Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-08-2012, 09:34   #165
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
To, kim był, zbliżało go, z każdym uderzeniem serca powiedziałby kiedyś, ale teraz przecież jego serce nie biło już, do przeznaczeń opisami znaków wyznaczonych. Byłby swego losu pewnym, oczekując go ze swym zwykłym, nabytym w chwili śmierci, niewzruszeniem. Gdyby tym był jednak, kim był jeszcze zanim na świat opadła kolejna zasłona kolejnej nocy.

Dziś nie był już sobą, był sobą-nie sobą. Ktoś kto umarł, po dwakroć umarł, nie umarł bo żył w nim, ale nie było to jednak życie. Nie-życie w nie-żywym. Czuł się jednak dobrze jako ktoś inny ale ten sam, dobrze mimo czynów zakazanych i świata obracającego się na jego oczach w ruinę. Czuł się dobrze, ale nie znał po raz pierwszy przyszłości – bo księga którą czytywał opisywała dni przyszłe tego, kim był jeszcze wczoraj. W związku z tym jego własna, księga nowego istnienia, stawała się dlań pusta albo może tylko nieznajoma, przy czym dziwił się sobie że być może tym razem nie czuje żądzy jej poznać. W księdze naszej przyszłości, myślał otworzywszy oczy astrolog, wpisujemy marzenia ale jakaś niewidzialna ręka, gwiazda, Bóg, coś innego i jeszcze starszego – nam je przekreśla. Stare przepowiednie mogły już go nie dotyczyć, ale nowe, mimo że być może niosły jeszcze gorszy los, były kusząco dziewicze i nieznane. Może zbyt piękne, by je odkrywać. Coś w Manuelu Amaya marzyło bardziej o gnaniu konno przez stepy czy inne pustkowia, może, jak myślał, bardziej w sensie metaforycznym nawet. Śmierć… Nawet ona nie była już taka sama po dopełnieniu się tej nocy. Ze strasznych wód wyłoniła się w odległą wyspę tajemnic niebytu. Ale jeśli wcześniej, gdy zobaczył po raz pierwszy spadającą gwiazdę, Gaudimedeus był pewien że tam rychło odejdzie, tak teraz, odmieniony, pełny nowych znaczeń i nowej krwi, stracił nagle tę pewność. Sam nie wiedział, czy bardziej niosło to nadzieję, czy też jednak smutek.

Gdzieś wysoko nad nim i wszystkimi, konstelacje zmieniały się niepostrzeżenie, w ruchu drobin kosmicznego zegara, w horyzoncie czasowym który w śmieszność obracał nawet dążenia i pragnienia nieśmiertelnych. Jeśli nawet kosmos się zmienia, pomyślał astrolog podnosząc się z posłania, dlaczegóż ja miałbym pozostać taki sam?



* * *


- Trzy dni. Tyle to jeszcze potrwa. Najdłużej. Do tego czasu zostaniesz tutaj.– mówił Gaudimedeus, zupełnie po staremu trzymając przedramiona w szerokich rękawach szaty – Potem… Będzie to nowy świat, albo może nie będzie go wcale.
- Tak mówią gwiazdy? – zagryzła wargi Mewa.
- Tak.

Musiała dostrzec, że on prześlizguje się po tafli słów, ale myślą jest w głębinach. Był nieodgadniony, inny. Mówił o rzeczach których można dotknąć, o ziemskich sprawach, ale miała wrażenie że o nie nie dba. Jakby odgrywał tylko swoją rolę, ale nie udawał, po prostu wypełniał sobą rzeczy które musiały nadejść. Mewa też chyba grała w tę grę. Zażądał by tu została, Graziana w końcu się zgodziła. Jest za Mewę odpowiedzialny. Poręczył za nią. Cokolwiek ona zrobi, on za to odpowie. Głową, jeśli przewina będzie duża. Tak, ona rozumie. Ona będzie pamiętać. Ona przeprasza. Za wszystko.

Ona jest głodna.

On oferuje krew własną. Splot po splocie wszystko zmierza do węzła, ale obrączka na palcu Manuela już się nagrzewa, już pragnie odpowiedzi, już łaknie decyzji, decyzji które są nieodwołalne. Dłoń Tremere dotyka jej, obracając na próbę to w jedną, to drugą stronę. Gaudimedeus zastyga, z palcami na metalu, patrząc na nieruchomą Gangrelkę, zamienioną w kamień po zadanym swoim pytaniu, nieruchomą lecz o wargach drżących i oczach w których tańczy na rozgrzanych węglach niepewność. Obrączka jest już prawie w położeniu, gwiazdy niemal się ułożyły, Amaya widzi siebie samego stojącego nad nią, wrzeszczącą i miotającą się po komnacie, próbującą swych zwierzęcych sztuczek, pełną żalu i gniewu niby gorzki puchar do wychylenia. Jesteś taki sam jak Ona. Poisz swoją krwią, bierzesz do łoża a potem odtrącasz butem, śmiejąc się gdy czołgają się ku tobie z błaganiem na wywieszonych językach. Jesteś taki sam jak jak Ona, jak inni. Manuel widzi siebie jednak, jak się zbliża nieubłaganie, krew wojownika barwi na czerwono jego oczy gdy ją nimi unieruchamia, wlewa stal w jego ton głosu i mięśnie, gdy ona nie może poradzić na to nic w obliczu przemawiającej do niej siły. Gdy rzuca Mewę do łoża, zadaje jej gwałt i przemocą zmusza do picia z nadgarstka, zmusza do wszystkiego, do wszystkiego po kolei, a ona ulega w końcu – jak kobieta ulega mężczyźnie, jak kobieta ulega władcy, jak sługa ulega panu, jak zwierzę ulega przewodnikowi stada, surowej sile,podle wszystkich praw natury. Traktuje ją jak każdą ze swoich kobiet. Traktuje ją tak, jak ona potrzebuje i zasługuje, traktuje ją źle, jak wewnątrz swojego zwierzęcego ciała w istocie ona pragnie. Jest kobietą i pragnie być brana, poniżana, to nie kłóci się w niej z miłością, może wręcz przeciwnie, a w jego przypadku jest tak samo – miłość idzie w parze z powinnością prawdziwego mężczyzny i wojownika spędzającego życie na konnym grzbiecie, z żelazem w dłoni. Do twarzy CI z zimną stalą, powiedziałaś kiedyś do mnie i miałaś rację. A teraz chodź.

Gaudimedeus drgnął nagle i obrączkę, która niemal znalazła się w swoim położeniu, jednym pewnym ruchem przekręcił w zupełnie inne, przeciwne położenie. Zamknął oczy, patrząc z oka cyklonu jak wściekłe wichry dookoła powoli cichną i osiadają u jego stóp. Dłonie tymczasem ujęły rytualny sztylet Tremere i powoli rozcięły skórę. Ciemna ciecz spływała do kielicha. Otworzył oczy i już nie spuszczając wzroku z Mewy przesunął do niej naczynie. Bez słowa, bo przecież one były tu już błędne. Rozumiała to. Piła w milczeniu, a dalej upuściła nieco ze swojego palca oddając kielich z powrotem ku astrologowi.

Uniósł go milczący do swych warg i wychylił bez wahania. W jego oczach widziała morze, a na jego ustach błąkający się, zwiewny jak wiatr uśmiech.



* * *


Eli przyjął sakiewkę, pociągnął solidnie, nie trudził się już nalewaniem w puchar, ciągnął prosto z butelki drogie, włoskie wino, jakby było podłym sikaczem. Wyszło, że Mewa miała rację... Niektórzy, gdy owładnie nimi strach, uciekają, niektórzy zamierają w bezruchu... a inni topią strach w winie, aż nic nie będzie wystawacć nad powierzchnię, za to pojawi się irracjonalny gniew na wszystko i wszystkich.

- Młody panie... z całym szacunkiem, ale szlag mnie zaraz pierdolnie na miejscu. Czy byłbyś łaskaw dla krewnego dobrodzieja klanu twego i na pół pacierza wyzbył się przypadłości mówienia przez siedem zasłon tajemnicy? Mgliste polecenie to mglista jego realizacja. Ilu mam tych ludzi znaleźć? Konnych czy pieszych? Szlachtę czy mieszczan czy tałatajstwo z biedoty? Mają być obznajomieni z klanem, czy nieświadomi?

- Złota masz wiele. – spokojnie, wręcz rozmarzonym tonem szeptał Tremere – Szukaj zatem ludzi znających się na swym rzemiośle, lepszy jeden taki niż dwu tylko ambitnych. Szukaj ludzi którzy słuchają rozkazów, omijaj awanturników którzy więcej gardłują niż milczą a ostatecznie odejść mogą. Konnych jak najwięcej, pod dobrą bronią. Jeśli piesi, to najlepiej z bronią kłutą, długie drzewce. Niech wezmą też ze sobą ogień. Znajdź ich jak najwięcej, po prostu tylu na ilu starczy gotowizny. Kontrakt na trzy dni i trzy noce. Znajdź też im rotmistrza, który za pysk krnąbrny umie żołnierza trzymać. Starczy, by jedno starsi stopniem byli ze sprawami klanu zaznajomieni, albo nawet rotmistrz jeno.

Manuel zamilkł i spojrzał w oczy słudze zboru. Nie spuszczając z niego wzroku wyjął zza pazuchy jakieś zawiniątko, podając je człowiekowi.
- To moje życzenia. Zdaję sprawę, że różnie to w ten czas może w mieście być. Przeto jeśli życzeń się nie da w części lub większości spełnić, bierz takich jak uważasz. A tutaj… Ode mnie. Kosztowność poza kontraktem, tylko dla Ciebie, żebyś wiedział że cenię twoje oddanie. To drobiazg, ale zacny, bo niegdyś wdzięczność królewską mnie za moje zasługi wyrażał. Ukryj go , a gdy wszystko się zakończy, możesz go dobrze spieniężyć. Idź już, czasu mało.



* * *


Graziana niecierpliwym gestem odprawiła Strażnika, biadolącego nad stratami w bibliotece swego pana. Zasiadła na rzeźbionym krześle, twarz miała gładką, oczy nieprzeniknione jak czarne studnie.
- Cóż zatem przydarzyło się Bajjahowi, że nie zagrozi już zborowi?

Manuel nie przestawał patrzeć na Grazianę. Udało się Jej już wyhodować nowy język, niewprawny jeszcze, ale kartki z wiadomościami się skończyły. Nieoczekiwanie astrolog ukląkł nagle przy krześle zwierzchniczki, ujmując jej dłoń. Chwilę jakby drżał, z opuszczoną głową... Podniósł się jednak w milczeniu, odstąpił i wyprostował się z twarzą pełną pewności siebie, jakiejś niespodziewanej u niego twardości.

- Nie ma go już. - długo przetrzymane w ustach słowa wypowiadał powoli, jakby ważył każde z nich - To była jego ostatnia walka. Nie ma go. Ostatecznie.

Wargi na moment złożyły się i znieruchomiały. Ich lekkie drżenie mogło być tylko refleksem światła w komnacie. Teraz i oczy Gaudimedeusa przypominały studnie.

- Tak. To ja to zrobiłem.

Dłoń Graziany wpleciona w jego włosy nawet nie drgnęła. Tylko w duszę astrologa wdarły się czarne palce strachu, zacisnęły się mocarnie na jego sercu i dławić poczęły gorejące w nim ognie. Po raz kolejny w swym długim istnieniu Manuel poczuł, że Śmierć jest blisko, jego własna Śmierć, i wyciąga po niego chciwe ręce.

Nic nie jest pewne do końca, nic z losu człowieka czy wampira, czy jakiejkolwiek istoty nie jest wyryte twardo na kamiennych tablicach - dopóki los ten się nie dopełni, dopóki nie zatrzaśnie się z hukiem księga żywota... ta, którą, jak wierzą bogobojni czciciele Mahometa, spoczywa w czarnych dłoniach bezwzględnego Azra'ela. Póki kolejne litery znaczą bieg dni i rytm i kierunek kroków - wszystko jeszcze odwrócić można.

Poczuł ten dotyk w Salamance, gdy na stosie płonął i krzyczał jego nauczyciel, a Manuel, śmiertelny pragnący zwać się magiem, stał w tłumie. Każde słowo, które rzekł ten nieszczęśnik na stosie, mogło go skazać na ten sam los. Każda księga w domu Manuela i także i ta, którą trzymał wówczas ukrytą pod odzieniem, wyniesioną po kryjomu z tajemnej skrytki w opustoszałym domu skazańca Świętego Oficjum. Wówczas ocalił go klan. Jeszcze niewidoczny, ale już obecny w jego życiu, poza jego świadomością przesuwający figury i piony.

To samo poczuł, gdy przybył do Ferrolu i stanął przed Eugeniem... przemożny strach, że przełożony go zabije, gdy tylko będzie miał kaprys, że nie znaczy dla niego nic, nie jest nawet pionkiem, a zaledwie elementem krajobrazu, który trzeba usunąć, gdy za mocno zacznie wadzić. Wówczas ocaliła go Graziana, i pieniądze Mendozów. Eugenio mógł zetrzeć z ponurym zgrzytaniem własne zęby, ale nie tknąłby ucznia Graziany, od której wartkim strumieniem płynęło do niego złoto.

Jednak Manuel dojrzał, dojrzał wreszcie prawdziwie, choć potrzebował do tego lat przekraczających swą liczbą ludzkie miary. Gdy w porcie rozszalały się zamieszki, gdy po raz pierwszy Śmierć przybrała oblicze morza i z ciemnych wód buchnęła mu w plecy żądzą zemsty i mordu, klanu ani Graziany nie było. Był tylko on sam, jego siła i jego słowa. Spojrzał w ciemne wody i wygrał, i wyniósł z tej walki żywot Kraba, wyszarpnął go z ramion Śmierci. Jeden czyn, który odmienił tak wiele. Zdobył mu zaufanie Mewy, otworzył drogę do tajemnic skrytych w domu Kapadocjanki, i zdobył mu wdzięczność Cykady, pozwalając unieść tajemnice ze sobą.

Gdy Śmierć przybrała czarne oblicze płatnerza Rabii, również nie było klanu ni Graziany. Słowa Mewy tylko zatrzymały syna Haqima. Słowa Manuela, po jej słowach, odwróciły nieubłagany los.

Nic nie jest zapisane do końca. Więc choć ujrzał w oczach Graziany zapisaną sobie samemu Śmierć, czarne palce strachu zaciskały się z coraz mniejszą siłą, by wreszcie opaść.

- Dobrze uczyniłeś - powiedziała Graziana, i były to słowa bez żadnego znaczenia. Wyrok w jej oczach zniknął, lecz Manuel wiedział, że tylko spadł niżej i głębiej, że zapisany jest teraz w jej sercu. Jeszcze był potrzebny, jej i zborowi. Kiedyś przestanie. Wtedy wyciągnie ten wyrok, i ze spokojem w czarnych oczach wymierzy mu karę.

Śmierć, myślał, więc to Ty nią jesteś, Graziano. A może jednak tylko miałaś nią być, a nie wiesz jeno że rzeka zwróciła swój bieg. Gdy teraz na nią patrzył, gdy wszystko zostało już wypowiedziane, nadal był sobą, nowym sobą. Nadal widział siebie, robiącego swojej byłej mentorce te wszystkie rzeczy które chciał robić wcześniej Mewie. Tu pragnienie było jeszcze gorętsze, ale nowe zdarzenia i decyzje umocniły twierdzę, z której panował nad swymi żądzami. Teraz jednak w zdumieniu, nawet zachwycie, kontemplował odkrycie które spłynęło na niego gdy dotykała jego włosów. Ach, więc pragnienie miłości jest w istocie pragnieniem śmierci. Nasycenie jest unicestwieniem, spełnienie spokojem, są dwiema stronami tego samego medalu. Wczorajszej nocy sam zdobył pragnienie, które wiodło go ku otchłani. Nie wiedząc o tym, dając mu śmierć, da mu też samą siebie. Ale nic…Nic nie jest zapisane do końca.


...Malum est in necessitate vivere, sed in necessitate vivere necessitas nulla est...


Uśmiechnął się, przypatrując się Grazianie bez słowa. Dziwiło go jeszcze, jak dwa sprzeczne uczucia ku niej mogły jednak współgrać, uzupełniać się. Uwielbienie, pragnienie, miłość do niej– którą podzielali obaj, którą teraz połączyli w jedną, jeszcze potężniejszą siłę, teraz gdy sami stali się jednym. Suma elementów okazywała się większa niż elementy poszczególne. Tak, ale było też rozczarowanie. Rozczarowywała go, bo miała rację wtedy gdy mówiła… że uparcie, nie biorąc sobie nic z nauk jakie niosły jej klęski, wchodziła po raz kolejny do tej samej rzeki. Teraz znów to robiła, pomyślał patrząc smutno na kosmyki włosów Graziany. Klan to Jej Nemesis, przeciwstawia się mu raz za razem w grze niekończących się błędów, nie chcąc przyjąć swoich własnych zasad gwarantujących miejsce w tym świecie, goniąc za uczuciem które nie mogło zaistnieć czy trwać. Goniąc za ułudą spełnienia, które nie jest dane ich rodzajowi.

Czyż i ty sam, Manuelu, nie czynisz podobnie, przeszło mu nagle przez myśl.

- Ruszajmy, Hamilkar już gotowy.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 30-08-2012 o 14:39.
arm1tage jest offline