Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2012, 13:00   #47
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Nie nękani przez nikogo przebyli przeszło sześćdziesiąt mil. Gościńcem. Sześćdziesiąt długich mil. Ponad połowę drogi jaka została im do Bogenhafen. Ścierwiec nie mógł nie uznać tego za sukces. Do tego ucharakteryzowana dwójka nietoperzych dzieci wzbudzała zaskakującą nawet potężnego mutanta litość podróżnych. Ulitował się jakiś włóczykij i rodzina wracająca z Bogenhafen na swoją farmę. Również sołtys jednej z mijanych wsi, a także o dziwo jakiś kupiec fałszywymi amuletami i dewocjonaliami, który najwyraźniej składając datek na rzecz gołębicy pragnął pozbyć się natrętnych podszeptów sumienia. Co więcej ten ostatni stwierdził, że warto sprawdzić, czy większego interesu nie zrobi na szlaku w tak przekonywującym towarzystwie. Smród Żaby jednak ostatecznie odwiódł go od tego pomysłu i pomachawszy tylko na pożegnanie prowadzącej pątników dziewczynie, pogonił ciągnące wóz muły. Tak czy inaczej w efekcie tej całej maskarady, czego jak czego, ale miedziaków im nie brakowało. Ściewiec zaś mimo, że nadal uważał ten plan za szaleństwo, póki co nie miał nic przeciwko czerpaniu z niego korzyści. Dzieci z uśmiechami na twarzach chciały oddać mu pieniądze ze swoich mis. Siwa wtedy jednak zaprotestowała. Gotów był jej złamać rękę. Tu na wolnej przestrzeni nie miałaby z nim szans. Pewne sztuczki można zrobić tylko raz. Ale miała rację. Grosz w miskach przyciągał następne monety łatwiej niż pustka. Ustąpił.

Trzeciego dnia natknęli się na patrol straży dróg.

Kołatka Sylwii grzechotała nieco głośniej i intensywniej niż zawsze. Żeby tamci na pewno nie mieli wątpliwości. Sześciu konnych w barwach Saponatheimu zbliżało się galopem od strony Weissbrucka. Tętent kopyt poganianych koni dawało się łatwo wyczuć przez podeszwy butów. Szczególnie Sylwia czuła to bardzo wyraźnie. Cała szóstka nasunęła kaptury głębiej na twarze, a Sylwia opuściła w końcu kołatkę. Zbrojni wyglądali jakby kierowali się wprost na pątników. Okaże się ile wart był wymyślony przez nią kamuflaż. Ścierwiec szybko ocenił uzbrojenie konnych. Włócznie i miecze. Byli zdanie na łaskę i niełaskę Ranalda. Czy bóg oszustów spojrzy w ogóle na mutantów? Nawet jeśli nie kochał chaosu powinien docenić szaleństwo tego pożałowania godnego przebrania. Ścierwie jednak nie zamierzał się modlić. Wyostrzony przez mutację instynkt mężczyzny szukał nawet tych tylko trochę beznadziejnych sposobów na starcie ze zbrojnymi. Wiedział, że Sylwia dostrzegła jak zaciska dłonie na swoim kiju podróżnym. Miał to w dupie...
- Hola, świątki! - dowódca straży miał niski zachrypnięty głos. Na czoło, na którym chyba na stałe wyrzeźbiony był srogi mars, nasunięty był stalowy kapalin. Zwolnił swojego masywnego deresza gdy dojeżdżał do pątników i wyprzedziwszy ich bezpardonowo zajechał Sylwii drogę. W bezpiecznej jednak od niej odległości. Jego ludzie zatrzymali się po obu stronach skromnej kolumny shallyitów - Skąd i dokąd idziecie? Wiecie, że to główny trakt handlowy?
- Z domu świętej Lazarri panie - siwa się nawet nie zająknęła - Znad Furdienstu. Wiedziemy pąć do kolonii leprezyjskiej najświętszej Shallyi panienki w Górach Szarych. Zechcesz wspomóc panie zbożny cel i ofiary moru?
Formułkę miała już wyuczoną od wielokrotnego powtarzania. Ton wypowiedzi również. Uniosła swoją żeliwną misę.
- Zdejmcie kaptury - dowódca straży skinął na nią i na przebraną piątkę mutantów. Sylwia drgnęła. Ścierwiec położył drugą dłoń na kiju. W zad jeden i drugi, a potem lagą przez łeb i w tors... - No już!
Konie strażników drobiły nerwowo i pochrząkiwały. Żółta piana skapywała z pyska deresza na zakurzony trakt. Ziemia pod wpływem wilgoci nabrała w tych kilku miejscach krwiście czerwonego odcienia.

***

Wraz z wypłynięciem Świtu z Altdorfu, przez miasto przeszła piorunująca wieść. Koronowany Książę Hergard von Tasseninck jedyny syn i następca elektora Ostlandu Wielkiego Księcia Halsa von Tassenincka zginął podczas zorganizowanej przez siebie wyprawy w Góry Szare. Okoliczności tej tragediijuż nie dało się ustalić. Wersji było co najmniej tyle co ich roznosicieli, ale najczęstszym winnym śmierci księcia okazywał się być Wielki Diuk Gustav von Krieglitz z Talabeclandu. Niektórzy co śmielsi krzykacze wieszczyli nawet rychłe nadejście wojny domowej, ale mało kto wierzył, że sprawa może się okazać aż tak poważna. Świt niemniej nie mitrężył więcej czasu na roztrząsanie tych plotek i późnym rankiem stanął przy rogatkach podatkowych altdorfskiego portu. Mytnik cesarski wszedł na pokład z zakotwiczonej łodzi straży rzecznej i porozmawiał chwilę z Konradem wypytując o cel podróży, pasażerów i przewożony towar. Mężczyzna był cały czas uprzejmy co łatwo można było przypisać wczesnej porze dnia kiedy jeszcze nikt nie zdążył go czymś zmierzić. Spisał informację o siedemdziesięciu pięciu workach wełny jakie do ładowni Świtu wtaszczyli skoro świt dokerzy Ulfiego i podparafował oświadczenie podatkowe jakie Konradowi wręczył krasnoludzki właściciel składu. Towar będący własnością kupca Balensteina zgodnie z przeznaczeniem miał trafić do kupca Hohenzolla w Nuln. Sam Ulfi w tym przypadku pełnił rolę zaledwie pośrednika biorąc z pewnością jakiś procent od sprzedaży franko. Konrad zaś jako spedytor i kapitan Świtu otrzymał na ten poczet weksel do wymiany w nulneńskiej filii banku imperialnego. Jego wartość opiewała na sto złotych koron, ale brakowało na nim podpisu kupca Hohenzolla. Z większości tych rzeczy szczęśliwie młody kapitan już nie musiał się spowiadać mytnikowi i całe spotkanie z cesarskim systemem podatkowym skończyłoby się pomyślnie, gdyby otyły lekko mężczyzna nagle nie przypomniał sobie o jednej ważnej rzeczy.
- Byłbym zapomniał - rzekł z zakłopotaniem po czym wyciągnął zza pazuchy zwitek papierów przedstawiających listy gończe. Na jednym z nich oczywiście figurował Erich Oldenbach - Mamy niestety obowiązek sprawdzania wszystkich niezrzeszonych w gildiach łodzi na obecność tych przestępców. To tylko chwila, a w między czasie może mi pan powie kapitanie czyście nie widzieli któregoś z nich?
Na pokład zaczęli wchodzić strażnicy rzeczni uzbrojeni w miecze. W sumie ośmiu. Na kutrze straży pozostał tylko operator zamocowanej na dziobie imponującej bombardy.

***

Nietoperzowa dziewczynka jęknęła płaczliwie usłyszawszy szorstki ton sierżanta.
- Panie... Choroba, która nas toczy, na zawsze skryła nasze oblicza pod tymi całunami. Nasza skóra jest zgniła i owrzodziała, a fluidy, które wydziela niosą ze sobą zarazę. Dlatego właśnie zepsucie to okryliśmy kapturami, które wrosły w otwarte rany chroniąc innych przed naszym losem. Niemożnością jest zdjęcie ich przy nienarażaniu obecnych na zarażenie się chorobą.
Mutant słyszał drżenie w jej głosie. Strach... Uścisk jego zaciśniętych na kiju dłoni zelżał nagle. Zginie. Po co? Za co? Nie mogła być aż tak głupia... Jak ich poznają, zawloką przed sąd. Spalą... Albo zabiją na miejscu.
- Nie pyskować tylko ściągać kaptury. Wszyscy! Bo sami je wam ściągniemy, a włóczniami co by waszemu sumieniu ulżyć, że nas nie zarazicie! Hyżo!
- Tu są dzieci panie. Wiecie ile ich to bólu będzie kosztować?
- Frajter Kuritz! Ściągnąć im kaptury!

Czwórka zbrojnych obejrzała się na jednego z nich, ale ten tylko parsknął.
- Takiego, sierżancie. Możecie mnie do karceru wrzucić na ile się wam podoba. Ja mam żonę przy nadziei...
- Wykonać kurwa rozkaz, frajter, bo was o dezercję oskarżę!

Pewny siebie wcześniej zbrojny wyglądał jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale znać było, że posłucha dowódcy. Ociągając się zeskoczył z konia...
- Nie! - To Żaba wysunął się przed strażników. Stojące w upale powietrze poruszyło się co dało się łatwo wyczuć po smrodzie jaki unosił się wokół chłopaka. Kilku zbrojnych kaszlnęło. Sierżant przykrył usta dłonią - Ja ściągnę...
Chłopak sięgnął za swój kaptur powoli. Bardzo powoli. Zaczął rozsupływać rzemyk...
Ścierwiec przymknął oczy. Pora umierać...
- Szlachetny panie - Sylwia po raz ostatni postanowiła spróbować siły swoich słów. Położyła też dłoń na ramieniu Żaby. Chłopak szybko łapał zasady - Powiedzcie nam w czym rzecz, bo łacno znać, że szukacie kogoś, a może bez rozdziewania bylibyśmy w stanie pomóc. My nie chcemy pokazywać światu naszych ciał, a wy wszak nie chcecie ich oglądać tylko rozkazy jakieś macie...
Strażnicy obejrzeli się na sierżanta z wyraźną nadzieją w oczach. Ten chwilę milczał, ale w końcu zaczął mówić.
- Szukamy trędowatego przestępcy, który zbiegł sigmaryckim kapłanom.
Ścierwiec pamiętał ten wóz. Widać go było z okna domku, w którym przenocowała ich siwa. Jak toczył się wioząc gdzieś zabandażowanych ludzi.
- Shallya nie pomaga przestępcom, panie - odparła Sylwia już znacznie pewniej - Nie znalazłby wśród nas schronienia. No i nawet gdyby znalazł, to jakbyście chcieli go rozpoznać wśród nas?
- To już nasza rzecz. Musimy jednak być pewni, że go wśród was nie ma.

- I nie ma innego sposobu? - spytała siwa. Jej ton już był całkiem pewny.
Wahanie na twarzy sierżanta było dla każdego widoczne. W końcu zbrojny westchnął i machnął ręką.
- W porządku. Zakasajcie więc te habity, żebym kostki zobaczył. Zbieg miał kajdany na nogach... Dzieci nie muszą.
Złodziejka odetchnęła niezauważalnie z ulgą. Tak samo Tafla i Żaba. Ścierwiec chyba nie mógł uwierzyć, że na tym rzeczywiście się skończy....
Po bardzo powierzchownych oględzinach, patrol spiął konie i ruszył w stronę Bogenhafen.
Sylwia prawie się rozpłakała.

***

Powóz turkotał powoli na pełnym kałuż nulneńskim dukcie. Zaczęło padać jeszcze gdy jedli śniadanie w zajeździe. Jajecznicę na szczypiorku. Do tej pory wyczuwała go w oddechu jadącego obok Tonna. Mężczyzna kolebał się leniwie w siodle przykryty tylko lnianą pałatką, z której deszcz strumykami spływał na bruk. Mara na taką pogodę zabrała zakupioną w Nuln pelerynę z impregnowanej cienkiej skóry cielęcej. Nie tak solidną i praktyczną, ale z pewnością dużo droższą i bardziej wyględną. Lubiła się w niej. Kiedyś nie było ją stać na takie piękne rzeczy.
Zaraz za nimi toczył się powóz prowadzony przez bliźniaków, a na końcu słyszała podkute konie Stauba i Heidelmana, a także charakterystyczny odgłos kopyt myszatego wałacha Bojana. Dietrich zapewne zaszył się w najgłębsze zakamarki wozu i spał w najlepsze... a nie. Siedział między jej nogami na łęku kulbaki. Pod peleryną. Czułą jego ciepło. Tylko jak skubaniec wlazł tutaj? Przecież sama go nie brała... Chytre to było kocisko bez dwóch zdań. Nigdy nie żałowała, że go przygarnęła...
Syknęła. Kocie pazury wbiły się w jej brzuch. Łokciem uderzyła niesfornego pasażera, ale to nic nie dało. Druga kocia łapa wbiła się w jej brzuch. Boleśnie, bardzo boleśnie.
- Diet! - warknęła wściekła, ale kot nic sobie z tego nie robił. Zdawał się być pod jej koszulą. Podciągnął się na wbitych w jej skórę łapach i już całkiem wszedł na brzuch. Krzyknęła. Nikt jednak nie zareagował. Tonn monotonnie kolebał się obok niej. Żaden z koni nawet nie zastrzygł uchem. Kot zaś ponownie zbił pazury. Wyżej w jej piersi. Spróbowała uderzyć zwierzę, zatrzymać konia... Nic się nie działo. Jakby nie miała na nic wpływu. Jakby była bezsilna. Czuła jak serce jej wali jak młotem. Widziała oczami wyobraźni swoją jasną szarpaną przez kocie pazury skórę. Jak jej skrawki odłażą ukazując czerwone mięso na białych kościach żeber. Koń mimo szarpnięć też nie słuchał. Gdzieś z tyłu słyszała chichot gadającego o czymś ze Staubem Heidelmana. Obrzydliwy i skrzekliwy...
- Tonn! - krzyknęła - Tonn, pomóż mi!
Mężczyzna nie reagował. A kot znów podciągnął się na swoich zatopionych w jej ciele łapach. Przerażona spojrzała w dół pod swój kołnierzyk. Jak wychyla się spod niego czarny koci łeb. Krew na jego pazurach. Krew na jego zębach. Oblizał się patrząc jej w oczy. Niszcząc jej duszę swoim spojrzeniem. Już nawet nie krzyczała. Ból był zbyt wielki. Wgryzał się w jej myśli. Przytłaczał. Czuła, że się dusi, że dopiero śmierć będzie dla niej oddechem... Aż nagle. Cały ból minął. Ciepło rozlało się po jej ciele wraz z broczącą z jej ran na piersi krwią.
- Widzisz? - szepnął kot głosem Dietricha - Zmieniłaś się. Kiedyś była w tobie wiara, Maro. Czułem to. I nie żałowałem ci swojej mocy. Czerpałaś z niej. Radowałaś się nią. Widzisz co ci zrobił ten człowiek? Zapomniałaś już. Boisz się mnie teraz jak zwykły śmiertelnik. Jakbyś TY była zwykła. Zupełnie zwyczajna.
Ciepło stawało się coraz przyjemniejsze. Epatowało z jej ran na całe ciało. Chciała zaprzeczyć. Nie była zwykła... Kot oblizał jedną ze swoich łap z krwi i strzępów skóry.
- Nie wiem już, czy potrafisz wzbudzić w sobie tę dawną wiarę. Czy mogę cię nazwać swoją bohaterką. Naprawdę mam co do tego wątpliwości. Twoje sumienie sprawia mi zawód i nie mogę tego nie zauważać. Muszę cię ukarać Maro. I zostawić ci pokutę. Na twojej drodze jest przydrożna świątynia Taala. Wykorzystaj ją, aby mnie uradować. Na czas wywiązania się z tej misji zabieram ci to co niegdyś przyjęłaś ode mnie jako żarliwa wierna. Twoja moc. Twoja uroda. Są moje.
Nim skończył wypowiadać słowo “moje” ciałem Mary targnął dreszcz tak bolesny, że nie miała wątpliwości, że ktoś z niej coś żywcem wyszarpuje.
A potem się obudziła.
Na łóżku w gospodzie “Cztery Gwizdki”. Zlana potem. Zwyczajna. W powietrzu unosił się przykry zapach zepsucia, kłócący się z dochodzącym z dołu aromatem jajecznicy ze szczypiorkiem.

***

Strażnicy jeszcze nie zdążyli rozbiec się po pokładzie gdy od strony przeciwnej burty dało się posłyszeć głośny plusk wody. Do relingu podbiegli niemal wszyscy z mytnikiem włącznie, który najwyraźniej oczekiwał, że oto przypadkiem natknął się na jednego z poszukiwanych zbiegów. Ku jego rozczarowaniu było to jednak młody chłopak o ciemnej czuprynie.
- Szczur! - krzyknęła wystraszona Julita. Jej strach nie był zresztą tak całkiem pozbawiony sensu. Wody altdorfskiego portu skrywały tyle wraków co pole po największej bitwie morskiej. Uderzyć o coś nie było rzadkością.
- Człowiek za burtą! - zawołał Konrad.
Ktoś spróbował nieumiejętnie pływającemu chłopakowi podać bosak, ale burta była zbyt wysoka.
- Opuścić szalupę - zakomenderował do swoich strażników, mytnik cesarski zerkając przy okazji na tworzącą się za Świtem kolejkę statków. Mruknął coś pod nosem, a potem zwrócił się do Konrada - No to widzieliście, któregoś z nich?
Młody kapitan uprzejmie przyjrzał się wszystkim narysowanym twarzom i pokręcił przecząco głową. Tymczasem strażnicy zwodowali szalupę ze swojego statku i podpłynęli do Szczura. Chłopak trochę pokasłał, ale wygląło na to, że nic mu nie będzie.
- Dobra - stwierdził mytnik - Odpływajcie. I bezpiecznej podróży!
- Za to to mi się coś ekstra należy - stwierdził później Szczur w rozmowie z krasnoludem.

Podróż była bezpieczna. Reik na wysokości Altdorfu był rzeką stosunkowo zatłoczoną i dało się poznać różnice pomiędzy szlakiem handlowym Altdorf-Nuln, a Altdorf-Bogenhafen. Często zdarzało się im mijać naprawdę wielkie jednostki z bogowie tylko wiedza jakich portów. Co nie zmieniało oczywiście faktu, że zwykłych rybaków i barek rzecznych takoż nie brakowało. Konrad jako kapitan sprawiał się niezgorzej, a i Julita zdawała się nie mieć żadnych problemów ze swoimi obowiązkami. Oboje jednak wiedzieli, że naprawdę dzikie tereny dopiero przed nimi i czas na wyzwania dopiero nadejdzie. Póki co w każdym razie wszystko przebiegało zgodnie z ostatnim życzeniem cesarskiego mytnika. Przycumowawszy więc pod wieczór do jakiegoś zapadającego się pomostu rybackiego, z przyjemnością zasiedli do obiadania zapasów Świtu. A że i alkoholu nie brakło, nawet gadulstwo Julity stwarzało jakąś taką zacną atmosferę. Co prawda Konrad krzywo patrzył na jej budzący wręcz podziw brak wstrzemięźliwości, ale Dietrich i Gomrund uznali, że wieczór to zdecydowanie nie jest pora na trzeźwość bez względu na okoliczności. Ku ich zaskoczeniu jednak, dziewczyna nie wydawała się łatwo ulegać mocy spożywanych trunków, a wręcz zdawała się trzeźwiejsza od nich. Wieczór jednak skończył się tym razem prędko i ustaliwszy warty, wszyscy dość wcześnie pokładli się spać.

Godzinę po wypłynięciu ukazała się im w oddali górująca nad rzeką twierdza. W ciągu następnej godziny byli już niemal u jej stóp.
- Zamek Reikguard! - zawołała Julita wskazując na wielką budowlę wzniesioną dawno temu po południowej stronie Reiku w widłach z mniejszą rzeczką Teufel dobijającej również od południa - Uuu-uu!
Dziewczyna wspięła się na na maszt i pomachała do ledwo widocznych na blankach gwardzistów. Oczywiście żaden jej nie odmachał. Ich zbroje lśniły w prażącym dziś niemiłosiernie słońcu, błyszcząc pomiędzy krenelażami, z których groźnie wystawały na Reik lufy nulneńskich bombard. Sam zamek wybudowano na wysokim, skalistym klilfie Reiku. Ciemny kamień bazaltowy, który posłużył jako budulec ścian sprowadzono z Gór Szarych i nie wyglądało na to by cokolwiek mogło go skruszyć. Prędzej by się klif zawalił, a jak na oko Gomrunda, który kilka rzeczy o budownictwie nadmorskim kojarzył, nie wyglądało jakby miało do tego dojść w przeciągu najbliższego tysiąca lat. Siedliszcze cesarskiego rodu mogło spokojnie uchodzić za twierdzę nie do zdobycia. Nie wiedzieć tylko czemu, ale czarne mury bardziej wzbudzały niepokój niż poczucie bezpieczeństwa, że w razie potrzeby możni Imperium ochronią prosty reiklandzki lud.
- Mówią, że cesarski kuzyn Wolfgang Holswig-Abenauer, który tam rezyduje, jest trzymany pod kluczem - powiedział Szczur. Chłopak właśnie wylewał za burtę nieczystości z wiadra - Ale dlaczego to już różnie mówią. Jedni, że zapadł na grobową zgniliznę, inni, że to w obawie przed zabójcami, którzy czyhają na głowę skretyniałego następcy tronu - zawartość kubła chlusnęła do rzeki - A są też i tacy, którzy twierdzą, że... wyrósł mu szczurzy ogon!
Stwierdziwszy to Szczur uśmiechnął się promiennie.
- Ale ja takich plotek nie rozpowszechniam - dodał pośpiesznie i zniknął pod pokładem.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline