Tak oto w drużynie zawitał nowy bohater. Marko, siódmy syn barona von Storcha - tak przedstawił się za pierwszym razem, choć zdecydowanie wolał, by nazywać go Boćkiem. Marko był rycerzem (czy może raczej giermkiem)… przynajmniej za takiego się podawał, bo ten zarośnięty, ubrany w znoszoną skórznię i obwieszony bronią drab bardziej przypominał najemnego zbira, niż szlachetnie urodzonego. Niemniej jednak jego tarcza, pancerz i sygnet na palcu nosiły herb - bociana stojącego na jednej nodze i trzymającego w dziobie węża.
W podróży dał się poznać jako wesoły kompan. Na jego gębie często gościł uśmiech, a Marko potrafił znajdować radość w prostych przyjemnościach. Gdy było z kim, pogadał i pożartował. Popijał wino z bukłaka. W nudniejszych etapach podróży śpiewał „Jestem sobie panem”, albo coś po tileańsku. Gdy doszło do walki, rąbał bez litości, nie brał jeńców i z wprawą przeszukiwał trupy.
Poza koniem, gniadą klaczą imieniem Strzała, wraz z giermkiem podróżował pies - posokowiec Borys. Wesoły ów psiak zdążył obwąchać i przywitać się ze wszystkimi członkami drużyny i wykorzystać każdą okazję na próbę zwędzenia czyjegoś prowiantu. Bociek na postojach troskliwie zajmował się zwierzętami, wydawało się go to odprężać. - Pezzo di merda! - wyrwało się Markowi na widok zwłok - Właściwi ludzie na właściwym miejscu - popisał się czarnym humorem.
Bociek, nim zadziałał, musiał uspokoić konia, zaskoczonego nagłym widokiem krwi. Tymczasem jego pies zaalarmowany, stroszył sierść i warczał w kierunku świątyni. Giermek, obłaskawiwszy zwierzęta, szykował broń. Przeczuwał niezgorszą rąbankę.
__________________ Jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań. |