Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-08-2012, 21:47   #296
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
GARY TRISKETT

Gary miał pietra. Dym dusił niesiony przez wiatr dusił mu płuca, wyciskał łzy z oczu. Szedł powoli w stronę ocalonego mostu. Mostu, na którym zasieki z drutu kolczastego i stalowe zapory pokryte runami okultystycznymi – innowacja wprowadzona przez MR po Fenomenie Noworocznym – skutecznie blokowały potencjalnych chętnych do ataku.
Ale chętnych do ataku nie było. Chociaż, o czym świadczyły liczne ciała z odstrzelonymi łbami, jakiś czas temu musiało tutaj być naprawdę gorąco. Teraz tylko trupy i krew świadczyły o tym, że Londyn przeżywa chyba największy z kryzysów od czasu wojny z Martwymi.

Gary szedł wolno przed siebie. Krok po kroku. Nikt nie strzelał, co wziął za dobry znak. Chyba pomysł z tablicami okazał się być skutecznym. Skrzydlaci posłańcy Nemain też dostały baty, bo nie zbliżały się tutaj.

Kiedy znalazł się na przedpolu mostu ktoś zaczął powoli odsuwać jedną z zapór, robiąc przejście, przez które mógł zmieścić się bez trudu człowiek. Aby dojść do szczeliny Gary musiał manewrować pomiędzy zasiekami z drutu kolczastego. Pierwszą ich linię „zdobiło” pięć zastrzelonych ludzi. Sądząc po zaschniętych na twarzach zielonkawych wymiocinach – pianek.

- Gary – znajomy głos zza barykady ponaglił go. – Wypierdziel te blachy i pośpiesz się!

Triskett znał dobrze ten głos. Brewer. Jego przyjaciel.

W chwilę później był już po drugiej stronie barykady, a znajomy Siepacz poklepywał go po plecach.

- Już spisaliśmy cię na straty – powiedział Brewer stając na baczność.

W ich stronę szedł wyprostowany jak struna, sztywnym krokiem oficjela żołnierz z BORBL. Ciemna kurtka i przepisowo założony beret z godłem jednostki dodawały mu powagi.

- Kapitan Dean Espen – przywitał mundurowy Garyego. – Zawiadomiłem już przełożonych o pana odnalezieniu. Przy drugiej linii czeka na pana samochód. Ma się pan niezwłocznie stawić do Ministerstwa Regulacji.

- Świetnie się składa – mruknął Gary i splunął na ziemię sprawdzając jednocześnie czy „pamiątka” po Xarafie nadal spoczywa tam, gdzie ją schował.


RUSSELL CAINE


Caine patrzył na króla zmiennokształtnych, a ten patrzył na niego. Pistolet w ręku Żagwi zadrżał lekko.

- Nie czuliśmy krwi – zaśmiał się władca loup-garou. – Więc to, że sobie palnąłeś w łeb, nie wchodziło w rachubę.

Wyszczerzył w stronę Caina białe zęby.

- Wiesz. Przemyśleliśmy sprawę. Nie jesteś nam potrzebny. Możesz iść w swoją stronę. Właśnie się dowiedzieliśmy, że już nawet nie pracujesz dla MRu.

Odwrócił się w stronę wyjścia z piwnicy.

- Jak chcesz możesz z nami iść, ale jako cywil. Na swoje ryzyko. A układ z Andym obowiązuje, jeśli Andy się zgodzi. Nie moja sprawa.

Zaczął wchodzić po schodach na górę.

- Od dawna i Twój funfel o tym wie. Do tego MRu jako takiego chyba zbyt nie lubicie bo tym co zrobił z Rewirem. Wyjścia chyba nie mam. Albo z Wami albo wypierdalać do niebieskich ptaszków.

Caine rzucił za odchodzącym próbując wypatrzyć Andyego. Dostrzec jego reakcję. Ale bez skutku. Dawnego wspólnika nie było ze zmienniakami.

- Wiesz – Benedykt zatrzymał się i odwrócił raz jeszcze. – Zawsze masz jakieś wyjście. A z nami nie byłeś, nie jesteś i nie będziesz. Po pierwsze – śmierdzisz zdrajcą na sto kroków. Zdającą i skurwysynem. Możesz oszukać kogoś mniej czujnego, ale nie kogoś takiego jak ja. Po drugie – nie jesteś jednym z nas. Sam nie wiesz kim tak naprawdę jesteś. I póki się tego nie dowiesz, będziesz się kręcił jak gówno w sedesie.

jego oczy błysnęły żółtym blaskiem.

- Caine. Nie ufam ci. Nie powierzyłbym ci nawet pensa. A współpraca z tobą, kiedy pokazałeś swoje prawdziwe ja stawiając warunki, nie wchodzi w rachubę. Możesz iść z nami tylko dlatego, że Andy prosił. Tylko dlatego.

Znów odwrócił się plecami do Caina ignorując broń w jego rękach.

- Wiesz, chłopcze – powiedział raz jeszcze. – tak naprawdę to żal mi ciebie. Nie jesteś na tyle twardy by grać samemu. A nikt już ci nie ufa, bo sam nie ufasz sobie. W tym problem.


KOT


Kot pędził. Ciągnięty Zewem przez opustoszałe ulice Londynu.

To był Rewir. Getto nieumarłych. Czy też raczej, tych którzy wrócili. Ostrzeliwane. Niszczone. Toczone prze ogień wojny.

Płonęło. Zamarzało. Kolejni gracze odpadali z szachownicy w kilku przynajmniej kolorach. O planszy tak barwnej, jak wnętrzności człowieka. Czerwonej, czarnej, zielonej, szarej.

Londyn ... rozłożył nogi. Londyn ... wypiął zadek. Czekał na kogoś, kto skorzysta. Najszybszego, najsilniejszego, najsprytniejszego lub po prostu najbardziej bezwzględnego.

A Kot pędził. Pędził, jak wielu innych. Nic nie robił sobie z zajadłego krakania nad głowami. Nic nie robił sobie z pobliskich wybuchów. Z trupów na ulicach.

Pędził.

Aż w końcu znalazł swój cel.

Stary, zdewastowany kompleks nadrzecznych magazynów. Na wewnętrznym dziedzińcu ruin dymił lej po pocisku. Szyby wyleciały po eksplozji, no chyba ze ich już dawno nie było, co też było prawdopodobne.

Tu i tam leżały ludzkie szczątki. Trudne do rozpoznania wzrokiem ochłapy mięsa, ale zapach wyraźnie wskazywał, z czym Kot ma do czynienia. Nowy nosiciel drgał, panikował i Kot musiał roztoczyć przed martwym umysłem jakąś iluzję.

Na jego oczach kilka szczątków zadrżało. Jak kawałki robota T-1000 ze starego filmu, zrosły się w jedną, okaleczoną, ale mobilną, pełzającą, martwą ... rzecz.

Z ruin wynurzyła się Kappa. Mrużąc oczy przed słonecznym blaskiem. Blada, niska, pękata, z ogórkiem którego przeżuwała z wyraźnym zadowoleniem.

- Jesteś nekomato.

Jej głos .... znał go. Znał go bardzo dobrze. Pamiętał....

- Lynch.

- Caine – uśmiechnęła się ponownie. – Czy też powinnam powiedzieć P-340. ładnie urosłeś.

Nowe imię. Do kolekcji. Tak. Znał je. Tak. Nosił je. Kiedyś. Dawno temu. Przez chwilę. W kręgu poznał je. Kiedy się nim stał? Nie potrafił sobie przypomnieć.

- Brakuje pozostałych dwóch.

Bracia. O tak. Kot wiedział o braciach.

- Pamiętasz, kim jesteś. Znasz swoje imię.

Znał. Pamiętał.

- Dziaracz. Czaszki w kręgu. Jestem ... byłem ... nimi. Tak?

- Tak. A teraz ... musisz pochłonąć resztę. Jak pochłonąłeś CG Lawrence. Urosnąć w siłę. Zamknąć krąg. Bo krąg powinien pozostać zamknięty. Od tego wszystko się zaczęło. Cały ten ... rozgardiasz.

Zaszeleściły kamienie. Coś pojawiło się na dachu jednego z budynków. Wyglądało jak ... mantikora.

- Znaleźli mnie. Znaleźli nas, Kocie. Zabij tego fae i ruszamy. Trzeba odnaleźć Caina i Andyego. Są ... blisko.

Ogórek zniknął w szerokiej, brzydkiej twarzy.

- Nie tylko oni są blisko – dodała sentencjonalnie wpatrując się w szykującą do skoku hybrydę lwa, orła i skorpiona.


NATHAN SCOTT


Zmiennokształtny wyskoczył na Nathana z mroku tunelu. Zaatakował latarkę, jak to przewidział Scott. Latarka poszybowała w bok rozbijając się o ścianę. Szpiczasty pręt uderzył loup – garou – bo to musiał byś loup – garou w brzuch. Chyba. Bo było ciemno i Scott nie był pewien efektu trafienia.

A efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Napastnik zawył z bólu. Czy też raczej zawarczał. Kanał wypełnił smród palonego ciała.

Scott dał się ponieść hyperadrenalinie. W połączeniu z zimną krwią i treningiem żołnierza Nathan stanowił śmiercionośną broń. Szybszą niż karabin, groźniejszą niż granat.

Pręt przeciął ze świstem powietrze. Raz, drugi, trzeci. Za każdym razem zaliczał trafienie, za każdym razem wyrywał krzyk bólu z cofającego się wroga. Ostatni, finalny cios, zadany precyzyjnie w źródło krzyku.

Miękkie ciało, smród mięsa. Krzyk ucichł.

Wróg padł na ziemię, kopiąc agonalnie beton, szorując po nim butami, aż znieruchomiał.

Gdzieś, blisko, znów padły strzały. Scott instynktownie kucnął przy powalonym wrogu. Czuł smród jego skóry, widział sierść i kły. To był chyba faerie. Ork, goblin lub ktoś z tej rasy. To dlatego pręt okazał się tam skutecznie morderczą bronią.

Nie strzelano do niego. Lecz gdzieś dalej, w silosie.

- Kończcie rytuał – dało się słyszeć wykrzyczany przez kobietę rozkaz. – Zarżnijcie te bękarty, a ja zajmę się naszymi intruzami.

Ktoś poruszył się w tunelu.

- Hej – dało się słyszeć jakieś wołanie. – Jesteś tam?

Nim zdążył odpowiedzieć usłyszał szuranie czegoś metalowego po ziemi.

- Weź karabin i chodź mi pomóc, nim zabiją te dzieciaki.
 
Armiel jest offline