Potwór niezdolny do elementarnej wdzięczności. Sylwia zarumieniła się z gniewu. Dzieci patrzyły na nią nie wiedząc, co się dzieje. Zmierzch nadawał ich dziwnym twarzyczkom ponury wygląd. Siwowłosa odgarnęła z oczu niesforne pasma grzywki, głęboko odetchnęła ciężkim powietrzem przywiewanym przez ciepłą bryzę od strony kamieniołomu. Poczekała aż mutant odejdzie na kilka kroków, w stronę ciemnego kąta, w którym spędził większość tego wieczoru. Sięgnęła na półkę nad głową, wymacała ciężki słoik. Nawet nie zerknęła, co zawiera. Wycelowała i trafiła precyzyjnie. Szkło rozbiło się o twardy dziób, pękając na kilka części i rozpryskując zielono-brązową zawartość po twarzy i koszuli Ścierwca. Miała nadzieję, że to łajno.

Odwrócił się. Skaleczyła mu policzek. Rysowała się na nim cienka strużka krwi. Trudno było odczytać emocje na zakończonej dziobem twarzy, ale przysięgłaby, że w oczach mężczyzny malowała się wściekłość. Nie czekała. Za słoikiem ze szkła poleciał następny, gliniany. Przed tym Ścierwiec się uchylił. Oleista ciecz rozlała się na ścianie. Na podłodze tworzyła się kałuża. Sylwia uśmiechała się triumfalnie. Dobrze, dobrze, że się wkurzył. Niech nie myśli, że może jej ubliżać bezkarnie. Ścierwiec rzucił się w jej stronę, ale uskoczyła ciskając w przeciwnika kolejny słoik. W gonitwie okrążyli dużą izbę, przewracając i przesuwając meble. Reszta rozstępowała się przed nimi. Potem jeszcze jedno kółko i kolejne. Dziewczyna była szybsza, zwinniejsza i …trzeźwa. Rzucała wszystkim, co nawinęło jej się w ręce. Ścierwiec przypominał tura, który nie może się rozpędzić. Przez chwilę wydawało się, że będą tak, wściekli, gonić się, aż któreś padnie ze zmęczenia. Ale złodziejka miała plan. Chciała żeby mutant wdepnął w rozlaną ciecz. Gdy tylko się udało, Sylwia zatrzymała się raptownie. Mężczyzna roześmiał się pewny, że ją złapał. Cofnęła się o krok. Ścierwiec sięgnął do niej i stracił równowagę. Wyrżnął o podłogę z impetem, który sprawił, że zadrżały walające się wszędzie słoiki.

Na chwilę zapadła cisza. Pełne tarcze księżyców pięknie oświetlały całą scenę. Nietoperza dziewczynka zaniosła się radosnym śmiechem. Po chwili dołączył do niej przyszywany brat i Żaba. Nawet Tafla, która stanęła między Sylwią i Ścierwcem, uśmiechała się lekko.
- Głupi jesteś Ścierwiec –powiedziała schowana za plecami Tafli Sylwia – Nie pakowałam się w to wszystko tylko po to, żeby rezygnować w połowie.

***

Z tym, że nie powinni się spieszyć zgodził się nawet Ścierwiec. Na noc mutant ułożył się na derce pod drzwiami, ostentacyjnie odzywając się już tylko do dawnych towarzyszy, ale kiedy Sylwia zaczęła głośno rozważać plan przedostania się do Bogenhafen, oznajmił w przestrzeń, że trzeba poczekać, tak żeby minęło przynajmniej pół doby od wyjazdu sigmaryckiego inkwizytora. W orszaku Walerego van Eymericha nikt nie podróżował na piechotę, ale duże grupy zazwyczaj poruszają się wolno. Chcieli więc mieć pewien zapas, szacowanej w milo-godzinach, odległości. Sylwię podbudowały na duchu te pierwsze konkretne postanowienia. Zasypiając dopatrzyła się nawet w sąsiedztwie podróżującego rycerza pewnych korzyści. Może bandyci, zwierzoludzie, czy mutanci na jakiś moment pochowają się głęboko w lasach.

Następnego dnia siwowłosa złodziejka wstała bardzo wcześnie. Miniona noc była tak ciepła, że nawet w tym najzimniejszym momencie doby, tuż przed wschodem słońca, nie odczuwało się chłodu. W kamieniołomach opadł pył i powietrze było rześkie i przyjemne. Ścierwiec obdarzony instynktem ściganego zwierzęcia obudził się w tym samym momencie. Spojrzał przelotnie na dziewczynę i wyszedł bez słowa. Sylwia w końcu miała okazję i siły, żeby się umyć. Poświęciła na ten rytuał pół godziny i trzy wiadra przytachanej z podwórka wody. Znaleziony u Elwiry kawałek mydła dopełnił ceremonii. Wyszorowała się starannie, tak, że aż piekła ją skóra. Na koniec małym cebrzykiem dokładnie zmyła mydliny. Przyglądała się sobie w słabym świetle gasnących gwiazd. Zbrzydła ostatnimi czasy, zmizerniała i, do licha, miał rację Płomienny, miała stanowczo za krótkie nogi. Zawsze chciała być piękniejsza. Jakby to mogło się kiedyś wydarzyć. A potem spojrzała w ciemny kąt, gdzie spała Tafla i dzieci i zawstydziła się, tyle że to wcale nie pomogło na smutek.

Ale mydło miało też dar zmywania niechcianych wspomnień. I w tej chwili Sylwia znowu czuła się wolna.

Wychodziła tak rano, bo potrzebowała zasięgnąć więcej wieści. Zrezygnowała z kurtki i peruki, choć obwiązała mokre włosy chustką. Nie musiała zastanawiać się gdzie iść, bo wszyscy mieszkańcy Weissbrucka, którzy zdecydowali się zerwać z łóżek o świcie, zdążali w jednym kierunku. Nad rzekę. Tam gdzie miały zapłonąć stosy.

Miasto było poruszone ostatnimi wydarzeniami, a obietnica wstrząsających widoków zgromadziła prawdziwy tłum. Starzy i młodzi. Dzieci siedzące na ramionach rodziców. Robotnicy niespiesznie zjadający zabrane z domu śniadania. Młode żony z niemowlętami na rękach. Ubrudzeni ziemią chłopi, którzy zaczęli pracować już wcześniej, a teraz tylko zrobili sobie przerwę. Służący, kucharki, cieśle, wozacy, kilku miejscowych kapłanów. Trochę marynarzy i żyjących z żebractwa obdartusów. Duża grupa zamożnie ubranych, głośno ziewających i komentujących wydarzenia kupców z rodzinami. Ochroniarze i golibrodzi. Dla złodziejki większość tłumu czytelna była jak księgi dla Gomrunda i Dietricha. Jedynie u kilkorga takich jak ona przyjezdnych nie potrafiła od razu określić zawodu. Tymczasem wbrew oczekiwaniom zgromadzonych Sigmaryci wywlekli z lochów tylko jednego więźnia. Poranna pobudka miała okazać się nieopłacalna. Rozległ się pomruk niezadowolenia, ale sam widok szpaleru zbrojnych wkrótce zamienił go w ciche szepty. Skazaniec był rosłym mężczyzną w sile wieku. Za to twarz miał tak poznaczoną przez blizny i wrzody, że mógłby uchodzić za mutanta. Jeden z sędziów odczytał akt oskarżenia. Donośnie oznajmił, że więzień zginie, oczyszczony przez święty ogień, ponosząc zasłużoną karę za konszachty z chaosem, oddawanie czci zakazanym bogom oraz składanie krwawych ofiar.

Siwowłosa przepchała się do przodu lawirując między podekscytowanymi mieszczanami. Przy okazji obejrzała sobie dokładniej kilka z mijanych osób. O parę wręcz zawadziła. Widziała jak jeden z kupców sprawdza po jej przejściu czy nadal ma schowaną za paskiem małą sakiewkę. I jak oddycha z ulgą. Sylwia była bardzo ostrożna. Badała grunt. Zresztą naprawdę chciała stanąć w pierwszym rzędzie, żeby sprawdzić dokładniej to, co widziała. Tę kolejną zaskakującą rzecz.

Więzień był brudny, lekko utykał na lewą nogę, jedno oko prawie zakrywał mu potężny siniak. I to wszystko. Żadnych śladów łamania kołem, wyrywania paznokci, przypalania jąder. Szedł o własnych siłach i nawet splunął kilka razy w stronę tłumu. To właśnie było dziwne.

Niemniej niż fakt, że zapłonął tylko jeden stos.

Mężczyzna tuż przed przywiązaniem do pala próbował wyrwać się oprawcom.Bezskutecznie, lecz przynajmniej rozbawił publiczność. Wywołał śmiech i gwizdy. Podpalono stos. Sterty dobrze wysuszonego drewna w kilka sekund całe zajęły się ogniem. Skazaniec wył krótką chwilę i zaraz zamilkł. Oczyszczony.
Van Eymerichowi nie zależało na widowisku. Niezwłocznie po egzekucji cały orszak ruszał do Bogenhafen.

***

Wybranką Sylwii została złotowłosa kobieta po czterdziestce. Wysoka, chuda, o pociągłej miłej twarzy. Na palcach nosiła złote pierścionki i obrączkę, a na szyi symbol Mannana. Miała kibić zbyt mocno ściągniętą gorsetem, staranną fryzurę i pachniała użytymi wczoraj perfumami. Słomiana wdowa, żona kapitana jakiejś rzecznej barki, usiłująca ukryć fakt, że nie jest tak samotna jak powinna. Stała z innymi kobietami, trochę zniesmaczona widowiskiem i zakłopotana samą sobą. Budziła u Sylwii instynktowną sympatię. Ale była idealną ofiarą.

Sakiewka zawierała, dziesięć złotych monet i kilkanaście srebrników. Sylwia policzyła pieniądze z wyraźną ulgą. Odkąd odkryła brak Malthusiusa coraz mocniej niepokoił ją fakt, że w jej własnej kieszeni pobrzękiwało jedynie kilka srebrników. Karle dziewczyna od razu ukryła w jednym z butów. Potem przy drodze wyjazdowej poczekała na orszak. Wśród podobnych jej, choć już dużo mniej licznych niż nad rzeką ciekawskich, wysłuchiwała porcji najnowszych wieści. Plotka jak zawsze każdej sprawie nadawała kilka oblicz i przypisywała tuzin wyjaśnień. Ale skoro hazardzista Ranald połączył na jakiś czas drogi jej i Walerego von Eymericha, Sylwia uparcie próbowała zadecydować, co wydaje się najbardziej prawdopodobne.

Po wstępnych przesłuchaniach sigmaryjczyk wypuścił kilkoro więźniów. Tę pogłoskę złodziejka potwierdziła, bo spotkała jednego z nich. Była to ładniutka, sporo młodsza od niej dziewczyna, za dnia handlująca kwiatami, a nocą ciałem, którą, o ile Sylwia dobrze wyłuskała prawdę z zawiłych i egzaltowanych opowieści, jakaś zawistna żona oskarżyła o czary. Dziewczyna w lochu zabawiła kilka dni, ale chyba nie wiodło jej się tam najgorzej, bo następnego ranka po uwolnieniu, już przebrana w wydekoltowaną suknię, ze sztucznymi rumieńcami na twarzy, szczerym uśmiechem i koszem kwiatów w ręce, wyszła na tę samą, co siwowłosa drogę, aby entuzjastycznie żegnać swojego wybawcę. Swoją historię zaczęła opowiadać bez zachęty, zapewne z samej potrzeby zwierzeń, a że od razu znalazła zainteresowanych słuchaczy, to potem buzia już jej się nie zamykała.

Choć w opowieściach dziewczęcia inkwizytor, nienazywany inaczej niż szlachetnym i pięknym panem urastał do rangi nowego wcielenia Sigmara, ona zaś jawiła się skrzywdzoną shallyiańską dziewicą, nie wszystko było stekiem bzdur. Sylwię zaciekawiła zwłaszcza pogłoska, że inkwizytor zabrał grupę więźniów z przepełnionego więzienia. I że większość z tych zabranych to byli mutanci. To zgadzało się z ogólnym obrazem sytuacji. Dekret Karla Franza zmieniający mutantów w obywateli imperium wprowadził zamieszanie w różnych aspektach życia. Nie można już było zwyczajnie ściąć każdej schwytanej ofiary chaosu. Ba, nawet przyłapani na rozboju unikali śmierci, gdyż wielu stróżów prawa i łowców nagród obawiało się oskarżeń o łamanie dekretu. Mutanci zaczęli trafiać do lochów. Imperialny system penitencjarny nie był przygotowany na taką inwazję. Więzienia pękały w szwach.

Sylwia dokładnie przyjrzała się przewożonym na wozie obandażowanym postaciom. Kiedy wie się czego szukać, łatwiej to dostrzec. Złe proporcje, pionowe źrenice, dziwne ruchy.

Pozostawało tylko pytanie gdzie sigmaryci ich wiozą.

Orszak był naprawdę długi. Jego dowódca dosiadał potężnego bojowego rumaka. Ubrany w zbroję zamiast kapłańskiej szaty, choć Sylwię w obliczu ostatnich upałów dziwił ten wybór, faktycznie przystojny, dumny, wyprostowany, z błyszczącą w porannym słońcu czaszką, otoczoną zwyczajową tonsurą robił piorunujące wrażenie. W ogóle nie zwracał uwagi na gapiów. Nawet wtedy, gdy wprost pod białego rumaka wyskoczyła z tłumu uratowana dziewica, sypiąc z kosza różowe kwiaty i wznosząc okrzyki na cześć Sigmara, jego zakonów i swego wybawiciela.

Witalność dziewczyny okazała się jednak zaraźliwa i okrzyki podchwyciło sporo osób. Inkwizytor w końcu raczył spojrzeć na zgromadzoną gawiedź i łaskawie pomachał tłumowi. Entuzjazm przybrał na sile.

Tak oto w chwale opuścił Weissbruck szlachetny sigmaryjski rycerz Walery van Eymerich. Znany odtąd w karczmach miasta magazynów pod nieco przydługim przydomkiem, Wybawiciela Niewinnych Dziwek.

***

Zabawne, że plotka o trędowatych nadal miała więcej zwolenników niż teoria o mutantach. I to ona wpłynęła na następne kroki Sylwii.

Ścierwiec nie wyglądał na zadowolonego. Najpewniej zawetowałby wszelkie pomysły Sylwii, ale że się do siwowłosej nie odzywał, miał utrudnione zadanie. W rezultacie mimo, że ostatni i on nałożył przyniesione przez dziewczynę szaty. Sylwia z pewną miną tłumaczyła, że to najlepsze wyjście. Do Bogenhafen będą szli minimum dziesięć dni. To za długo na samotną przeprawę przez lasy. Mimo map, które miała, mimo instynktu i umiejętności Ścierwca, taka wędrówka któregoś dnia musiałaby źle się skończyć, napaścią i wymordowaniem ich wszystkich, albo zagubieniem w nieprzebytych lasach, którego finałem również byłoby wymordowanie ich wszystkich. W najlepszym wypadku nie przez inteligentne istoty tylko przez zwierzęta.

Sylwia kupiła więc długie szaty z kapturami, bure, z niebarwionego płótna. Dodała do tego pięć rzeźbionych emblematów gołębicy na mocnych rzemykach i zaopatrzyła każdego w kostur i żeliwną miseczkę na datki. Najdłużej naszukała się grzechotek, ale i je w końcu udało się zdobyć. Za resztkę ukradzionych pieniędzy dokupiła trochę jedzenia i dodatkowy bukłak na wodę.
Teraz byli wypuszczonymi z leprozorium pątnikami, którzy ruszyli na trakt zdobywać datki na utrzymanie przytułku.

Kiedyś widziała taką grupę. Czasem przetrzymywani w odosobnieniach chorzy dostawali pozwolenie na kilka dni wędrówki mniej uczęszczanymi szlakami. Mieli zakaz wchodzenia do osad ludzkich, zakaz picia wody ze studni, zatrzymywania się w karczmach, ale mogli ze swoimi miseczkami stanąć niedaleko wjazdu do miasteczka i żebrać o miedziaki na utrzymanie całego przytułku. Czasem, jeśli mieli szczęście, władze takiej osady płaciły im trochę, żeby poszli sobie gdzie indziej.
Oczywiście rzadko widywało się takie grupy, siwowłosa nie miała też pojęcia gdzie w Cesarstwie są przytułki trędowatych, ile ich jest albo, kto je prowadzi. Ale jak powtarzała sobie uparcie, nie tylko ona tego nie wie, a lepszy jakiś pomysł niż żaden. No i pójdą traktem. Miała serdecznie dość pająków, robaków, mchu we włosach i lepiących się do ubrania traw. Trakt to była prawie cywilizacja.

Szczegółowe przygotowania objęły charakteryzację. Sylwia najpierw zabrała się za makijaż na własnych rękach, ale tu okazało się jak niewiele potrafi wyczarować za pomocą kilku czernideł i różów, zakupionych rzecz jasna w miejscu poleconym przez cudownie uratowaną kwiaciarkę. Z pomocą przyszli jej Tafla i Żaba. Zwłaszcza chłopiec okazał się zaskakująco przydatny. Jakimś cudem potrafił wyczarować z niewielu środków wszelkie barwy i konsystencje, wiedział, z których słoiczków Elviry korzystać. Ale do pomysłu żeby glinkę przylepić do rąk śluzem wydzielanym przez skórę Żaby Sylwia nie dała się przekonać. Co spowodowało, że był na nią nadąsany.
Dodatkowo, z własnej inicjatywy, Tafla narysowała na każdej szacie serce, po czym obrębiła rysunki żółtą nicią.
Wymazali też odsłonięte części ciała Tafli, ucharakteryzowali twarz Żaby. Smród bijący od chłopaka mógł w tym kłamstwie okazać się ich sprzymierzeńcem. Czerwoną kredą Sylwia zaznaczyła na posiadanej mapie miejsce na bagiennych pustkowiach, na południe od Bogenhafen, gdzie rzekomo miał znajdować się ich azyl. Nadali sobie imiona, a Sylwia opowiedziała wszystkim barwną historie ich przytułku i miłosiernego Shallyity Rudolfa, który go założył. Wierutne kłamstwo zawsze lepiej trochę poćwiczyć.

Na trakt wyszli jeszcze przed świtem, następnego dnia. Kilometr za Weissbruckiem w kierunku Bogenghafen.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 20-08-2012 o 19:01. Powód: arytmetyka
Hellian jest offline