Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-08-2012, 21:20   #12
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Aemilius Varen

Robb, bo tak miał na imię był od ranka w podłym nastroju. Mimo tego, że był najsilniejszy w okolicy, co udowodnił na ostatnich dożynkach kładąc w zapasach każdego chłopa, który odważył się stanąć mu naprzeciwko, to właśnie dziś zebrał tęgi łomot od ludzi królewskiego poborcy. Nie zapłacił czynszu za ostatnią kwartę. Nie przelewało mu się ostatnio, co może poradzić. Albo i przelewało i to nawet bardzo dobrze, tyle że w miejscowej karczmie. – Dawaj piwa, stara kutwo! – Wykrzyczał do miejscowej oberżystki, żony Tomasza stojąc na progu „Wesołego Tomasza” – miejscowego przybytku, gdzie chłopi przepijali resztę swojego majątku.
Robb przeszedł salę, wypatrując w ciemności i grubej warstwie dymu „swojego” stolika. – Co do ciężkiej anielki? – Wysapał, zauważając siedzącego przy nim mężczyznę. Nietutejszy. Ludzie stąd nie ważyliby się nawet spojrzeć na jego kąt. Podróżni kupcy, też doskonale wiedzieli. Tak, tak Robb był znany w okolicach. Zabijaka stanął naprzeciwko nieznajomego wypinając wydatny brzuch. – Wypierdalaj pokurczu! – Krzyknął do siedzącego zakopanego w warstwy materiału człowieczka. Tamten nawet nie drgnął. Wielkolud wymachując pięścią wielkości bochenu chlaba przed nosem tamtego krzyknął jeszcze raz. – Zabieraj stąd swoją rzyć, skurczysynu chędożony! – Zielona plwocina wylądowała na kapturze podróżnika, który zakrywał jego twarz. Nie sposób było powiedzieć, czy tamten nawet zwrócił uwagę na Robba. Nie sposób było nawet powiedzieć, czy ktoś przed nim naprawdę siedzi, czy to kupa szmat uformowana na podobieństwo humanoida. – Nie odpowiadasz?! To będziemy się bić! – Wrzasnął, gwałtownie wstając.
W karczmie ludzie zamilkli wpatrując się w swoje kufle. Każdy znał Robba. Ostatnio gdy urządził mordobicie z jednym pielgrzymem, to potulny ojczulek wylądował z pękniętą szczęką w przydrożnym rowie, a za nim z rozbitym łbem poleciał syn młynarza, młodszy stajenny i dwóch rzemieślników. Robb stał nad tamtym dysząc. – No co?! Boisz się?! – Już miał zadać pierwszy cios, gdy nieznajomy z akrobatyczną wręcz gracją odskoczył od niego. – Co mi kozojebco uciekasz?! Bij się! – Ryknął i rzucił się na tamtego. W jednej chwili zamurowało go. Miecz przy gardle wypompował z niego zapał. – Na kolana, chamie. – Głos nieznajomego przejmował chłodem. Robb obserwował go przerażonymi oczyma. Doskonale zdawał sobie sprawę, że na okolicznych ziemiach tylko trzy rodzaje mężów mogło nosić broń. Jeżeli stał naprzeciwko szlachcica to czekała go śmierć, a co najmniej odcięcie języka za groźby przeciwko wyżej urodzonemu. Mógł to być żołnierz królewskiej armii, któremu nie zrobi różnicy rozprucie na miejscu zbuntowanego chłopa. Ewentualnie miał przed sobą włóczęgę, bandytę mającego w rzyci królewskie edykty zakazujące noszenia przy sobie innej niż krótka, czy obuchowa broni. Nie wydaje się więc, żeby taki przejmował się życiem napastliwego chłopa. Na chwile jego kata oświetlił chybotliwy płomień kaganka. Mógł przyjrzeć się klindze miecza opierającego się mu o krtań. Bogato zdobiona, chyba złota zakończona gałką w kształcie otwartej dłoni. Szlachcić. Straci język, prawą dłoń.
Usłużnie opadł na kolana. Zamknął oczy i trząsł się ze strachu. Nikt nawet nie szepnął. Cała karczma zamarła, świadoma tego, co miało się zaraz wstać. I wtedy nieznajomy wybuchł śmiechem. Szczery serdeczny ryk wypełnił całą salę. Jeden po drugim, nieśmiało dołączali się bywalcy. Wkrótce cały przybytek trząsł się od radosnego chichotu. Śmiał się nawet ,wciąż na kolanach Robb, połykając przy tym grube łzy. – Wstawaj kmiocie – rzucił zakapturzony mężczyzna. Robb usłużnie podniósł się z klęczek. Kilka ostatnich chwil zmieniło go nie do rozpoznania. W ogóle nie przypominał już wioskowego osiłka. Zapłakany, roztrzęsiony, stał przed nieznajomym błagając o łaskę. – Przed oberżą stoi kasztan z białym zadem, czarne siodło. Wyczyścisz go, napoisz, a później wrócisz tu podając mi napitki – rzucił szlachcić niechętnie. – Tak jest, mój panie, oczywiście, mój panie, dziękuje, mój panie –gnąc się w pokłonach, wyrzucał z siebie Robb wybiegając na podwórze. Po chwili Aemilius wstał i podszedł do okiennicy. Odrzucił kaptur, by przyjrzeć się pracy parobka. Oświetliło go nieśmiałe światło zachodzącego słońca.

http://th08.deviantart.net/fs71/PRE/..._s-d462jsf.jpg

A wieczór miał być jeszcze ciekawszy.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline