Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-06-2012, 22:32   #161
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Dona Luisa Ignacia de Todos wiedziałą, że Pani Zwierząt nie opuści jej domostwa. Wiedziała również, ze nie ma ma tyle siły by ją wyrzucić. Zresztą wyrzucanie Gangrelki oznaczałoby zrobienie sobie wroga i to bardzo potężnego, a tego nie chciała. Dlatego starając się zachować twarz Luisa rzekła uprzejmie:
- Zechciej przyjąć gościnę, pani.
Niestety, Cykada, nie podjęła gry. Nie dała wyjść z twarzą. Tak przynajmniej wdowa po grancie de Todos przyjęła jej pełne sarkazmu:
- O dzięki ci patrycjuszko.
~Zupełne zdziczenie obyczajów.~ Rzuciła w myślach za odchodzącą Gangrelką. ~Wszak to gra pozorów tworzy nasze społeczeństwo. To gra pozorów sprawia, że możemy egzystować we względnym spokoju. Gra pozorów, którą każdy z nas zgodził się grać. ~
Wyglądało na to, ze nie każdy i nie zawsze. ale na to Luisa de Todos jak na razie nie mogła nic poradzić.
Nie pozostało jej nic innego jak tylko zająć się czymś, a właściwie kimś przed spoczynkiem. Luisa chciała się dowiedzieć co też ciekawego może jej powiedzieć sarowy ghul, którego teraz chowa w swoim zamku. Dziewczynkę miał przyprowadzić jej przyjaciel.

Wysłany po Katalinę Kostaki wrócił z niczym.
- Wyszła tuż po nas. Nie wróciła do tej pory - oznajmił zatroskany i wydrapał sobie jakiegoś strupa spomiędzy kołtunów.
- Szukaj, aż znajdziesz - poleciła Luisa oschle. - Poczekaj... - góral zatrzymał się już w drzwiach. - Zacznij od kuchni.

Niedługo potem na korytarzy rozległ się pisk protestu, w drzwiach stanął Kostaki, wlekący za warkocz wyrywającą się i miotającą obrzydliwe przekleństwa dziewczynkę. Twarz Cataliny była umazana masłem, a w małej rączce, którą wymierzyła Gangrelowi celny cios między oczy, puszczała soki wymiędlona pomarańcza.

- Nie masz prawa! - wrzasnęła do Luisy, kiedy wściekły Kostaki uniósł ją w górę, posadził przemocą na krześle i wprawnie przywiązał urwanym od baldachimu łoża jedwabnym sznurem. - Sara tu jest! Sara ocaliła wasze miasto, pierdolone Patrycjusze! Przyjdzie po mnie! Wyrucha was tak, że nie będziecie wiedzieć, gdzie niebo a gdzie ziemia!
- Dziecko. - Zaczęła spokojnie Luisa. - Jeszcze jej tu nie ma. A więc służysz mnie. Pokaż zatem, że jesteś przydatna. Że nie na darmo cię karmię, ubieram, daję ciepłe schronienie.

Spojrzenie dziecka było tak złe, że dona de Todos, choć do strachliwych nie należała, poczuła pełznący na karku, między siwymi włosami, zimny dreszcz.

- Sara nigdy nie opuściła miasta - wycedziło dziecko o oczach staruchy. - I nigdy go nie opuści. I nadejdzie czas, w którym podziękuje księciu i innym za to, że patrzyli obojętnie, gdy księżowi pachołcy brali sobie jej dziewki jak własne.

Szarpnięciem uwolniła się od prawicy Kostakiego spoczywającej na jej ramieniu.
- Jutro rano księżowi pachołcy przyjdą po niego - machnęła główką w stronę górala. - I oskarżą go o wszystko. O zamieszki, zarazę, dzikie zwierzęta pod bramami, o krakena... o suszę pewnie też. O wszystko. Bacz, aby i ciebie te oskarżenia nie objęły. Ta, którą zowią Salome schroniła się w żeńskim klasztorze. Teraz zabawne: w męskim klasztorze od paru dni siedzi możny Tremere z Coruny. Siedzi, do swoich się nie odzywa i udaje, że go nie ma. Jego wysokość książę zaś był widziany ostatni raz pode kościołem Zwiastowania, jak maszerował dumnie w stronę wieży. Dwie godziny temu. Świat się wali, i wszyscy krwiopijcy nagle się nawrócili i chcą się przytulić do Boga - wywróciła złymi oczami, błysnęły białka. - A gdyby nie Sara, z portu nie byłoby co zbierać. Ona przegnała krakena. Pamiętaj o tym, jak zobaczysz swojego niewydarzonego brata. Te Krwawe Łowy to jakaś porażka. Nikt już zresztą nie poluje.
- A widzisz?? Można. - Odparła spokojnie dona. Siliła się by być spokojna. - Grzeczne dziecko. A teraz możesz odejść.
Kostaki posłusznie zwolnił sznur, który przytrzymywał małą.

Gdy tylko mały potwór wyszedł Luisa poklepała górala po ramieniu.
- Trza było wyrwać gadowi łeb, gdy mogłeś. Ale to jeszcze nic straconego. - Uśmiechnęła się do niego.

Gangrel wzruszył ramionami. Luisa jednak miała świadomość, że aż przebiera nogami by to zrealizować. Należało mu się. Tak jak wiele innych rzeczy. Innych, których na razie nie mogła mu dać. Ale tę jedną miała zamiar mu sprezentować. Pomyślała wodząc wzrokiem za odchodzącym z komnaty Kostakim.
~Dla niego ta noc też była wyczerpująca. ~ Pomyślała układając się na spoczynek w wielkim łożu z aksamitnym baldachimem i grubymi zasłonami. Już miała przymknąć powieki, gdy przypomniała sobie, że doniesiono jej o jakimś posłańcu, który na nią czeka. Zwlokła się więc z łoża i poszła dowiedzieć o co chodzi.
I to był błąd. Posłaniec okazał się być sługą Iblisa, przynoszącym zaproszenie od Malkavianina.
Luisa tylko zerknęła na jego treść, w oczy jednak rzucił jej się pewien dopisek w rogu karty papieru, an której skreślone było zaproszenie.
~Pontifex Maximus.~ Zabrzmiało w jej głowie. ~Tak się określają biskupi Rzymu. Tak się tytułował przełożony kolegium kapłańskiego w Rzymie. Ciekawy tytuł dla Maaklavianina. ~ Luisa postanowiła zająć się tą sprawą następnego wieczoru. Wróciła do swoje komnaty i otulona puchowymi pierzynami udała się na zasłużony, w jej mniemaniu, odpoczynek.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 07-08-2012, 12:09   #162
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
W mroku pobłyskiwały zwierzęce ślepia. Serafin stał jak posąg archanioła, jarzyły się oczy Jokasty, która wreszcie zamilkła, zdruzgotana możliwością własnej śmierci.
- To dom Tremere – mówi wolno Mewa.
- Myślisz, że sobie pójdą, jak im powiesz? - zakpił Eli.
- Nie. Ale powinniśmy postępować jak Tremere. Jak Manuel.
- Znaczy co? Horoskop sobie postawimy. Bez tego mogę ci powiedzieć: w dupie jesteśmy, panienko!
- Nie, nie gwiazdy... musimy... eee, Manuel by tak zrobił... zrobiłby...
- No co by zrobił arcymądry wróżbita? Pogroził wilkom lagą?
- Nie... on... zrobiłby... eksperyment...

Gaudimedeus


Świt złocił już dachy Ferrolu i dopalała się świeca w ocienionej storami alkowie zboru Tremere, kiedy Manuel de Amaya, walcząc ze snem klejącym mu powieki, przełożył ostatnią kartkę w pomiętej księdze, ozdobionej kwiatami ostu.

Gdyby wierzył w Boga, prawdziwie wierzył, w tej chwili opadłyby go wątpliwości co do Jego dobroci i miłosierdzia, a naszły podejrzenia jakiejś przedziwnej maniery, kuriozalnego i niemającego żadnych przyczyn poczucia humoru. Nie wierząc, nie musiał bić się teraz sam ze sobą. Setki i tysiące razy, gdy śledził ruch gwiazd i na jego podstawie wyciągał wnioski co do ludzkich losów już lata temu napełniły go pokorą. Dlaczego przeznaczenie czasami idzie najdziwniejszymi drogami, dlaczego zaplata się w wykwintne sploty, które nie mają celu ni znaczenia, ni żadnej roli w dziejach ludzi i świata? Bo tak. Po prostu. Bo tak i już.

Jego serce, a może nie jego, tylko rozedrgana dusza Bajjaha w nim, litowało się nad losem Alego, którego życie było takim właśnie supłem. Obdarzony wielkim zmysłem i zręcznymi dłońmi do płatnerstwa, nie miał Assamita do niego serca, które obracało się czule do poezji. Ta muza jednak zakpiła z niego okrutnie. Graziana miała rację. Wiersze Alego, które pieczołowicie powierzał kartom tej księgi, były przerażająco i okrutnie słabe. Choć Manuel cierpliwie czytał karkołomne strofy w nadziei, że i w nich dopatrzy się jakowyś wskazówek, nie znalazł w nich żadnej – za to od ich miałkości po raz pierwszy od kiedy klan Tremere przyjął go w swoje szeregi – rozbolały go zęby. W tych strofach znalazł jedynie pola bitew, na jakich ścierały się dwie miłości, którymi doświadczył syna Haqima jego Bóg. Czystej, tkliwej i pełnej szacunku miłości, jaką obdarzał kobiety i dzieci, i destrukcyjnej, czerwonej pożogi pożądania, jakie rozpalali w nim mężczyźni. Tocząc boje z własnymi myślami i pragnieniami, Ali odnosił małe zwycięstwa, by zaraz przegrać, i ten taniec upadku i powstawania trwał przez całe jego życie. Równie mały duchem jak i wielki, wiecznie niepewny sam siebie i szukający wytchnienia i ostoi w swym Bogu, był Ali tak bardzo człowiekiem, jak jest nim niewielu ludzi. Nawet i w tym, że pragnął powrócić i ocalić Rabię, choć ta zdradziła go i obróciła się przeciw wszystkiemu, co uważał za piękne i cenne.

Kiedy jednak Manuel doczytał słowa ostatnie, które skreślił płatnerz Rabii, zamknął księgę i zapatrzył się w zamierający płomień świecy, sam dla siebie uznał, że to życie i jego historia nie były tylko bezcelowym ornamentem, pięknym splotem zdobiącym coś, co miało po stokroć większe znaczenie. I to on, Manuel de Amaya, Magus i astrolog klanu Tremere, nadał im ich sens. W tej samej chwili, gdy sięgnął po księgę i począł czytać, a obce słowa w obcym języku znalazły drogę do jego jaźni.

Pomiędzy chaotycznymi zapiskami znalazł drobiazgowe wyłuszczenie kucia warstw żelaza, tak, to było cenne, ale nie dla niego... Dla niego ważny był szczegółowy zapis powstawania pierścieni, z których jeden zdobił jego palec. Tym ważniejszy, że Ali, pisząc dla samego siebie, był dokładny i niczego nie ukrywał, punktując kolejne etapy stopu i kucia, i magii własnego klanu, podsycanej, a jakże, krwią. W księgę pieczołowicie wklejono skrawek pergaminu z tremerskimi zaklęciami – i choć Manuel nigdy nie widział Graziany piszącej po arabsku, poznał od razu jej rękę. Obok na rycinie pierścień w dwu odsłonach – słowo „światło” przy wnętrzu dłoni, którą można złożyć na sercu, i słowo „krew” po wierzchu, dla ciekawych oczu... i odwrotnie. Powiodło się, zaznaczył Ali na marginesie, powiodło się i me myśli są czyste. Jednak, dodał smutno i uczciwie, mam świadomość, że tylko ten może zostać uratowany, kto sam pragnie ocalenia. Ten, kto opada w czarne wody, będzie opadał dalej. Nie nam czynić cuda pod niebem Allacha, do cudów władna jest tylko ręka Boga.

To sformułowanie obudziło w Manuelu jakieś wspomnienie i zanotował sobie w pamięci, że poszuka jednak jego źródła. Teraz jednakże płakał. Po raz pierwszy od dawna płakał, jakby to morderstwo popełnione, ta krew wypita w zielonym labiryncie obudziła w nim tego młodzieńca, który to potrafił, a którego zabił w nim klan Tremere.

Mehmed składa ofiary z ludzi, notował Ali ze zgrozą, i choć nie ma mnie przy tym, i na moich rękach krew tych kobiet i dzieci, uciekinierów z całego kraju. Rabia milczy a książę słuchać mnie nie chce. Mówi, że ich śmierć jest konieczna, jeśli my żyć mamy, silni, by móc się zemścić. W całym kraju szaleje limpieza de sangre. Zaszczuci, zepchnięci tutaj na te skały, zbyt biedne, by ktokolwiek rościł sobie do nich prawo, co nam zostało, prócz rojeń o zemście i oddaniu ciosu, nim ostatnie krople krwi z nas wyciekną? Czy mogę ich winić za te pragnienie? Nie, jednak cenić nie mogę i nie dzielę ich z nimi. Od tego momentu w księdze nie było już wierszy, jakby poezja zamilkła dla Syna Haqima.

Statek prawie gotów, notował Ali parę stron dalej. Chodzą pogłoski, że powstaje bunt przeciw księciu. Cykada nie wystawia głowy z twierdzy i Sokół twierdzi, że nie wystawi. Mehmed zabija każdej nocy. Rabia milczy, choć zdaje mi się, że zaczyna się bać tego wszystkiego, co sama obudziła. Bajjah chce wyprowadzić ludzi z doliny i iść na północ, ale zbyt się boi i ten strach go odmóżdża. Za późno, by cokolwiek powstrzymać. Jestem sam.

Ostatnie słowa nakreślił w pośpiechu, obok nich rozlała się plama skrzepłej krwi. Przedarli się. Rytuał trwa i wiem, że się skończy, nim wpadną tam siepacze. Ale Mehmed pośród innych szepcze i moje słowa, zawinięty pośród własnych mój ślad. Tak, powstaniemy i powrócimy, dziesięcioro wybranych, by dokonać zemsty. Ale śmierć przyjdzie odebrać swoje wiano, jeśli nie staniemy przy sterach wszyscy. Każdy z nas nadal może wybrać, czy pójdzie ku światłu, czy opadnie w ciemne wody. Dopóki zaś nie zbierzemy się wszyscy, statek będzie przywiązany do skały. Niech Bóg ma w opiece nas wszystkich i to nieszczęsne miasto.

Pod spodem tylko seria dat. Manuel czyta i liczy, i uśmiecha się coraz szerzej.
Tylko tydzień. Siedem dni, jak siedem dni stworzenia świata, tak siedem dni zniszczenia Ferrolu.
Cztery dni temu zatonęła „Estrella”.
Zatem jeszcze trzy dni i galeon Mehmeda i Malafreny, jeśli nie doczeka się swej załogi – powróci w zaświaty.

Dziesięcioro. Celestin. Malafrena. Mehmed i Rabia. I Sokół, ten nieszczęsny głupiec. Ali? Czy i Ali stoi na pokładzie, z ciemną twarzą odmienioną żądzą krwi? Kto jeszcze? Kto jeszcze przybył i umarł, by powstać ze zmarłych i siać śmierć?

Manuel wyciągnął dłoń do świecy, ale cofnął palce. Niech się pali.
W zacienionej storami alkowie zboru Tremere Manuel Amaya spał, na jego powiekach skakał poblask płomienia i pobłyskiwał pierścień na jego palcu.
Śnił o Celestinie, domagającym się dania odpowiedzi pod skalistym klifem, na którym płonął jego dom i jak deszcz sypały się z góry białe pióra.

***


Twarz Graziany jest pośmiertną, białą maską.
- Przykro mi, Manuelu. Niedługo przed świtem nasi ludzie zobaczyli z murów łunę. Biła w niebo w miejscu, gdzie stoi twój dom.

***


- W dużym skrócie – relacjonował Eli, pociągając często i gęsto z kielicha – zostałem pogryziony. Czterokrotnie. Zapewne powinienem uważać się za szczęśliwca! Twój zarządca został ugryziony jeden raz, za to dobrze. Na śmierć.

Eli ma obwiązaną nogę i rękę w łupkach. Z pleców zniesmaczonej Jokasty zwisa smętnie rozdarte skrzydło. Po pysku Serafina ciągną się krwawe pręgi.

- Jedynym naszym sprzymierzeńcem był ogień. Tylko że te bydlaki bały się go na tyle, by nie atakować pojedyńczo, tylko od razu walić kupą. To było naprawdę idiotyczne i prędzej mój naród doczeka się mesjasza, niż dam się namówić po raz drugi na coś takiego!

Gdzieś na skraju świadomości Manuela zaznacza się fakt, że bramy domu Mendozów się otwierają. Pokrzykują tragarze, z ulgą składający na kamieniach dziedzińca swoje brzemię.

- Nie pytaj mnie, z czego to wynika – ciągnął Eli, macając się po bandażach – ale Serafina i Mewy nie gryzły. I trzymały się z daleka, jeśli oni trzymali pochodnie. Więc my, rach ciach, spakowaliśmy twój życiowy dorobek na wóz, wzięliśmy wszystkich i potyrkaliśmy ku miastu, w asyście dzikich bestii, by wyleźć w porcie gangrelskimi kanałami. Mieliśmy po drodze przygody, którymi nie będę cię zanudzał. Zła wiadomość jest taka, że w ich wyniku pogubiliśmy sporo twoich zapisków i ksiąg, i tremerskie tajemnice leżą sobie teraz odkryte na trakcie z twego domu do Ferrolu. Twoja dziewoja po zejściu twego zarządcy raz a dobrze ugryzionego uwzięła się, że nikt więcej nie zginie i słowa dotrzymała. Trochę mi trudno było oponować, kiedy Zwierzę na progu szału macha mi pochodnią nad głową, a wilk gryzie mnie po łydkach, korzystając z chwili mojej nieuwagi. Więcej uwagi przykładała do dotrzymania tej obietnicy niż do twoich woluminów tajemnych... cóż. Dobra wiadomość jest taka, że zwierzęta ciągle tam są, więc raczej nikt nie będzie miał możliwości się nimi zainteresować.

- Spaliliście mój dom? - bardziej oznajmia niż pyta Manuel.
- A tak. Przypadeczkiem. Nie mieliśmy tego w planach, ale... sam rozumiesz pewien pośpiech i sytuację, w jakiej go opuszczaliśmy. Iskra padła na dzbany z dzikim ogniem, jakoś się zaprószyło. Może cię to nie ucieszy, ale wyjątkowo pięknie się hajcował.

Na dziedzińcu Mewa pośród tragarzy uniosła w górę bladą twarz i pochwyciła spojrzenie Manuela.

Giordano

W alkowie Celestina młody Zelota śnił niespokojne sny. Stał w nich za kościanym sterem statku o burtach pokrytych ludzkimi paznokciami. Z ładowni dobiegał krzyk potępieńców, a Giordano szedł ostro pod wiatr ze szczęściem w sercu. Role się odwróciły, i teraz to Giordano był myśliwym, a Hamilkar ściganą zwierzyną.

- Wiesz, dlaczego Cyganie nie mają ksiąg – zapytała go Dolores, gdy tylko jego powieki drgnęły i ciało opuścił śmiertelny stupor. Siedziała bokiem na łożu, jej czerwona suknia okrywała Zelotę jak pled. Na kolanach trzymała jakąś księgę, wyszabrowaną z biblioteki Celestina, i oglądąła sobie obrazki.
- Zapewne zaraz się dowiem?
- Dawno temu ojciec wszystkich Cyganów jechał wozem wraz ze swą rodziną i wszystkimi swymi księgami. W górach opadła go zadymka. Z wozu pospadały wszystkie dzieci i wiatr porwał wszystkie księgi. Dlatego jesteśmy rozproszeni po całym świecie, a cała nasza wiedza to to, co pamiętamy z zagubionych ksiąg.
- I pewnie każdy pamięta inaczej?
Kiwa głową, uradowana, że zrozumiał.
- Pamięć jest ulotna jak pocałunek kobiety. I jak jej wierność.

Giordano pozwolił się pocałować. Chociaż doskonale wiedział, co jest przyczyną tej nagłej czułości. Więc zaraz potem odsunął Dolores na odległość ramienia.
- Moja słodka. Wiem, że chcesz zemsty. Dostaniesz ją. Ale spalenie tego domu, domu pośrodku ludnego miasta, to nie jest coś, na co można się lekko zgodzić. Pół poprzedniej nocy ogarniałem zamieszki i nie jestem w nastroju na pożar.

Tremere byli przekleństwem Giordana, od kiedy postawił stopy na ferrolskim bruku. Więc czemu się dziwić, że i teraz, kiedy opuścili dom Celestina, jeden z nich przyleciał jak żałobnie czarne ptaszysko i zaczął krakać. Niski i szczupły, zdawał się ginąć w mnisim habicie, w który był odziany. Tylko oczy miał jasne w smagłej twarzy, jasne i niepokojąco bezczelne.
- Jestem Ekkehard z Coruny klanu Tremere. Zaszczyt dla mnie, primogenie – skłonił się nisko, ale Giordano słyszał tylko „kraaaa kraaaaa”. Dolores uwieszona na ramieniu Zeloty zrobiła kwaśną miną i lekko, ale nagląco, ciągnęła go w bok.
- W życiu cię nie widziałem, panie. W czym rzecz? - próbuje go zbyć Giordano.
- Tremere z Ferrolu ukradli ci twą zemstę. Mogę sprawić, że wróci z powrotem do ciebie.
- Książę z pewnością rad usłyszy, że Tremere szarpią się w jego dziedzinie między sobą – strzela Giordano, a Ekkehard uśmiecha się wymuszenie.
- Książę niczemu rad już nie będzie. Bowiem jest martwy.

Kraaaa. Kraaaaa. Kraaaa
. Dzioby szarpią mięso. Błyskają głodne oczka. Giordano chce parsknąć śmiechem, ale jakoś nie może.

- Nie musisz mi przysięgać ani się kłaniać, nie jestem Labrerą. Wystarczy mi tylko, że pójdziesz do swoich, i dasz mi jednego trupa.
- Tylko jednego? Ach.
- Aznar Idoya, Lasombra i syn poprzedniego księcia, przebywa w obozach Zelotów. To wprawny szermierz... ale i tobie niczego, jak słyszałem, nie brakuje, panie di Strazza. W sumie... młody Lasombra to faktycznie za mało jak na cenę za głowę starożytnego Zeloty, do tego trzymanego w lochach Tremere. Zatem prócz Idoyi jeszcze Rabia. Labrera ogłosił na nią Krwawe Łowy, może dobrze by było spełnić ostatnią wolę zmarłego księcia? Nie musisz mi przysięgać – mówi, a jego oczy błyszczą kpiarsko. - Idź, idź do Tremere. Zobacz, po raz kolejny, jak Graziana dotrzymuje danych obietnic, jak zemsta ucieka ci z rąk. A potem daj mi te dwie brzydkie głowy, a będziesz mógł zrobić z ojcem, co zechcesz.

Odchodzi, a raczej to Giordano odchodzi, ciągnięty i wleczony w zaułek przez Dolores.
- Nie słuchaj go – syczy. - Saban bywał w Corunie, ostrzegał nas przed nim! Ekkehard to bydlę i kłamca!

Ciekawe, co trzeba zrobić, żeby zasłużyć sobie na taką opinię... u Ravnosa.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 07-08-2012 o 12:22.
Asenat jest offline  
Stary 08-08-2012, 10:33   #163
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Iblis


- Nie tron tobie przeznaczony, a władztwo wyższe – rzekł Iblisowi wąż, wysuwając pysk spośród listowia drzewka pomarańczowego. Właśnie tak, pomarańcza była tym zakazanym owocem, po który sięgnęła Ewa i który podała Adamowi. Iblis pamiętał, że był w Rajskim Ogrodzie Edenu, i że definitywnie nie było to jabłko. Wyciąga swą prawicę i mróz ścina owoce, liście mną się i pokrywają brązowymi plamami.
- Nad czym niby? - pyta, choć dobrze wie, i zły jest sam na siebie, że daje się znów wciągnąć w dysputy z gadem.
- Nad duszami, Leokadiuszu. Władztwo niebios sięgające, i wspierające się swymi fundamentami o zbocza piekieł.
- Gładkie słowa, lecz nic nieznaczace.
- Och. Odkąd pierwsze Słowo padło, wszystkie słowa coś znaczą. Czasem mniej, czasem więcej, czasami coś zupełnie odwrotnego. Niemniej, znaczenie można odnaleźć we wszystkich.
- Znajdzie, kto szuka.
- Zawsze uderzało mnie twe rozumienie ludzkiej natury. Słowo ma nad duszami moc, czasami samoistną, czasami naddaną, czasami ułudną, jednak siła ta nie podlega dyskusji – komplementuje wąż i zamyka się wreszcie, by nie sączyć już żadnych słów w uszy Iblisa.

Książę Iblis, który wcześniej był medykiem rodu da Cunha, a wieki temu młodzieńcem zwanym Leokadiuszem, stoi bez ruchu przy sali obrad wzniesionej na pustkowiu i gładzi porowate belki ścian. Drewno i kamień, i słowo.

Dziesięcioro jest zmartwychwstałych. I wtedy, gdy był Leokadiuszem, dziesięcioro ich było, tak i teraz będzie. Siedem głów ma Bestia, i dziesięć koron na nich. Jeden uciekł już przed jego pomstą, Iblis stał wszak na piasku plaży, patrzył w ciemne wody, w których nurzała się Bestia i widział na własne oczy, że jedna z głów Bestii była odcięta, i strącona była z niej korona. Jeden uciekł, wyrwał się z jego rąk, lecz stało się to zanim Anastazja zginęła w tej walce, więc nie przyłożył ręki do jej śmierci... miano jego nie było więc ważne, Iblis nie będzie schodził do piekieł, by mu czy jej to powiedzieć.

Byli jednak inni, i książę Iblis znał miana niektórych z nich.

- Diego Malafrena – rzekł w ciszy tej nocy i w burzy własnego serca. - Śmierć! Aznar Idoya, syn jego. Śmierć! Mehmed, syn Micheasza. Śmierć! Rabia, jego córka. Śmierć! Sokół, pomiot Cykady. Śmierć! Dante Sorel i Paula Montego. Śmierć! Śmierć! I tobie, Celestinie Inigo, kłamliwa żmijo, smoku fałszywie ognisty! Śmierć! Śmierć! Śmierć!

Jedno miano zostało, jedno miano i choć Iblis przeczuwał prawdę, nic jeszcze nie rzekł. Spadła bowiem na niego, jak i na Leokadiusza w tych ostatnich chwilach jego ziemskiego żywota, przerażająca świadomość pustki.

- Jestem sam – rzekł Iblis i zapłakał. Otarł krwawą posokę z twarzy dopiero, gdy na kamienistej ścieżce pojawił się pierwszy jeździec. Za nim nadjadą kolejni, nie wrogowie, których dusze trzeba oddać płomieniom w całopalnej ofierze, lecz druhowie, trójka, która podąży za Iblisem i jego Słowem. Każdy z nich własne słowa przynosi, i własną cenę. Płacić, ciągle muszę płacić, jęczy Labrera w zakątku jaźni Iblisa, od kiedy posadziłem dupę na tronie z morskiego drewna nic, tylko płacę. Iblis tłamsi butem to zawodzenie potępieńca. A cóżeś myślał, żołnierzyku, królu malowany, że władza jest za darmo? Płaciłeś lecz się z tym nie godziłeś, więc płaciłeś samym sobą. Żelazna korona wrosła ci w czaszkę i upadłeś pod jej ciężarem. Będę roztropniejszy, obiecuje sobie książę Iblis, i twarz obraca ku pierwszemu z gości.

Nadjechał jeździec pierwszy.
Młody mniszek Aureliusz jechał na szarym ośle, spokojny i łagodny pośród otaczających go zwierząt niczym Daniel w jaskini lwów, moc króla mogła go do niej pchnąć, lecz zbyt była mała, by go zabić. Wiara chroni, wiara osłania, Iblis wiedział to nie od dzisiaj. Wiedział też, że nieważne, czego dotyczy. Musi być tylko prawdziwa. Oczy mniszek ma niewinne jak oczy Anastazji i przejrzyste jak źródlana woda, ufne i łagodne.
- Znów się widzimy, szlachetny panie – mówi Aureliusz, gdy zsiadł już z osła, a sługi Iblisa zajęły się zwierzęciem. - Wybacz mi to najście w porę zapewne dla ciebie niedogodną, jednakże uznałem, że wiedzieć powinieneś.
- Cóże z Schirebenem?
- Dobry proboszcz śpi bezpiecznie i spokojnie niczym dziecko. Wieści me kogo innego tyczą się. Ekkeharda z Coruny, przed którym już cię przestrzegałem. Plany jego podsłuchałem.
- Jakie są jego poczynania?
- Mówił dziś po zmroku z tą, którą zowiecie Salome. Rzekł jej, że miejsce wolne zapełnić można i trzeba, by plan się powiódł, i że nieważnym jest krew, lecz ważnym jest miano.
- A miano owo wymienił?
- Wierszokleta. - Aureliusz wbija spojrzenie łagodnych oczu w salę obrad, patrzy na krzątaninę sług. - Klasztor bez zezwolenia opuściłem, by rzec ci to. Czy znajdzie się dla mnie miejsce u twego boku?
Iblis patrzy w jeden swój bok i w drugi, i miejsca tam dość i na armię.
- Zostanę przy tobie, panie, jeśli...
- Jeśli.
- Jeśli przyobiecasz mi, że ocalisz mój klasztor, jako Bóg ocalił sprawiedliwych z Sodomy.

Iblis znał mniszków, znał ich aż do kości i flaków, aż do dna ich pokrytych szlamem dusz, i nazwałby ich tysiącem słów... sprawiedliwych wśród słów tych nie było.

A oto i jeździec drugi.
Na koniu jak śmierć bladym jedzie Celestin Inigo, gorzeje plama znamienia na jego twarzy, rozciągają się w uśmiechu drwiące usta, wiatr muska włosy. Zwierzęta przystępują i odstępują, zagubione i skonfudowane. Celestin Inigo raczy wilka, który ośmielił się podejść zbyt blisko, ostrym kopniakiem w nozdrza. Gniew Iblisa powstaje jak sztormowe fale i zaraz opada. Książę Iblis wie, jak zawodne bywają własne oczy, więc je zamyka szczelnie, dopóki nie dobiega go głos Sary. Stoi przed nim, ogromna, wyższa od niego o głowę, strój jej jest strojem ladacznicy, ale nie ma w niej zalotności, choć przybyła się sprzedać i właśnie mu się sprzedaje.
- Żeśmy się nigdy nie kochali, lodowata żmijo, to żart Boga, że stajemy przed sobą. Niech się stanie, co się stać musi. Nie kochałam cię, ale po stokroć bardziej nie kochałam Celestina. Wiem, że i ty masz powody, by go nie kochać. Wybacz mi cios, jak i ja tobie wybaczam moją stratę. Nadstaw mordę, to cię pocałuję.
Myśl o pocałunkach Sary jest tak obrzydliwa, że Iblis wzdraga się mimowolnie i Sara to widzi, Sara uśmiecha się ze swego małego zwycięstwa.
- Labrery też nie kochałam, tym chętniej całować teraz cię będę. Mój ghul widział, co zrobiłeś. Niestety, został pochwycony przez Ekkeharda i ten zdołał z niej wycisnąć prawdę. Nieważne. Jesteś sam. Nie masz nikogo. Nadstaw gębę.
Na grzbiecie Bestii winna zasiąść wielka nierządnica. Iblis to wiedział i wiedział również, że to było miejsce dla Cykady. Odepchnął ją jednak, wzgardził, i wszystkie anioły i demony raczyły wiedzieć, czy potrafiłby skłonić do powrotu i nagiąć do swej woli. Niemniej... nieważna jest krew, nieważny jest klan. Ważne jest miano. Sara była wielka, ogromu odmówić jej nie było można, jej piersi wznosiły się przed nim jak góry. I była nierządnicą z krwi i kości.
- Jaka jest cena dziwki?
- Głowa Celestina. I jego zęby, zrobię sobie z nich kości i będę nimi grała do końca czasów. Ten skurwiel zabił Sabana.

Ten skurwiel zabił Anastazję, myśli Iblis, który dla głowy Celestina miał własne przeznaczenie.

Nadjechał jeździec trzeci.
Diego Cudotwórca jechał na koniu karym, a zwierzęta łasiły się do jego nóg i walczyły między sobą o miejsce bliżej niego, o jeden dotyk zgarbiałej ręki. Jego oczy są jak ziarnka pieprzu w smagłej twarzy, gdy przypada do kolan Iblisa i dotyka zeschniętymi wargami jego dłoni.
- Dwóch przywódców zelockich buntowników zeszłej nocy do miasta przybyło, żaden nie powrócił. Armia zelocka gryzie się między sobą jako wilcy. Jeden tam został, co władzę mógłby przejąć, lecz on władzy nie pragnie. Aznar Idoya. Sługę zelockiego pochwyciłem i przesłuchałem, stąd wiem. Rzeknij słowo, panie, a w twym imieniu pójdę. Rzeknij słowo, a wilków tych przyprowadzę ci na smyczy! Sięgnij po armię, co bez władztwa została, a gniew w niej gorzeje.
Gorzały i oczy Diega, i gorzały jego usta, które raz za razem do ręki Iblisa przyciskał.
- Czego pragniesz? - pyta Iblis, choć wie.
- Za tobą iść w ciemności, za krwią twą i słowem twym – wyznaje Diego gorąco. - Dzieckiem twym być lub psem twym, jeśli tak postanowisz.

Nie mija godzina, a na trakcie prawdziwi goście pojawiają się. Hrabia Delacroix mierzy Iblisa zimnym spojrzeniem oczy, które są oczami jego ojca. Jego koń krwawi z wielu ran, krwawi też i klnie towarzyszący mu brodaty Gangrel. Inne Zwierzę skłania lekko głowę i wchodzi w odrzwia sali miękkim krokiem. Drzwi otwierają się dla Rzemieślnika, którego Iblis pierwszy raz w życiu widział, lub widział, ale nie zwrócił uwagi. Potem zaś na skrzydłach wiatru przybywa anioł, by przekazać słowa zboru Tremere.
- Graziana Mendoza przybędzie, i przybędzie Manuel de Amaya. Miasto zostawiając w wielkiej potrzebie, proszą o dwie lubo trzy godziny, nim zaczniesz naradę, o której zbyt późno doszła ich wieść.

- Leokadiuszu – syczy wąż spomiędzy pomarańczy. - Leokadiuszu! Miej się na baczności! Jeden ze zmartwychwstałych twój próg przestąpił!
 
Asenat jest offline  
Stary 08-08-2012, 11:32   #164
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Luisa


Fulgencio uniósł się na łożu i zaraz opadł w piernaty. Na jego szlachetnej twarzy głębokim cieniem położył się ból.
- Wstać muszę, to syn mój! Dona, błagam... - błagał jeszcze dłuższą chwilę, ale Luisa już nie słuchała. Nie słuchała też zapatrzona w nocne morze za oknem Cykada, choć przerwała daremne próby wciągnięcia na siebie okrwawionych i porwanych resztek swojej sukni. Stała naga i groźna.
- To co tam stało w tym karteluszu? - pyta po raz kolejny, jak pytała pół pacierza wcześniej i jak pytał raz za razem Fulgencio.
Dona de Todos rozwinęła kartę, którą przyniósł ze sobą sługa możnego Rzemieślnika, razem z wieścią, że jego syn został tuż po zmroku porwany.
- Ostatnie noce wam dane właśnie mijają. Nieważna jest krew, ważne jest miano – odczytała.
Grymas przeciął twarz Pani Zwierząt.
- Nic, do kurwy nędzy, z tego nie pojmuję – sarknęła i wróciła do sukni, wciągnęła przez głowę okrwawione strzępy materii.
- Kim on właściwie jest, syn Fulgencia? - pyta dona Luisa.
- Nikim. Osobą zupełnie bez znaczenia. Słabym wąpierzem, młodzikiem jeszcze. Poetą, bodajże.
- Zatem ktoś go porwał w nadziei, że będzie mógł za jego pośrednictwem wywrzeć nacisk na ojca jego – zauważa Luisa.
- Jasne. Oczywiście – parska Pani Zwierząt z politowaniem. - Jakby Fulgencio był kimś... to nie wasze Patrycjuszowskie gierki, to nie przestawianie żywych pionków na szachownicy miasta.
- A co? Wasze Zwierzęce branie się za łby?
- To jedno wiem na pewno. To na pewno nic naszego – ucina Cykada i naciąga na piersiach materiał. - Chyba potrzebuję nowej sukni – rzuca w przestrzeń, i choć dona de Todos byłaby skłonna tę suknię jej dać, w końcu, szło to w zgodzie z przykazaniem przyodziewania biednych i nagich, to jeży się wewnętrznie na to zwracanie się w pustkę, jakby ona, córka dumnej Patrycjuszki, była pierwszym lepszym elementem tła.
- Damaso nadal się nie pojawił. Armand pojechał go szukać, chce zapytać o niego Iblisa – dona zmienia gładko temat i podaje Pani Zwierzat list od Szaleńca, do niej skierowany. - Czy zamierzasz zaszczycić syna Malkava swoją obecnością na jego naradzie?
Cykada parska śmiechem, ale zaraz poważnieje.
- Iblisa zaszczyciłabym kołkiem wrażonym w serce. I zaszczycę. Jeno później. A ty?
- Będzie musiał obyć się bez mojej osoby.

Cień uśmiechu drga w kąciku zeschłych warg Patrycjuszki, i uśmiecha się również Cykada. Nie mija chwila, a śmieją się obydwie, nagle wspólne pole porozumienia znalazłszy. Dona de Todos cichutkim, eleganckim śmiechem damy, przysłaniając usta haftowaną chusteczką, a Cykada ostrym, zgrzytliwym i złym śmiechem. Wejście Kostakiego ucina jeden i drugi. Góral wlecze ze sobą wierzgającą Catalinę.

- Masz ci służkę! - wrzeszczy, przekrzykując jej protesty. - Powiedziała, co wiedziała! Ale nie wszystko, ochłap nam rzuciła i patrzyła, jako żeśmy żarli uradowani, bestyja z piekła rodem, pomiot Szarlatanki!
- Czego nie powiedziała? - dona de Todos próbuje ogarnąć chaos i nieład, ale ten staje się coraz bardziej chaotyczny i nieładny.

Z wrzasków Cataliny i wrzasków Kostakiego wyłania się chybotliwy obraz. Dziewczynka, owszem, widziała po raz ostatni Labrerę pod kościołem, dokąd go śledziła, do czego przyznała się wczoraj. Nie przyznała się jednakże do tego, że do kościelnej wieży wszedł książę i za nim Iblis, a wyszedł jeno Szaleniec. Nie przyznała się do tego, że gdy wracała, schwytał ją człowiek ukrywającego się w Ferrolu przywódcy Tremere z Coruny, i zawlekł ją do niego. Wyśpiewała mu, co wiedziała o Labrerze, właściwie wszystko co wiedziała mu wyśpiewała. Puścił ją wolno, na odchodnem tylko pytając, kto spośród nieumarłych Ferrolu jest poetą.
- I powiedziałaś, że syn Fulgencia – zauważyła Cykada, wymieniając z Luisą spojrzenia.
- No... tak.
- Może jednak zaszczycimy Iblisa, dona de Todos – rzekła Pani Zwierząt. - Przedtem jednak winnyśmy zaszczycić Tremerów...

Zanim dona de Todos zdążyła odrzec cokolwiek, w drzwiach stanęła przelękniona Agueda z wiadomością, że Mistrz Inkwizytor Leonardo Moreira stoi już na dziedzińcu w pełnej obstawie, i żąda wydania dzikusa, który służy pani de Todos. Cykada zmarszczyła brwi.
- Ty mi daj lepiej tę suknię.
 
Asenat jest offline  
Stary 29-08-2012, 09:34   #165
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
To, kim był, zbliżało go, z każdym uderzeniem serca powiedziałby kiedyś, ale teraz przecież jego serce nie biło już, do przeznaczeń opisami znaków wyznaczonych. Byłby swego losu pewnym, oczekując go ze swym zwykłym, nabytym w chwili śmierci, niewzruszeniem. Gdyby tym był jednak, kim był jeszcze zanim na świat opadła kolejna zasłona kolejnej nocy.

Dziś nie był już sobą, był sobą-nie sobą. Ktoś kto umarł, po dwakroć umarł, nie umarł bo żył w nim, ale nie było to jednak życie. Nie-życie w nie-żywym. Czuł się jednak dobrze jako ktoś inny ale ten sam, dobrze mimo czynów zakazanych i świata obracającego się na jego oczach w ruinę. Czuł się dobrze, ale nie znał po raz pierwszy przyszłości – bo księga którą czytywał opisywała dni przyszłe tego, kim był jeszcze wczoraj. W związku z tym jego własna, księga nowego istnienia, stawała się dlań pusta albo może tylko nieznajoma, przy czym dziwił się sobie że być może tym razem nie czuje żądzy jej poznać. W księdze naszej przyszłości, myślał otworzywszy oczy astrolog, wpisujemy marzenia ale jakaś niewidzialna ręka, gwiazda, Bóg, coś innego i jeszcze starszego – nam je przekreśla. Stare przepowiednie mogły już go nie dotyczyć, ale nowe, mimo że być może niosły jeszcze gorszy los, były kusząco dziewicze i nieznane. Może zbyt piękne, by je odkrywać. Coś w Manuelu Amaya marzyło bardziej o gnaniu konno przez stepy czy inne pustkowia, może, jak myślał, bardziej w sensie metaforycznym nawet. Śmierć… Nawet ona nie była już taka sama po dopełnieniu się tej nocy. Ze strasznych wód wyłoniła się w odległą wyspę tajemnic niebytu. Ale jeśli wcześniej, gdy zobaczył po raz pierwszy spadającą gwiazdę, Gaudimedeus był pewien że tam rychło odejdzie, tak teraz, odmieniony, pełny nowych znaczeń i nowej krwi, stracił nagle tę pewność. Sam nie wiedział, czy bardziej niosło to nadzieję, czy też jednak smutek.

Gdzieś wysoko nad nim i wszystkimi, konstelacje zmieniały się niepostrzeżenie, w ruchu drobin kosmicznego zegara, w horyzoncie czasowym który w śmieszność obracał nawet dążenia i pragnienia nieśmiertelnych. Jeśli nawet kosmos się zmienia, pomyślał astrolog podnosząc się z posłania, dlaczegóż ja miałbym pozostać taki sam?



* * *


- Trzy dni. Tyle to jeszcze potrwa. Najdłużej. Do tego czasu zostaniesz tutaj.– mówił Gaudimedeus, zupełnie po staremu trzymając przedramiona w szerokich rękawach szaty – Potem… Będzie to nowy świat, albo może nie będzie go wcale.
- Tak mówią gwiazdy? – zagryzła wargi Mewa.
- Tak.

Musiała dostrzec, że on prześlizguje się po tafli słów, ale myślą jest w głębinach. Był nieodgadniony, inny. Mówił o rzeczach których można dotknąć, o ziemskich sprawach, ale miała wrażenie że o nie nie dba. Jakby odgrywał tylko swoją rolę, ale nie udawał, po prostu wypełniał sobą rzeczy które musiały nadejść. Mewa też chyba grała w tę grę. Zażądał by tu została, Graziana w końcu się zgodziła. Jest za Mewę odpowiedzialny. Poręczył za nią. Cokolwiek ona zrobi, on za to odpowie. Głową, jeśli przewina będzie duża. Tak, ona rozumie. Ona będzie pamiętać. Ona przeprasza. Za wszystko.

Ona jest głodna.

On oferuje krew własną. Splot po splocie wszystko zmierza do węzła, ale obrączka na palcu Manuela już się nagrzewa, już pragnie odpowiedzi, już łaknie decyzji, decyzji które są nieodwołalne. Dłoń Tremere dotyka jej, obracając na próbę to w jedną, to drugą stronę. Gaudimedeus zastyga, z palcami na metalu, patrząc na nieruchomą Gangrelkę, zamienioną w kamień po zadanym swoim pytaniu, nieruchomą lecz o wargach drżących i oczach w których tańczy na rozgrzanych węglach niepewność. Obrączka jest już prawie w położeniu, gwiazdy niemal się ułożyły, Amaya widzi siebie samego stojącego nad nią, wrzeszczącą i miotającą się po komnacie, próbującą swych zwierzęcych sztuczek, pełną żalu i gniewu niby gorzki puchar do wychylenia. Jesteś taki sam jak Ona. Poisz swoją krwią, bierzesz do łoża a potem odtrącasz butem, śmiejąc się gdy czołgają się ku tobie z błaganiem na wywieszonych językach. Jesteś taki sam jak jak Ona, jak inni. Manuel widzi siebie jednak, jak się zbliża nieubłaganie, krew wojownika barwi na czerwono jego oczy gdy ją nimi unieruchamia, wlewa stal w jego ton głosu i mięśnie, gdy ona nie może poradzić na to nic w obliczu przemawiającej do niej siły. Gdy rzuca Mewę do łoża, zadaje jej gwałt i przemocą zmusza do picia z nadgarstka, zmusza do wszystkiego, do wszystkiego po kolei, a ona ulega w końcu – jak kobieta ulega mężczyźnie, jak kobieta ulega władcy, jak sługa ulega panu, jak zwierzę ulega przewodnikowi stada, surowej sile,podle wszystkich praw natury. Traktuje ją jak każdą ze swoich kobiet. Traktuje ją tak, jak ona potrzebuje i zasługuje, traktuje ją źle, jak wewnątrz swojego zwierzęcego ciała w istocie ona pragnie. Jest kobietą i pragnie być brana, poniżana, to nie kłóci się w niej z miłością, może wręcz przeciwnie, a w jego przypadku jest tak samo – miłość idzie w parze z powinnością prawdziwego mężczyzny i wojownika spędzającego życie na konnym grzbiecie, z żelazem w dłoni. Do twarzy CI z zimną stalą, powiedziałaś kiedyś do mnie i miałaś rację. A teraz chodź.

Gaudimedeus drgnął nagle i obrączkę, która niemal znalazła się w swoim położeniu, jednym pewnym ruchem przekręcił w zupełnie inne, przeciwne położenie. Zamknął oczy, patrząc z oka cyklonu jak wściekłe wichry dookoła powoli cichną i osiadają u jego stóp. Dłonie tymczasem ujęły rytualny sztylet Tremere i powoli rozcięły skórę. Ciemna ciecz spływała do kielicha. Otworzył oczy i już nie spuszczając wzroku z Mewy przesunął do niej naczynie. Bez słowa, bo przecież one były tu już błędne. Rozumiała to. Piła w milczeniu, a dalej upuściła nieco ze swojego palca oddając kielich z powrotem ku astrologowi.

Uniósł go milczący do swych warg i wychylił bez wahania. W jego oczach widziała morze, a na jego ustach błąkający się, zwiewny jak wiatr uśmiech.



* * *


Eli przyjął sakiewkę, pociągnął solidnie, nie trudził się już nalewaniem w puchar, ciągnął prosto z butelki drogie, włoskie wino, jakby było podłym sikaczem. Wyszło, że Mewa miała rację... Niektórzy, gdy owładnie nimi strach, uciekają, niektórzy zamierają w bezruchu... a inni topią strach w winie, aż nic nie będzie wystawacć nad powierzchnię, za to pojawi się irracjonalny gniew na wszystko i wszystkich.

- Młody panie... z całym szacunkiem, ale szlag mnie zaraz pierdolnie na miejscu. Czy byłbyś łaskaw dla krewnego dobrodzieja klanu twego i na pół pacierza wyzbył się przypadłości mówienia przez siedem zasłon tajemnicy? Mgliste polecenie to mglista jego realizacja. Ilu mam tych ludzi znaleźć? Konnych czy pieszych? Szlachtę czy mieszczan czy tałatajstwo z biedoty? Mają być obznajomieni z klanem, czy nieświadomi?

- Złota masz wiele. – spokojnie, wręcz rozmarzonym tonem szeptał Tremere – Szukaj zatem ludzi znających się na swym rzemiośle, lepszy jeden taki niż dwu tylko ambitnych. Szukaj ludzi którzy słuchają rozkazów, omijaj awanturników którzy więcej gardłują niż milczą a ostatecznie odejść mogą. Konnych jak najwięcej, pod dobrą bronią. Jeśli piesi, to najlepiej z bronią kłutą, długie drzewce. Niech wezmą też ze sobą ogień. Znajdź ich jak najwięcej, po prostu tylu na ilu starczy gotowizny. Kontrakt na trzy dni i trzy noce. Znajdź też im rotmistrza, który za pysk krnąbrny umie żołnierza trzymać. Starczy, by jedno starsi stopniem byli ze sprawami klanu zaznajomieni, albo nawet rotmistrz jeno.

Manuel zamilkł i spojrzał w oczy słudze zboru. Nie spuszczając z niego wzroku wyjął zza pazuchy jakieś zawiniątko, podając je człowiekowi.
- To moje życzenia. Zdaję sprawę, że różnie to w ten czas może w mieście być. Przeto jeśli życzeń się nie da w części lub większości spełnić, bierz takich jak uważasz. A tutaj… Ode mnie. Kosztowność poza kontraktem, tylko dla Ciebie, żebyś wiedział że cenię twoje oddanie. To drobiazg, ale zacny, bo niegdyś wdzięczność królewską mnie za moje zasługi wyrażał. Ukryj go , a gdy wszystko się zakończy, możesz go dobrze spieniężyć. Idź już, czasu mało.



* * *


Graziana niecierpliwym gestem odprawiła Strażnika, biadolącego nad stratami w bibliotece swego pana. Zasiadła na rzeźbionym krześle, twarz miała gładką, oczy nieprzeniknione jak czarne studnie.
- Cóż zatem przydarzyło się Bajjahowi, że nie zagrozi już zborowi?

Manuel nie przestawał patrzeć na Grazianę. Udało się Jej już wyhodować nowy język, niewprawny jeszcze, ale kartki z wiadomościami się skończyły. Nieoczekiwanie astrolog ukląkł nagle przy krześle zwierzchniczki, ujmując jej dłoń. Chwilę jakby drżał, z opuszczoną głową... Podniósł się jednak w milczeniu, odstąpił i wyprostował się z twarzą pełną pewności siebie, jakiejś niespodziewanej u niego twardości.

- Nie ma go już. - długo przetrzymane w ustach słowa wypowiadał powoli, jakby ważył każde z nich - To była jego ostatnia walka. Nie ma go. Ostatecznie.

Wargi na moment złożyły się i znieruchomiały. Ich lekkie drżenie mogło być tylko refleksem światła w komnacie. Teraz i oczy Gaudimedeusa przypominały studnie.

- Tak. To ja to zrobiłem.

Dłoń Graziany wpleciona w jego włosy nawet nie drgnęła. Tylko w duszę astrologa wdarły się czarne palce strachu, zacisnęły się mocarnie na jego sercu i dławić poczęły gorejące w nim ognie. Po raz kolejny w swym długim istnieniu Manuel poczuł, że Śmierć jest blisko, jego własna Śmierć, i wyciąga po niego chciwe ręce.

Nic nie jest pewne do końca, nic z losu człowieka czy wampira, czy jakiejkolwiek istoty nie jest wyryte twardo na kamiennych tablicach - dopóki los ten się nie dopełni, dopóki nie zatrzaśnie się z hukiem księga żywota... ta, którą, jak wierzą bogobojni czciciele Mahometa, spoczywa w czarnych dłoniach bezwzględnego Azra'ela. Póki kolejne litery znaczą bieg dni i rytm i kierunek kroków - wszystko jeszcze odwrócić można.

Poczuł ten dotyk w Salamance, gdy na stosie płonął i krzyczał jego nauczyciel, a Manuel, śmiertelny pragnący zwać się magiem, stał w tłumie. Każde słowo, które rzekł ten nieszczęśnik na stosie, mogło go skazać na ten sam los. Każda księga w domu Manuela i także i ta, którą trzymał wówczas ukrytą pod odzieniem, wyniesioną po kryjomu z tajemnej skrytki w opustoszałym domu skazańca Świętego Oficjum. Wówczas ocalił go klan. Jeszcze niewidoczny, ale już obecny w jego życiu, poza jego świadomością przesuwający figury i piony.

To samo poczuł, gdy przybył do Ferrolu i stanął przed Eugeniem... przemożny strach, że przełożony go zabije, gdy tylko będzie miał kaprys, że nie znaczy dla niego nic, nie jest nawet pionkiem, a zaledwie elementem krajobrazu, który trzeba usunąć, gdy za mocno zacznie wadzić. Wówczas ocaliła go Graziana, i pieniądze Mendozów. Eugenio mógł zetrzeć z ponurym zgrzytaniem własne zęby, ale nie tknąłby ucznia Graziany, od której wartkim strumieniem płynęło do niego złoto.

Jednak Manuel dojrzał, dojrzał wreszcie prawdziwie, choć potrzebował do tego lat przekraczających swą liczbą ludzkie miary. Gdy w porcie rozszalały się zamieszki, gdy po raz pierwszy Śmierć przybrała oblicze morza i z ciemnych wód buchnęła mu w plecy żądzą zemsty i mordu, klanu ani Graziany nie było. Był tylko on sam, jego siła i jego słowa. Spojrzał w ciemne wody i wygrał, i wyniósł z tej walki żywot Kraba, wyszarpnął go z ramion Śmierci. Jeden czyn, który odmienił tak wiele. Zdobył mu zaufanie Mewy, otworzył drogę do tajemnic skrytych w domu Kapadocjanki, i zdobył mu wdzięczność Cykady, pozwalając unieść tajemnice ze sobą.

Gdy Śmierć przybrała czarne oblicze płatnerza Rabii, również nie było klanu ni Graziany. Słowa Mewy tylko zatrzymały syna Haqima. Słowa Manuela, po jej słowach, odwróciły nieubłagany los.

Nic nie jest zapisane do końca. Więc choć ujrzał w oczach Graziany zapisaną sobie samemu Śmierć, czarne palce strachu zaciskały się z coraz mniejszą siłą, by wreszcie opaść.

- Dobrze uczyniłeś - powiedziała Graziana, i były to słowa bez żadnego znaczenia. Wyrok w jej oczach zniknął, lecz Manuel wiedział, że tylko spadł niżej i głębiej, że zapisany jest teraz w jej sercu. Jeszcze był potrzebny, jej i zborowi. Kiedyś przestanie. Wtedy wyciągnie ten wyrok, i ze spokojem w czarnych oczach wymierzy mu karę.

Śmierć, myślał, więc to Ty nią jesteś, Graziano. A może jednak tylko miałaś nią być, a nie wiesz jeno że rzeka zwróciła swój bieg. Gdy teraz na nią patrzył, gdy wszystko zostało już wypowiedziane, nadal był sobą, nowym sobą. Nadal widział siebie, robiącego swojej byłej mentorce te wszystkie rzeczy które chciał robić wcześniej Mewie. Tu pragnienie było jeszcze gorętsze, ale nowe zdarzenia i decyzje umocniły twierdzę, z której panował nad swymi żądzami. Teraz jednak w zdumieniu, nawet zachwycie, kontemplował odkrycie które spłynęło na niego gdy dotykała jego włosów. Ach, więc pragnienie miłości jest w istocie pragnieniem śmierci. Nasycenie jest unicestwieniem, spełnienie spokojem, są dwiema stronami tego samego medalu. Wczorajszej nocy sam zdobył pragnienie, które wiodło go ku otchłani. Nie wiedząc o tym, dając mu śmierć, da mu też samą siebie. Ale nic…Nic nie jest zapisane do końca.


...Malum est in necessitate vivere, sed in necessitate vivere necessitas nulla est...


Uśmiechnął się, przypatrując się Grazianie bez słowa. Dziwiło go jeszcze, jak dwa sprzeczne uczucia ku niej mogły jednak współgrać, uzupełniać się. Uwielbienie, pragnienie, miłość do niej– którą podzielali obaj, którą teraz połączyli w jedną, jeszcze potężniejszą siłę, teraz gdy sami stali się jednym. Suma elementów okazywała się większa niż elementy poszczególne. Tak, ale było też rozczarowanie. Rozczarowywała go, bo miała rację wtedy gdy mówiła… że uparcie, nie biorąc sobie nic z nauk jakie niosły jej klęski, wchodziła po raz kolejny do tej samej rzeki. Teraz znów to robiła, pomyślał patrząc smutno na kosmyki włosów Graziany. Klan to Jej Nemesis, przeciwstawia się mu raz za razem w grze niekończących się błędów, nie chcąc przyjąć swoich własnych zasad gwarantujących miejsce w tym świecie, goniąc za uczuciem które nie mogło zaistnieć czy trwać. Goniąc za ułudą spełnienia, które nie jest dane ich rodzajowi.

Czyż i ty sam, Manuelu, nie czynisz podobnie, przeszło mu nagle przez myśl.

- Ruszajmy, Hamilkar już gotowy.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 30-08-2012 o 14:39.
arm1tage jest offline  
Stary 18-09-2012, 22:44   #166
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
- A ma co ci, pani, był Iblis?? - Spytała Luisa gdy dziewczyna już wyszła. - Brat mój najukochańszy co go obiecał.
- Worek krwi - odrzekła Pani Zwierząt, i w tych dwu jeno słowach skłamała.
- Doprawdy?? - Dona de Todos westchnęła zrezygnowana. - Tak książę za wierność twoją pani płacił?? A cóż takiego uczynił Kalikst Diego Malafrena?? Czym cię uraził?? Bez pomocy kogoś takiego jak ty, mój słodki braciszek nie osiągnąłby tego. Jaka jest cena poparcia Marii Lucretii Moshiki??
- Cena? - zaśmiała się sykliwie Pani Zwierząt. - Nie ma ceny. Jestem tu od dawna, od lat, do których nie sięga ani twa wiedza, ani wyobraźnia, Patrycjuszko. Przeżyłam wielu książąt. Były ich dziesiątki, lecz Pani na Oku Zachodu zawsze jest i będzie jedna. Czasem tego lub owego wynosiła na zaszczyty moja zemsta... a czasem spychała tego czy owego w niepamięć. Małego Damaso wyniosła moja zemsta. Moja zemsta zmiażdżyła Malafrenę.
- Zemsta jest rozkoszą bogów. Słodka trucizna, która sączy się niepostrzeżenie. - Luisa zaśmiała się sucho. - Może kiedyś poproszę cię o tę opowieść, Pani na Oku Zachodu, o o powieść o zemście na Malafredzie. Ale teraz mam do coś do zrobienia. Moja służka zaraz przyniesie ci jaką suknię. Śpieszno ci widzę do Iblisa. Ludzi ci jednak dać nie mogę.
- Niepotrzebni mi ludzie. Potrzebna mi kiecka, żeby mi się zgłupiali nie pałętali pod nogami, jak będę szła. Zatem zajmiesz się czarownikami, Patrycjuszko?
- Czyżby oni ci przeszkadzali?? - Zapytała spokojnie.
- Nie... ale czasami odkrywam w sobie zdumiewające zaciekawienie sprawami miasta. Fanaberia starego truchła - odparła Gangrelka i w tej nonszalancji zdawała się nawet mówić szczerze. Co jej mógł wadzić zbór Tremere w Ferrolu, gdy cały klan Uzurpatorów był przy niej jak jętki.
- Powiedz. Jesteś stara, starsza niż ma wiedza i wyobraźnia sięga, jak byłaś to słusznie zauważyłaś. Kraken był jak my. Domyślasz się kim on był kiedyś?? Kto mógł go stworzyć?? - Luisa wpatrywał się chwilę w milczeniu w Gangrelkę.
- Domyślam? Ja to wiem - parsknęła.
- Czyli będziemy bawić się w takie zgadywanki?? - Pokręciła dona głową. A nastepnie już spokojnie dodała zmieniając temat. - Zmieniłam jednak zdanie. Pojedziemy razem do zboru czarowników. A potem się zobaczy czy Malkavianina odwiedzę. A tym mi po drodze opowiesz z łaski swojej. - Ventrue zrezygnował już z tytułowania swego gościa panią. - Muszę jeszcze coś załatwić.
- Po cóż ten gniew, gdy taką piękną noc mamy, ani chybi na jednym trupie się dziś nie skończy - zasugerowała leniwie Pani Zwierząt.
- Kostaki!! - Rzuciła Luisa do swojego przyjaciela. - Bierz tego małego potwora. Zwiąż ja i zaknebluj, byle dobrze.
- Bądź tam miłym gościem i nie wystrasz mi sług, gdy cię pomagać będą. - Zwróciła się do Gangrelki stojąc w progu.
Cykada zamrugała, rozdwojony język śmignął pomiędzy perłami zębów. Jej twarz miała jakiś niezwykły wyraz i dopiero gdy pani de Todos zeszła już po schodach w kierunku komnaty, do której poprowadzić kazała inkiwzytora, zrozumiała, co to... Pani Zwierząt była zdziwiona.



Kostaki wlokąc za sobą dziewczynkę postępował za doną kilka kroków.
Luisa kazała ghulowi siedzieć cicho za swym krzesłem.
- Patrz, ale uważnie. - Przykazała dziewczynie nim wpuszczono delegację z Moreirą na czele. - A spróbuj mi się słowem odezwać, to swej pani już nie powtórzysz tego co twe oczęta zobaczyć mogłyby i co zobaczą. - Luisa postarała się i to bardzo by jej groźba do tego upartego czarciego pomiotu dotarła.

A gdy wygodnie usadowiła się na krześle, które tam ustawiono. Gdy Kostaki zajął dogodną pozycję, pozwoliła wprowadzić gości.

Leonardo Moreira mógł mieć trzydzieści lat, może niewiele mniej lub niewiele więcej. Ale i tak wyglądał na zmęczonego, przybitego do ziemi ciężarem lat i wydarzeń starca. Przybył z pełnym ceremoniałem, z pełnym ceremoniałem, choć z również widocznym znużeniem, przedstawił się jej i podał pergamin, poświadczający jego godność i funkcję w Świętym Oficjum, a także nakazujący doprowadzić przed oblicze sądu dzikusa służącego doni de Todos. Imię Kostakiego nie padło, i inkwizytor też o nie nie pytał. Nie uszło uwadze Luisy, że ten Pies Boga w sumie nie chce ani gryźć, ani jazgotać, a myślami przebywa gdzie indziej. Przybył, bo mu kazano, jak pył niesiony wiatrem. I nie uszło uwadze Luisy, że mimo tego zmęczenia, mimo tego znużenia światem i mimo swojej wobec niego obojętności, Leonardo Moreira wykrzesał z siebie dość siły, by jej słudzy postąpili wbrew jej rozkazom. Za inkwizytorem stało dwóch knechtów.
- Sługę twego oskarżono o napaść na proboszcza Schirebena oraz towarzyszącego mu inkwizytora Ernesta Mistela, a także o zabójstwo zbrojnego na służbie Świętego Oficjum - poinformował ją rzeczowo, głos miał cichy i przyjemny dla ucha. - Obydwaj zacni świadkowie wskazali jednoznacznie na osobę twego sługi jako na mordercę. W tej sytuacji, Święte Oficjum, moimi niegodnymi ustami, żąda wydania twego sługi. Natychmiastowego. - zakończył równie cicho, jak zaczął.
Dona de Todos obejrzała podany jej pergamin pobierznie przeczytawszy co w nim stoi.
Dona de Todos kiwnęła na sługi by podeszli do niej.
- Wezwijcie Agapito i Eli Olegario. - Szepnęła im do ucha.
- A którego mojego sługę?? - Spytała oschle pani na Zamku Słońca.
- Tego, który, sądząc z opisów, jakie mi przedstawiono, wywodzi się z plemion zamieszkujących Karpaty i zwących siebie Bułgarami - przybliżył mistrz inkwizytor, by za chwilę podać pełny opis złoczyńcy, którego nie dało się pomylić z nikim innym.
-Hmmm, hmmm... - Dona Luisa Ignacia de Todos się zamyśliła głęboko. - Nikt taki nie jest mym sługą. - Odparła po dłuższej chwili pani Zamku Słońca.
- Niezwykła rzecz to, bowiem strażnicy przy bramie, a nawet własny twój spowiednik co innego rzecze, dona de Todos - napomniał ją mistrz inkwizytor łagodnie i współczująco.
- Doprawdy?? - Dona uśmiechnęła się krzywo. - Niezwykła rzecz to, że strażnicy przy bramie, a nawet własny mój spowiednik wiedzą lepiej kto mym sługą a kto nie. Doprawdy niezwykła. - Luisa celowo przedrzeźniać poczęła klechę.
- Takoż mnie to dziwi, pani - mistrz inkwizytor nie zmienił tonu. - gdyż znam pobożność i szacunek, jakim dona de Todos darzy Kościół i sługi jego. Upatruję też w tej sprawie akt może zazdrości... a może nienawiści skierowanej wobec możnej pani. Jednak bracia moi i ja i tę opcję sprawdzić musimy i dopuścić, że szacunek twój pani jest grą, a pobożność maską jeno...
Zawiesił głos. Mówił jakby od niechcenia i Luisa nie mogła nie docenić sprytnego gracza. Pomiędzy grzecznymi strofami zawisały jak topór śmiertelne oskarżenia, a za Leonardem stała cała potęga Świętego Oficjum - którego nawet Luisa nie mogła sobie pozwolić bezkarnie szczuć.
- Oskarżenie padające z ust twych jest mocne. - Lusia również zawiesiła głos, ale ona na zwłokę grała. Co postanowione musiało się spełnić. I nawet Święte Oficjum, nawet biskup Rzymu zmienić tego nie mógł.
To przerzucanie się słowami jak gorącym węglem trwało jeszcze z dwa pacierze i dona ku własnemu zdziwieniu poczuła się zmęczona. Wreszcie drzwi otwarły się, by z rumorem godnym jej osobistych mogli się wtoczyć do sali Agapito i Eli Olegario, dwaj szlachcice na jej służbie.
- Zamknijcie drzwi. - Zwróciła się do rycerzy. - Śmiesz zatem twierdzić, podpierając się autorytetem kościoła, że kłamię?? - Gdy już jej polecenie spełnione zostało Luisa ponownie raczył spojrzeć na duchownego.
- Ja? - zdziwił się uprzejmie mistrz inkwizytor. - Dona raczy przypisywać mi władzę i splendor, które do mnie nie należą. Jestem sługą jeno... podobnym sługom, którzy przysięgali tobie i za twym słowem idą. Ja przysięgałem Bogu i naszej Matce, Świętemu Kościołowi, i idę za Słowem. Jestem sługą jeno - powtórzył - posłańcem. I nie mnie sądzić, czy mówisz prawdę, pani... Jeśliś pewna swych słów i sługi swego, idź ze mną i mów z mymi przełożonymi, którzy posłali mnie tu i na mój powrót czekają.
- Jest twój. - Dona Luisa Ignacia de Todos od niechcenia skinęła dłonią.

Przez chwilę zapanowała cisza. Pani na Zamku Słońca siedziała nieruchoma na swoim krześle. Jej ludzie u drzwi też stali nie ruchomo. Pobożny sługa kościoła bożego i jego dwóch zbrojnych stali też nieruchomo, zdziwieni jakby ostatnimi słowami pani de Todos. Wnet całą tę cisze zmąciły czyjeś ciężkie kroki. Ten odgłos chyba wystraszył knechtów, zbili się ciaśniej przy Moreirze. Luisa czekała w spokoju. Ale widziała i u swoich ludzi nerwowe ruchu.
Z cienia wyłoniła się olbrzymia sylwetka Górala. Uśmiechnięty od ucha do ucha. Z toporem przerzuconym przez kark i oboma rękoma zawieszonymi na jego drzewcu. Rycerze w służbie wdowy po grancie de Todos położyli swe dłonie na rękojeściach mieczy.
Zbrojni inkwizytora dobyli swej broni. A Luisa czekała spokojnie siedzą sobie wygodnie na swoim krześle. Czekała i przyglądała się spektaklowi. Gangrel obszedł trójkę dookoła przyglądając się im jakby od niechcenia. Ręka przy głowni topora opadła swobodnie wzdłuż tułowia, a drugą wywiną toporem nad głową niczym zabawką jakąś. Potem opuścił swą broń i oparł się na niej wygodnie. Cały czas się szeroko uśmiechał pokazując swe paskudne uzębienie.
Stara Ventrue wciągnęła głęboko powietrze do nozdrzy. Strach. Dawno nie czuła go tak dobrze. Raz jeszcze się zaciągnęła tą wonią.
- Brać go. - Rzucił klecha. I jego ludzie, choć się bali ruszyli na Górala. A Kostali stał spokojnie. Pozwolił się im zbliżyć z obnażonymi mieczami. I tylko tyle. Gangrel nagle skoczył na dwóch uzbrojonych ludzi. Nie mieli nawet szansy zareagować. Kostaki przetoczył się po nich niczym jaka nawałnica. I na podłodze leżały dwa trupy zakrwawione. A potem ruszył na inkwizytora. Też nie dał mu szans. I nim Luisa zdążyła zareagować świętobliwy mąż Leonardo Moreira osunął się na ziemię, a jego głowa potoczyła się pod ścianę.
- Stój. - Krzyknęła dona, ale jej głos zagłuszył triumfalny ryk Gangrala.
- Nie tak miało być. - Rzekła Luisa podchodząc do chłepczącego to z tego to z tamtego przyjaciela.
- Powiedziałaś, że jest mój. - Odparł cały umazany we krwi i bardzo z siebie zadowolony.
- Owszem, powiedziałam. - Stara Ventru musiała przyznać mu rację. - Co się stało, to już się nie odstanie. - Dodała.
Spojrzała na stojących u drzwi swoich zbrojnych.
- Zakratkował mnie. - Rzekła do nich ostrym tonem. - Wyrwał miecz jednemu ze swych ludzi i się na mnie rzucił. - Jej ludzi pokiwali głową.
- Kostaki. - Zwróciła się do Gangrala, który nadal rozkoszował się świeżo przelaną vitae. - Uderz mnie.
- Coooo?? - Jej przyjaciel zamrugał oczami jakby nie zrozumiał co powiedziała.
- Uderz mnie. Ma to wyglądać tak jakby świętobliwy mąż rzucił się na mnie. Jego ludzi usiłowali go powstrzymać, ale ich zabił. Dopiero ty uratowałeś mnie, gdy opętany przez złe duchy chciał mnie zabić. No uderz.
- Ale... - jęknął Kostaki i zagapił się na rycerzy Luisy i na trupa inkwizytora, jakby oni mu pomóc teraz mogli w rozterce. - Ale...
Rozkaz jednak przeważył nad wątpliwościami. Kostaki podszedł do Luisy, a szedł jak zbity pies. Obejrzał swą wielką pięść i otarł ją starannie z krwi w pokrywające go futro.
- Nie masz serca - warknął oskarżycielsko, zacisnął szczęki tak mocno, że zdawało się, że zaraz z trzaskiem pękną mu zęby. I uderzył. Luisie pociemniało przed oczami, padła w tył, przytrzymując się poręczy swego krzesła, próbowała wstać. Objął ją w pasie i postawił na nogi.

Na dziedzińcu zawrzało. Słychać było lament kobiet. Zbrojni biegali w ten i nazad. Kapelan, ojciec Salvator też. A chyba najgłośniej biadoliły Agueda i Consuela. Z tego całego rozgardiaszu można było zrozumieć, że ktoś zamordował panią zamku. A gdy już padły te słowa to dopiero się zaczęło. Bo jakże to?? Co to teraz będzie ze służbą?? I chyba do świtu by tak biadolili, a może i dłużej, gdyby nie Diego de la Vega. Stateczny szlachcic szybko porządek zaprowadził poganiając co bardziej ociągających się.
W całym tym zamieszaniu zapomniano chyba o stojących na rzeczonym dziedzińcu zbrojnych, którzy czekali tam na Moreirę.
- Wy dwaj. - Diego de la Vega wskazał na dwóch knechtów. - Ze mną. - Popatrzyli się po sobie jakby zdziwieni, że ktoś im śmie polecenia jakieś wydawać. Ale w oczach rządcy Zamku Słońca było coś takiego, co i im kazało się mu podporządkować. - No ruszać się. - Dodał jeszcze, nawet spokojnym tonem, ale zmobilizowało to wyznaczonych zbrojnych w służbie Świętego Oficjum to udania się za nim. Podążyli tą samą drogą, którą nie tak dawno temu szedł Leonardo Moriera i towarzyszący mu knechci.
- Czekać tu. - Rozkazał gdy stanęli u drzwi do sali, gdzie cały dramat się rozegrał, a sam wszedł do środka.

Smród strachu był dzisiejszej nocy dominującym zapachem w domu dony de Todos. Roznosił się po całej okolicy. Smród strachu.
Taką samą woń wydzielali stojący przed drzwiami zbrojni w służbie inkwizycji. Bali się. A gdy otworzono drzwi, gdy ujrzeli na podłodze zakrwawione ciała ich towarzyszy i samego Moreiry ich strach stał się tak duszącym fetorem, że dona de Todos poczęła zakrywać nos przepięknie zdobioną haftami, śnieżnobiałą chustką.
- Leonard Moreira rzucił się na panią de Todos. - Zaczął spokojnie de la Vega. - Jego ludzie starali się go powstrzymać ale nie dali rady. - W międzyczasie ojciec Salvador skończył opatrywać Luisę i począł odprawiać modły nad ciałami zabitych. A rządca ciągnął dalej. - I gdyby nie opatrzność boża czuwająca nad panią de Todos, a objawiająca się pojawieniem się w sali barbarzyńcy... - Tu Kostaki rzucił de la Vedze złe spojrzenie. - Dona nie przeżyłaby.
Jeszcze większy strach padł na knechtów.
- Zabierzcie ciała. - Poleciła słabym głosem Luisa. - Kostaki, pomóż im. - Góral przytaknął, chwycił bezgłowe ciało, przerzucił sobie przez ramię i wesoło ruszył na dziedziniec. Tam zwalił truposza na wóz.
Woźnica widząc odzianego w skóry barbarzyńce niosącego na ramieniu ciało przeżegnał się, on też się bał.
Gangrel obszedł wóz dookoła. Woźnica cały czas go obserwował, toteż Zwierzę wyszczerzyło w uśmiechu swoje zęby. I śmiertelnik siedzący na koźle przestał śledzić jego ruchy.
Kostaki podszedł do koni. Dał im się obwąchać. Zarżały w pierwszej chwili, ale gdy poczęstował je jabłkiem zastrzygły nawet uszami i z lubością schrupały podarek. Góral podrapał je za wielkimi uszami i coś począł im w nie szeptać. Na koniec dał im jeszcze po kostce cukru. Poklepał po szyi o odszedł.
Ciała dwóch zabitych zbrojnych tez rzucono na wóz. Otworzono bramę i eskorta wyjechała, bez osobnika po którego przybyli, ale za to z trzema trupami.
Gdy wóz ujechał dość spory kawałek, konie nagle zarżały głośno i na oślep rzuciły się do galopu. Woźnica starał się nad nimi zapanować, ale nie dał rady. Oszalałe zwierzęta pędziły coraz szybciej i szybciej prosto na jakiś mur. Woźnica nie opanował ich...

Gdy dzikie rżenie, rozchodzące się w ciszy nocy, ustało dona Luisa Ignacia de Todos odeszła od okna. Przeżegnał się zmawiając modlitwę za dusze tragicznie zmarłych. Kostaki trzymał Katalinę.
- Zapamiętałaś?? - Stara Ventrue popatrzyła na krnąbrne dziecię. - Cieszę się. - Nie czekała na odpowiedź nawet. - Powtórzysz Sarze. Ale tylko jej.
- I myślisz, że Sara będzie ci za to wdzięczna. - Wykrzyczał w złości potwór w dziecięcej skórze.
- Wdzięczna?? Za odebranie jej rozkoszy zemsty?? - Spytała z ironią Luisa. - Ja nie oczekuję od niej wdzięczności. A teraz zejdź mi już z oczu.
A gdy sarowy ghul odszedł Luisa zwróciła się do przyjaciela.
- Chodź mój drogi. Musimy sobie z Uzurpatorami pogawędzić. Pani na Oku zachodu tez z nami pojedzie.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 28-09-2012, 21:45   #167
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Trzech jeźdźców. Gdzie był czwarty! - Iblis wrzasnął w swym udręczonym duchu ponieważ jego dusza, jeśli ją jeszcze posiadał, znała odpowiedź. Ten który zawsze zwycięża, zwycięzca aby dalej zwyciężał. Więc był to wewnętrzny, emocjonalny wrzask gniewu, bezradności w zetknięciu się z Prawdą. Jego oblicze ściągną złowrogi grymas, zatoczył się jak pijany. Skórę miał gorączka, nie przyjemnie ciepała rozpaloną właśnie, nieświęta. aura emanowała od malkaviana.
-Nie... - wysyczał przez zęby i upadł na zamię. Wąż syczał, Asmodeusz śmiał się piskliwie, morze szumiało, a wnet... Wszystko zamarło, tylko on, jeden umysł zamknięty w chaosie piekła, straty i bluźnierstwa jak ryba a wodzie, powstał ciałem i powstał jego duch. Omiótł ostrym i zimnym wzrokiem przybyłych. Jego spojrzenie było jak miecz, oczy jak bramy piekła, a za nimi trwał sztorm. I jeźdźców nie było. Mieli dopiero przybyć. Lecz kto? Kto? Iblis widział tylko trzy barwy szat które traciły swój kolor płowiejąc w księżycowym świetle.
***
Asmodeusz siedział na drzewie nagi i popełniał grzech który niesłusznie oskarżało Onana. Wzrok miał dziki jak spłoszone zwierzę które równie mocno jak się boi pragnie strachu gdyż on go napędza, pcha dalej ku kolejnym łowom. Iblis przyglądał się mu z pewnym obrzydzeniem.
-Zachowujesz się jak ludzie! - Warknął z odrazą.
-Może w tym jest metoda? On również zszedł do człowieka...
-... i nas zdradził. Zejdź mi z oczu Asmodeuszu.
***
Mnich. Spoglądał nań z rosnącym obrzydzeniem i z takim wstrętem podszedł do niego. Bo czy nienawidził tych który sławili jego Boga? Te zaplute wsze które rościły sobie prawo do świętości. Iblis. Ułomny rodzaj wyzyżony przez niego. Trzeba było pokazywać ich marność.
-Nie pokój wam przynoszę, a miecz, księżulku. Ale dobrze, powiadasz jak z Sodomy? - Iblis wlepił weń lodowe spojrzenie.
- Jako żywo.
-Jestem miłosierny – słodkie kłamstwo spłynęło z ust Iblisa – za każdego sprawiedliwego wśród was ocalę dwóch. Za każdego który jak Adam wyjdzie przeciw ciemności.
- Dobrze wiesz, panie, że cień padł na klasztor mój i wielu pobłądziło. Nie z braku sprawiedliwego osądu, lecz ze słabości. Tę zaś miłosierni zawsze wybaczają swym bliźnim.
-Czy miłością nie jest dać szansy? Wola, wola, wolna wola, to to! - Warknął zaciekle. - Jeden sprawiedliwy, dwóch grzeszników. Tylko jedna trzecia klasztoru ma stanąć. - Zakończył twardo i zbliżył się do mnicha.
Młody mniszek milczał, z jego sarnich oczu pociekła łza, ale głos miał twardy i nieustępliwy jak targująca się przekupka. - Jedna czwarta.
Iblis skinął głową zamyślony, podszedł jeszcze bliżej i z nieukrywaną odrazą jaką czuł do stanu duchownego chwycił mnicha dłońmi za ramiona i ucałował w czoło. Nie wiedział czemu to zrobił, lecz tak musiało być – stało się. Irracjonalny splot wydarzeń poprowadził go.
Stało się – roześmiał się Asmodeusz. Stało się – zawyła ziemia. I zawyła dusza Iblisa w wielkim obrzydzeniu do ciała mnicha.
***
Iblis oczekiwał na drugiego jeźdźca przechadzając się od drzewa do drzewa. Od drzewa do trzeba, prowadził żywą dyskusje z... Iblisem. Lecz ten drugi Iblis był brudny, płonący i wściekły. Wielkie rogi wyrastały mu z czaszki, pod paznokciami miał ziemię. Błoto i pył osadzały się na jego poszarpanym ubiorze. W oczach miał wściekłość. Nie ciemność, a gniew. Płomienie lizały jego serwetkę.
-Zabij miasto! Zabij, miasto które zabrało własność, nie ma Anastazji, nie ma własności, miasto wymaga kary! - Krzyczał, szarpał się wściekły Iblis stojąc pomiędzy drzewami.
-Nie sądź bo zostaniesz osądzony. Poza tym... Bym mógł kogokolwiek sądzić musiałbym znać sprawiedliwość.
-Znasz! Naszą sprawiedliwość. Był człowiek z krainy Us, kto ko oskarżał, kto! Oskarż więc ich i tknij wszytko co mają, a potem ich. Rzeź, krew...
-...ciemność jest zawsze czysta. I taka pozostanie. Nie pamiętasz? To nas odróżnia od ludzi. Jesteśmy czyści. I dokonamy oczyszczenia.
-Rzęzi pragnę, a to czego ja pragnę ty pragniesz! Wieczny rząd, władza, zemsta!
-Nie. Krew oczyści miast, spłynie rynsztokami. Koniec zmartwychwstałych, miast powstanie nowe : bluźniercze i potężne. Lecz wtedy, gdy powstanie ja... Odejdę. Nie władać, a prowadzić działanie. Zamilcz kupo brudu!I wygram.. On... On... Nie wygra.
***
Iblis w milczeniu spoglądał na Sarę. I jeśli cisza mogła grzmieć to grzmiała – w jego własnym, chorym umyśle. Wyciągnął nóż, przeciął nim wierz swej dłoni, a następnie wyszarpał dłoń Sary i uczynił to samo z jej dłonią. Trzymając jej dłoń przy twarzy podał jej własną.
-Pij albowiem ja jestem Alfa i Omega, ja pragnącemu dam pić wody życia.
Sam też upił jej krwi. I ujrzał Iblis ognie trawiące ciało Sabana z klanu Ravnos, wspinające się po jego skórze i wyżerające mu oczy. Poczuł Iblis bezsilność i bezradność, gniew i chęć pomsty. Ogień pełgał także po dłoni Celestina Inigo stojącego nad ofiarą, a był to ogień fałszywy i ciemny. I poczuł Iblis wspólnotę straty, która połączyła go z Sarą mocniej niż wypita krew.
-Rut – nazwał Sarę innym, biblijnym imieniem – tam gdzie ja tam ty, mój dom będzie twym domem. Wchodź.
Sara skrzywiła się z obrzydzeniem i zlizała lubieżnie, ale Iblis tej lubieżności nie wierzył. Fałsz, wprawa i coś jeszcze. Coś spoza jego pojmowania rzeczy.
***
Malkavian oczekiwał trzeciego jeźdźca.
Czuł zapach Anastazji. Lecz nie do końca jej. Jakże podobny, jakże miły, jakże przyjemny – jak cień dawnych wspomnień które co prawda należały do niego jako istoty pełnej ale nie były wspomnieniami Iblisa. Kogoś kto żył w nim lecz umarł.
Wraz z nim umarła miłość do stworzenia.
Lecz wampir czuł jak mały stworzenie, robak czy pluskwa wierci się na dnie jego przeklętej duszy, wgryza się w nią i próbuje pochłonąć. Nie potrafił nazwać jaką emocje obrazowała ta larwa, jakąś część psyche – czymkolwiek była ból rozdzierał duszę szaleńca. Martwym, pustym wzrokiem spoglądał w niebo.
-Jeśli jesteś tam to patrz. Zmartwychwstali łamią twe prawa. Nawet ja, nawet ja, nawet ja... Ja nie łamałem tego co mi przykazałeś. Ludka miara mnie nie do tyczy. Lecz gdy kazałeś nie krzywdzić domów z krwią baranka na drzwiach, tego nie ukrzywdziłem. Patrz jak miasto ginie. Jak powstaje miasto na mój obraz i podobieństwo. Jak zachowam nie sprawiedliwych, a grzesznych. Jak zakon upada, jak sprawiedliwi umierają dla ocalenia grzesznych. Wypełni się.
Wiatr zawył. Zawyła dusza Iblisa. Której jej części, wstrętnej larwie się to nie podobało i teraz dawała o tym znać. Z trudem zdusił w sobie litość.
***
Przybył Diego. Iblis wysłuchał go.
-Diego, Diego – zamyślił się wielce strwożony wpatrując wzrok w leśne ciemności. Chociaż nic nie dojrzał niewypowiedziany strach ściął serce szaleńca, malkavian skulił się w sobie, zamilkł nagle niezdolny do mowy. Dopiero świt oddechu rozmówcy pozwolił mu wrócić.
-Idź do nich. Powiedz, że oddaje im miasto, że nie będzie przeszkody, że polityka z nimi i wiatr nie wieje już gdzie chce. Po drodze sprawdź czy Manfred mobilizuje armie. Jeśli spiszesz się dobrze... - przerwał, spojrzał mu głęboko w oczy – zobaczysz zerwanie ostatniej pieczęci.
Diego przypadł do dłoni Iblisa.
- Panie mój, słowa twe jak klejnoty poniosę.-Trzymał go za rękę jak tonący. Diego ścisnął dłoń i pił mocno i chciwie. Iblis mu nie przeszkadzał. Świat stał się jakby ciemniejszy.
I nie pojawił się czwarty jeździec, zwycięzca aby zwyciężać. Nie było go, tego który zawsze wygrywa. Zostali sami.
***
Sami. Iblis rozpoczął zebranie zadowalając się tymi przybyłymi których ma teraz przy sobie. Trzeba było czekać na Tremere. I postanowił czekać. Lecz i działać.
Zaprosił do stołu i poprosił Sarę aby usiadła mu po lewicy. Powitał ich dopiero w sali, stojąc z rozłożonymi ramionami niczym Jezus rozpięty na krzyż swego szaleństwa. Zamknął oczy. Pozwolił aby ciemność przesłoniła obraz. Czuł ją, gdy zamknął oczy czuł ciemność na skórze, oblepiała ją, zimna, metaliczna, wlewała się przez nos i usta. Słyszał jej ciszę. Martwą. Jak przy stworzeniu – była ciemność i było światło lecz ciemność starsza, ciemność nie potrzebowała pochodni. Była sama z siebie.
-Witajcie. Syn gromu pisał: „światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła.” Ja natomiast powiadam wam: światłość gaśnie na ziemi i ciemność ją ogarnia. Lecz nie po to chciałem abyście przybyli.
Otworzył oczy. Nie widział ich. Przed oczyma miał ciemność. Ciemność jak potwór. Niczego nie tworzył, niczego nie niszczył. Po prostu był i swym jestestwem była wielka i potężna. Od początku. Tu i teraz istniał szeol. I w szeolu rozgrywało się preludium do ostatniej wieczerzy.
-I zaprawdę powiadam wam, jeden z was mnie zdradził – nie słyszał swego głosu. Ciemność dopiero się rozwiewała ukazując ich oblicza. Zamilkł na chwilę. Zaplótł dłonie na brzuchu. Omiótł ich wzrokiem. Czekał, aż kurtyna ciemności opadnie.
-Zbłąkana owca znalazła się pomiędzy wilkami. Mamy w naszym gronie jednego z tych którzy określają się zmartwychwstałymi. Nim przejdziemy do rzeczy, warto by było aby się ujawnił i przekazał co chciał.
Zły uśmiech zagościł na twarzy Iblisa. On już planował coś... Strasznego.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.

Ostatnio edytowane przez Johan Watherman : 29-09-2012 o 21:29.
Johan Watherman jest offline  
Stary 08-10-2012, 14:55   #168
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Zabawnym było słychać jak Ekkehard rozporządza się tym czego nie ma, jak obiecuje to czego dać nie może. Jak karmi pustymi obietnicami, w zamian żądając konkretnych głów.
Giordano uśmiechnął się niemalże szyderczo.- Ach... gładko machacie tym językiem mości Ekkehardzie, ale ja nie chłopiec na posyłki. I na lep gładkich słówek mnie nie złapiecie. Wolę jakiś dowód dobrej woli z waszej strony. Bo nie zwykłem pracować za czczą gadaninę.
- Wiedza, że ojciec twój jeszcze jednego syna miał, jego miano i miejsce przebywania wystarczy? - rzucił lekko Uzurpator.
-Nie słyniecie ze szczerości.- stwierdził krótko Giordano. -Chcę dowodu, a nie słów na wietrze.
Kolejny syn? Zważywszy na wiek starego Zeloty, mógł mieć całe tabuny synów. A wiedza o drugim potomku mogła być zarówno bezcenna jak i bezwartościowa... Mogła też być zwykłym kłamstwem. Bo cóż było dla Tremere na poczekaniu zmyślić tożsamość Hamilkarowego potomka?
- Dowód? Jakiż może być dowód, że prawda opuszcza usta mówiącego? Mówiąc, już oddaję to, co mógłbym sprzedać... Dobrze więc. Oto skrawek prawdy. Syn Hamilkara, o którym mówię, przebywa w okolicach Ferrolu i choćby Mendoza urwała staremu głowę, będzie ciągnął to, co razem czynić zaczęli. Może zresztą nie “choć” lecz “szczególnie”...
-Ot, blotki masz w dłoniach Tremere.- uśmiechnął się ironicznie Giordano.- Chcesz mnie kupić, tym co twoja pobratymczymi może darmo wydusić z Hamilkara, czyż nie? I to nie tylko “darmo” ale i z “przyjemnością” wydusi. Wszak kobiecy ród z mściwości słynie.
Ekkehard ryknął śmiechem. Kraaaa, kraaaa, słyszał Giordano w tym rechocie, kraaaa, kraaaa.
- Krótko lubo wcale żeś znał rodzica swego, skoro twierdzisz, że w sprawie potomstwa swego on komukolwiek języka popuści.
-Zobaczymy.- stwierdził krótko Zelota. Tremere jakoś nie wydawał się kimś wiarygodnym w jego oczach.
Tremere go nie podszedł, jego słowa nie miały wartości dla Giordano. Były puste.
Zemsta? Młody Brujah zastanawiał się jaką ma słodycz... Zemsta była kobiecą domeną, zawsze. On sam po prostu ściąłby “ojcu w ciemności” głowę, a opróżnione z juchy truchło oddał na pożarcie słońcu.
Primogenka Tremere jednak posunie się w swej zemście dalej i uczyni ją okrutniejszą.
Hamilkar będzie cierpiał bardziej niż Giordano mógłby to zaplanować. I Zelota nie widział powodu by jej odbierać tej radości. Chciał wiedzy i tą Graziana z pojmanego wampira wyciśnie.
Bo choć Włoch był wojakiem, to nie miał w sobie zacięcia do katowskiej roboty i nie wiedział jak wycisnąć wiedzę z martwego przecież ciała Hamilkara.

Do zboru Włoch poszedł wraz z Dolores. Cyganka jakimś cudem przekonała go do swego towarzystwa tym wykorzystując swe dyplomatyczne sztuczki i kobiece talenta. Giordano nie był wszak starym wampirem, nie umarły w nim jeszcze odruchy i nawyki żywych.

Gargoyla - ta najpaskudniejsza ze wszystkich, jakie Giordano miał okazję oglądać w tutejszym zborze, warknęła na Dolores. Cyganka stężała i wtuliła się w bok Zeloty, dusiła jego rękę kurczowo i Włoch miał wrażenie, że zaraz z przestrachu wskoczy mu na plecy.
- Ghulica? I pewnie kurwa, wielce z przesłuchaniami obznajomiona? - warknęła gargoyla i skrzywiła się z rozbawieniem. - Coś nie widzi mi się, nie widzi...
I przysunęła się jeszcze bliżej, napawając się strachem, jaki jej morda budziła w dygocącej dziewczynie. Dłoń Giordana spadła na rękojeść miecza. Ledwie próg domu Tremere przestąpił, a już mu w twarz plują.
- Jokasta! - głos jak trzask bicza osadził potwora na miejscu. Manuel de Amaya stał na szczycie schodów, samotny jak latarnia. - Jokasta, na wieżę!
Astrolog zszedł ze schodów, i wtedy gargoyla Graziany nie dość, że nie poszła natychmiast wypełnić rozkazu, to jeszcze kłapnęła w jego kierunku paszczą pełną ostrych jak noże zębów. Giordano zamarł.
Nie zobaczył ciosu. W jednej chwili ręce astrologa spoczywały ukryte w rękawach, a w drugiej już nie. Jokasta tarła gębę, po szarej skórze pociekła wąska stróżka krwi.
- Na wieżę - powtórzył astrolog, cicho już tym razem, bo stał tuż obok i nie musiał podnosić głosu. Odprowadził spojrzeniem oddalającego się potwora i odwrócił się na powrót do primogena Zelotów i jego nieoczekiwanej towarzyszki.
-Dom Tremere wita primogena. - powitał gościa Manuel lekkim skinieniem - Zapytam, czemu obecność tej niespodziewanej osoby ma dziś służyć? Jaki powód, by Dom miał ją do swych spraw dopuścić?
-Niespodziewanej? Moja wizyta powinna być jak najbardziej spodziewana. Przyszedłem na przesłuchanie więźnia, o czym przełożona zboru dobrze wie. Wszak sama mnie zaprosiła...- syknął gniewnie Giordano spoglądając wprost w oczy Manuela. Spoglądał dumnie i gniewnie zarazem.- Pamięć Tremere chyba nie jest tak krótka, że zapominają wydarzenia z wczorajszej nocy i... długi jakie wtedy zaciągnęli?
- Dom Tremere nie zapomina nigdy. - wytrzymał spojrzenie astrolog - Ani zasług, ni przewin. Zapraszaliśmy wszelakoż Ciebie, nie twoją...świtę. O nią pytam.
-To moja ghulica.Nie mów mi, że przy całej tej bandzie latających maszkar Dom Tremere boi się jednej cyganki i będzie o nią raban robił?- spytał Giordano uśmiechając się wręcz... ironicznie.
Dolores po odejściu gargoyli odzyskała rezon i odwagę. Teraz też spojrzała krnąbrnie i wyzywająco na astrologa, wysuwając z lekka obelżywie brodę.
- Bezbronnej niewiasty - uzupełniła i uniosła w górę ręce. Oprócz sprowokowania łoskotu bransolet osuwających się na łokcie gest ten rozchylił spowijającą ją barwną chustę, wystawiając na oczy Manuela niemało ściśniętych gorsem sukni wdzięków. Widok ten robił zapewne piorunujące wrażenie na śmiertelnych, i tam właśnie szukaliby broni. Manuel zaś zyskał pewność, że gdziekolwiek rzekomo bezbronna Cyganka chowa sztylet, nie jest to dekolt jej sukni.
- Strach to nie jest dobre słowo. - odparł uprzejmie Gaudimedeus - Troska. Nie o dłonie tu chodzi, lecz o język.
Pokazał ręką kierunek, w dół schodów.
- Jeśli głowa zboru będzie życzyć sobie jej obecności, może być obecna. Jeśli nie, mamy tu alkierz dla oczekujących i dobre wina. Tymczasem zapraszam do piekieł, będę waszym przewodnikiem. Tędy.
Giordano ruszył ostentacyjnie opierając lewą dłoń na rękojeści miecza. Idąc obserwował Manuela, skupiał wzrok na jego twarzy. Starał się odczytać z jego oblicza emocje gdy mówił cicho, tak by tylko uszy Manuela wychwyciły te słowa.-Błazen. Król. Czarownik. Panna Zdrada. Wierszokleta. Ptasznik. Mówią ci coś te słowa... Astrologu?
- Oczywiście...- cicha odpowiedź była prawie westchnieniem. - Nie...Nie teraz.
Gaudimedeus stawiał ostrożnie stopy na kolejnych kamiennych stopniach.
- Ostrożnie, tu niski strop! - ozwał się trzy razy głośniej, a echo poniosło jego głos po podziemiach. Przeszli pod wiszącymi ostrymi zębami podniesionej kraty i szli niżej. Wilgoć była coraz bardziej odczuwalna. Wreszcie stanęli przed grubymi okutymi żelaznymi sztabami drzwiami. Rozległ się brzęk długich jak noże kluczy, to Manuel wyciągnął zza pazuchy pęk starego żelastwa i wyszukiwał właściwe.
- Pani Graziana przykazuje grzeczność przy przesłuchaniach. - mówił głośno, zgrzytając już kluczami w zamku - Grzeczność i rewerencję. W naszym domu staramy się żyć w blasku tych cnót, od gości wymagamy tegoż samego.
-Grzeczność przy przesłuchaniach?- usta Giordano przybrały ironiczny wyraz.- Przyznaję, nad wyraz ciekawy sposób zmiękczania więźnia. Chętnie zobaczę go w praktyce.
Młody Zelota, choć nie przyznałby się do tego przed Tremere, to jednak nie znał się w ogóle na torturach i wyciąganiu zeznań z żywych istot, a tym bardziej z nieumarłych.
Astrolog obrzucił go wzrokiem, który najłatwiej chyba byłoby określić jako dziwny. Otworzył pchnięciem ciężkie odrzwia, od wewnątrz powiało jeszcze większym chłodem.
- Prosimy. - wykonał gest otwartej dłoni przesuwającej się szerokim łukiem ku czeluści.
I Giordano ruszył do przodu wchodząc do owej “więziennej otchłani”.


Graziana Mendoza zmierzyła Cygankę spojrzeniem od stóp do głów.
- Giordano di Strazza oddał Domowi Tremere wielkie zasługi. Dom Tremere wita w swych progach zarówno Primogena, jak i osobę, którą darzy on zaufaniem.
Ale co Dom Tremere sobie o niej i o nim pomyśli, to jego, przebiegło przez głowę Giordana.
Przebiegło niczym strzała i pomknęło dalej. Pies z kulawą nogą trącał sądy Tremere. Pies ów także sikał na ich antypatie i sympatie. Młody Zelota nie wątpił, że Uzurpatorzy wbiją w jego plecy sztylet, gdy będzie im się to opłacało. I to bez względu na to jakie uczucia żywić będą względem niego. Między nieumarłymi nie uczucia, były ważne a interesy. Uczucia są dobra dla żywych. Truposzom pozostały jedynie wspominki i intrygi.
W piwnicy cuchnęło... Giordano spodziewał się, nie wiedzieć czemu, stęchłego zaduchu zepsutej krwi, jak w domu Rabii. Jednak piwnice Domu Tremere, który z taką rewerencją go gościł, wypełniał inny zapach. Mdły, bo uwięziony w zamkniętych pomieszczeniach zapach morskiej wody.
Hamilkara przykuli do ściany. Nieprzytomny, wisiał wśród grubych łańcuchów z rękoma wykręconymi pod niemożliwym kątem, więc pewnie wyrwanymi ze stawów. Jego twarz skrywały pokryte brudem i zaschłą krwią włosy. Nie poruszał się. To mój ojciec, nagła myśl zakuła serce Giordana. Mimo wszystko, to mój ojciec.
I zabójca brata. I ten który doprowadził do upadku jego rodzinę. I powód jego tułaczki. I obecnych mieszanych uczuć. Ale to wszystko to było marność nad marnościami w obliczu upiornego okrętu.
Słudzy wnieśli za nimi pochodnie, światło pełgało na solnych zaciekach. Wtedy Hamilkar uniósł twarz. Chociaż była opuchnięta, chociaż nawet zęby było mu widać przez rozerwany policzek, spojrzenie nadal miał dumne i harde. Musieli go bić... musieli go tłuc przez resztę poprzedniej nocy, a nie wiadomo, czy i nie przez część dnia. Nie zaleczył się, i Giordano mógł tylko domniemywać, czy to dlatego, że oszczędzał krew, czy dlatego, że chciał... aby Giordano zobaczył, co z nim zrobili.
- Wiedźma - odnotował. - Mały czarownik. I gówniarz, co się dał Labrerze ubrać w buty primogena. A witam. Rozgośćcie się. Wybaczcie, że ręki nie podam - zagrzechotał łańcuchami.
- Gdzie jest Aznar Idoya? - warknęła Graziana.
- Gdzie, gdzie... a pewnie tam, gdzie go zostawiłem. W wąwozach.
- Gdzie?
- Łowisz płotki, wiedźmo, w swojej dłubance z kory. A płynie na ciebie galeon. Nawet jak cię zobaczą z pokładu, sądzisz, że zmienią kurs?
Na twarzy Giordano pojawił się uśmiech.
Hamilkar chciał mu dopiec? Chciał zranić jego dumę? Czym? Przecież młody wampir sam doskonale sobie zdawał sprawę z tego kim jest dla Labrery i że ów tytuł jest nie wart splunięcia.
Stary Zelota nie bardzo się wysilił. Z drugiej strony obecna sytuacja pewnie mu stępiła ostrze złośliwości ukryte w języku.
-Spodziewałem się... więcej po tobie Hamilkarze. Galeon płynie, a wy tu się kąsacie jak szczury zagonione w kąt przez kota. Ostatecznie, co za różnica który szczur zasiądzie na tronie księcia, skoro kot... i tak wszystkie pozabija?- splótł ręce razem spoglądającz góry, dosłownie i w przenośni, na swego ojca w ciemności.
- Nie jesteś stroną w tej... - Hamilkar zakołysał głową, jakby kupował czas potrzebny na namysł, na znalezienie właściwego słowa - ... tej walce.
- Już jestem. Już jestem, bo wiem że ten okręt to plaga i na ludzi i na nas. Dość się nasłuchałem o tym co się działo w Castro los Mauros, by wiedzieć po której stronie stanąć.- rzekł w odpowiedzi Giordano.- Wystarczająco dużo... by wybrać dobrze. Te wasze swary o tron książęcy to dziecięce igraszki, przy intrydze Mehmeda. Jak długo możecie być ślepi, na to co się dzieje dookoła ? Świat nie kończy się na Ferrolu, ale też i dzięki wydarzeniom z Ferrolu skończyć się może.
- Zatem wiesz wystarczająco dużo... by cię odnaleźli, i wyrwali tę wiedzę, razem z życiem. Wiedząc zaś, ciągle kroczysz jak dziecko. Otwórz oczy i rozejrzyj się. A potem mi powiedz, czy tego świata wokół nas nie trzeba zatrzymać. Czy nie trzeba go zniszczyć, by stworzyć na zgliszczach nowy i lepszy.
Graziana milczała. Skubała haft na rękawiczce, i choć oczy nadal miała twarde i złe, coś w skrzywieniu jej ust mówiło, że się waha.
-Malafrena...Celestin Inigo...Mehmed...- wyliczał Giordano na palcach.- Potwory, które nawet nas wampirów przerastają okrucieństwem. Kiepski to wybór demiurgów. Może i ten świat zły, może i trzeba go obrócić w perzynę, ale wierz mi... Oni nie zbudują lepszego, ino gorszy. Ali syn Yosufa to wiedział. I wiesz co... ? Nie ma go z nimi.
Spojrzenie Włocha nie skupiało się na Hamilkarze, ale... na Grazianie właśnie. Bowiem zdawał sobie sprawę, że wyjawił to czego ona zapewne nie wie. I ciekaw był jej reakcji.
Szok odbił się na twarzy możnej Tremere aż nazbyt wyraźnie. Zadziwiające było to, jak szybko się opanowała, wygładziła swą twarz i obróciła się do Giordana. Zadziwiające, jak nagle jeden z przesłuchujących stał się przesłuchiwanym.
- To nie jest możliwe. Skąd to wiesz?
Zanim jednak Giordano zdążył odrzec cokolwiek, w piwnicy rozbrzmiał cichy głos Manuela Amayi.
- Ach, więc to na taki lep dałeś się wziąć, niezłomny Hamilkarze...- ozwał się tymczasem nieoczekiwanie astrolog, przypatrujący się rzeczy spokojnie spod ściany - Rewolucja...Nowy wspaniały świat...Powinieneś słuchać swojego potomka, który mimo że nie ma na karku tylu wieków, już zrozumiał to, czego większość waszego klanu do końca dni zrozumieć nie chce. Rewolucja, jako Saturn, własne dzieci pożera. Każdy nowy świat okazuje się gorszy, jeszcze bardziej krwiożerczy niż stary. W każdej rewolucji znajdą się fanatycy, którzy dadzą się omotać idei, która jest i będzie iluzją jeno. Niczym więcej.

W chwili, gdy to mówił, gdy słowa ciągle płynęły z jego ust, przed oczami Manuela, niechciane i nieproszone, lecz nachalne i niedające się zignorować, stanęło wspomnienie Mewy... “Sokół mówił - jest światło w ciemnościach”. Jak łatwo dajemy się omotać, jakże chętnie. Najlepsze kłamstwo to takie, w którym słuchający widzi własną prawdę. Żyjemy setki lat i tworzone przez nas iluzje płyną w noc, po czym wracają, by parzyć się ze sobą w ciemnościach jak zwierzęta i wydawać na świat swoje dzieci. Potem, gdy lata miną, któż dojdzie, kto i i w czym skłamał po raz pierwszy.
- Jak na razie, jednego mamy tu potwora, i jednego rodzica dzieci, które pożera - wysyczał Hamilkar. - Moje. Dom Tremere jednak idzie z suką z Oka łeb w łeb. To mi chcesz w oczy cisnąć, wiedźmo? Tak chcesz skłonić do rozwarcia gęby? Gadaj, albo zabijemy ci syna?
Graziana wygładziła fałdy sukni, zsunęła rękawiczki z białych dłoni.
- Jak na razie - wskazała zimno - jeden potwór uderzył tu w Dom Tremere i jego członków, jeden potwór trzyma nas w cieniu swojej armii, co lada dzień zacznie nam wyć jak wilcy pod murami. Ty. A co do argumentu potomka... - jej spojrzenie prześlizgnęło się po Giordanie - przeszło mi to przez myśl raz czy dwa...
- Jeden potomek mniej, jeden więcej. Dom Tremere wie o kolejnym twoim potomku Hamilkarze. Tym znajdującym się gdzieś w mieście. Ale chyba... nie cały Dom.- Giordano mówiąc te słowa bezczelnie się uśmiechał do Graziany. Tremere przymrużyła oczy, obróciła się lekko, by jej suknie zasłoniły widok przykutemu do ściany Hamilkarowi, i oszczędnym, dyskretnym gestem wykonała znak cięcia. Nie. Nie ciągnijmy tego. Giordano zmienił temat i zwrócił się wprost do Hamilkara.- A co do Cykady. Spory Gangreli z tutejszymi Brujah, nie są twoim ni moim problemem.
- Czyim w takim razie? I ty się Zelotą nazywasz, niedorobiony fircyku? Ta suka zabiła mego syna... i jak widzę, nie był to jedyny, którego mi zabrała.
- Ona zabiła twego potomka, Zeloci zabili jej...Jedyne co robicie to się zabijacie.- niemalże warknął Giordano pocierając czoło i przymykając oczy. -Ale wiecz co...? Jesteście żałośni w tym całym zaślepieniu. Teraz bowiem dzieją się ważniejsze rzeczy, niż te wasze małostkowe zatargi. Ważniejsze niż twoja, moja czy też jej zemsta. Zniszczcie galeon... zniszczcie te przeklęte plugastwa, zanim one pogrzebią i was i wasze zatargi. A potem... możecie się mścić i mordować nawzajem, ile wam nieżycia starczy. Wiesz czego mnie nauczył pobyt w tym mieście? Że są istotniejsze rzeczy na świecie niż zemsta!
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 09-10-2012, 13:53   #169
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Gaudimedeus milczał, przez cały prawie ten czas tylko raz odwrócił spojrzenie od Hamilkara, przenosząc je na chwilę na Giordano. Teraz rozpamiętywał coś, któreś ze słów młodego Zeloty skłoniły go do zadumy. Drgnął, dopiero gdy padł niespodziewany apel Giordano.

...są istotniejsze rzeczy na świecie niż zemsta!


Astrolog dał dwa kroki naprzód. Właściwie przepłynął, niemal bezgłośnie, jakby poruszał się bez udziału stóp niewidocznych pod długą szatą. Stał teraz obok Graziany, wychwyciła jego skupione wejrzenie - choć obrócił twarz ledwie, ledwie.

- Piękne słowa. Zgadzamy się z naszym drogim gościem, Graziano? - mimo, że głos Manuela niewiele wynosił się ponad szept, była w nim siła i pewność. Dźwięczały w nim też dwuznaczność i powaga.

- Nie jesteś moim synem! - warknął Hamilkar do Giordana. - Nie moja ty krew, ale podrzutek, pies na smyczy Patrycjuszy i Uzurpatorów!
- W tym akurat się zgadzamy. Nie jestem i nigdy nie zamierzałem być. Nie jestem twoim synem, twoim psem którego mógłbyś szczuć na kogo chcesz. Mam swój rozum. Liczyłem na to, że ty też... Ale z wielkiego i podstępnego Hamilkara, którym mnie straszono, pozostał tylko naiwny ślepiec.- odparł wprost Giordano nie przejmując się jego słowami.
- My? - odszepnęła astrologowi Graziana. - My się zgadzamy, Manuelu... Jednak z Hamilkarem ani gość nasz, ani my do zgody nie dojdziemy.
- Moje pytanie...- astrolog prawie nie poruszał ustami, ale słowa dobiegały do tych tylko uszu, do których powinny. Tak, w tym Tremere zawsze byli biegli. - Jako portugał dwie strony ma. Masz więcej niż jeden powód, by Hamilkar...

Urwał, bo i wymiana grzeczności między Hamilkarem a jego potomkiem chwilowo ścichła, a Manuel dbał by jego słowa za zasłoną innych, głośniejszych się kryły. Ale powiedział wystarczająco wiele, intencja została określona.

- Jako klecha jesteś odziany, uzurpatorski psie... ale nikim jesteś i z moich myśli czy czynów tobie spowiadać się nie będę.
- Nie tacy jak ty się przed Domem Tremere spowiadali. - odpowiedział z iście lodowatym spokojem Gaudimedeus - Ale ja akurat twych myśli żem nie ciekaw. Nie masz w nim tajemnic, które byłyby mi nieznane.
- Doskonale - wysyczał stary Zelota. - Skoro już do tego wniosku żeśmy doszli, możecie mnie ubić bez żalu.

Coś niezwykłego było w tych słowach, może na pozór jeno podyktowanych zajadłą, lecz bezsilną wściekłością jeńca, coś, co w oczach Hamilkara dostrzegli i Manuel, i Giordano. Wiekowy Brujah istotnie pragnął śmierci.
Doszli do pata w tej rozmowie. Ale to nie były szachy. Tutaj nie poda się ręki przeciwnikowi, nie uśmiechnie i nie rozpocznie nowej partii.

- Po prostu powiedz co wiesz o planach Mehmeda, o okręcie, o Malafrenie... Tylko to mnie teraz obchodzi.- rzekł równie zmęczonym co sfrustrowanym głosem Giordano, mając serdecznie dosyć tej pozbawionej głębszego sensu wymianie poglądów.
- Malafrena chciał wpłynąć do portu, spalić statki stojące na kotwicy, spalić co się da na nabrzeżu i odpłynąć. Ale Mehmed wolał niszczyć was krok po kroku, byście srali ze strachu i czołgali się w pyle, błagając o litość, której nie będzie. I na tym stanęło - rozgadał się nieoczekiwanie Hamilkar.
-Odpłynąć? Gdzie odpłynąć? Nie przybyli tu zniszczyć Ferrolu i odzyskać dawną władzę tą dziedziną?- zdziwił się Giordano, pocierając podbródek.-Nie przybyli przywrócić dawna chore porządki?
- Ależ skąd. Im w głowie nowy świat. Dziewicze, nieskalane tereny. Tutaj? Tylko zemsta - wzruszył ramionami Hamilkar, na tyle, na ile pozwalały mu łańcuchy.
-A na kim się będą mścić ? Na Księciu? Na Cykadzie? Na kim jeszcze?- spytał Giordano uznając, że tak najłatwiej namierzyć onych nieśmiertelnych wampirów.
- “Miasto upadnie wraz z władcą, który nim rządził żelazną ręką. A w dniach tych jedynym prawem będzie zemsta.” - rozległ się z nagła dziwny dość głos, tak niezbyt zwyczajny ton Manuela przypominający, że zgromadzeni z niejakim opóźnieniem dostrzegli że to on właśnie się odezwał, nie poruszywszy się zresztą nawet.
- Doskonale - odezwała się nagle Graziana Mendoza. Jej twarz rozjaśnił uśmiech, a w czarnych oczach zatańczyły cienie. Poprawiła rękawiczki na smukłych dłoniach. - Bądź tak miły, Manuelu, i zamknij drzwi, gdy z nim skończycie.

I wyszła, szeleszcząc sukniami.
-I co to ma niby znaczyć? - rzekł z lekką irytacją Giordano słysząc słowa Manuela. Zelota bowiem nie cenił mętnych słów i przepowiedni. Po czym znów skupił się na swym “ojcu w ciemności”.- Na kim chcą się mścić? Chyba już nie bardzo jest na kim.
- Na księciu. Na wszystkich, którzy Labrerę poparli. Na wszystkich, którzy pokłonili mu się potem. Na ich potomkach. Na tym polega zemsta - żeby się mścić, aż ogień spłynie ci w żyły i ockniesz się na polu pełnym trupów. Jeszcze się tego nie nauczyłeś?

Astrolog tylko wolno pokiwał głową, nie wiadomo, czy do słów jeńca czy też własnych myśli.

Giordano spoglądał na związanego Hamilkara w milczeniu. -“Jeszcze się tego nie nauczyłeś ?”-odbijało się echem w jego martwym sercu. Zemsta go wszak tu przywiodła, a teraz spoglądał na ów obiekt zemsty podany mu tacy. Jak łatwo byłoby go zabić i jak wiele radości...? Czemu nie czuł ekscytacji na ten widok, czemu... nic poza ulgą nie odczuwał.

“-...ockniesz się na polu pełnym trupów...”- i co dalej?

Zemsta była łańcuchem. To ona trzymała Mehmeda i resztę przy Ferrolu, to ona miała być smyczą Ekkeharda na szyję Giordano.
Wszak wystarczyło tak niewiele. Wystarczyło się w niej zatracić. Włoch miał wiele pytań, ale na żadne z nich Hamilkar nie potrafiłby udzielić odpowiedzi. Część z nich były jednak znane Uzurpatorom. I musiał pogadać na osobności z Astrologiem i z Grazianą.
Nic nie mówiąc spojrzał na Manuela, czekając na jego pytanie do Hamilkara. On sam bowiem nie miał już żadnych. Gaudimedeus też jednak tylko, jakby ze smutkiem, wpatrywał się w wiszącą na łańcuchach postać ale milczenie przeciągało się. Wkrótce stało się jasne, że nikt tu nie ma zamiaru już o nic pytać.

Giordano spoglądał na swego ojca i zastanawiał się jak może go ostatecznie zabić. Szybko i bezboleśnie, litując się nad jego losem. Ale teraz nie mógł, teraz Tremere byli jemu potrzebni. Ci tutaj Tremere, nie Ekkehard bawiący się w rodzinne rozgrywki.

Hamilkar musiał poczekać. Poza tym, kto wie ? Może go drugi syn uwolni?
Na spotkanie z Iblisem nie miał czasu ni ochoty, najpierw musiał pomówić z Grazianą i Gaudimedeusem, może odnaleźć primogenke Ravnosów. I Cykadę.
Trzeba zwierać szeregi. Teraz trzeba zbierać siły na atak odwetowy, a nie radzić nad zniknięciem Księcia. Tron poczeka...

- Chodźmy. - powiedział okręcając się na pięcie astrolog, głosem który ledwie różnił się od szelestu jego powłóczystej szaty. Drzwi szczęknęły za nimi, pokonali korytarz i kilkanaście stopni, wtedy Tremere odwrócił się nagle do Giordano.

- Jeśli będziesz miał życzenie rozmawiać jeszcze ze mną...- powiedział cicho - ...jeszcze przed odjazdem wyjdę na ulicę przed zborem. Teraz jednak muszę natychmiast stawić się przed obliczem mojej przełożonej.

Manuel ruszył po wyszczerbionych, starych piwnicznych stopniach tak nagle, jak się zatrzymał - ale w połowie drugiego kroku zastygł i spojrzał jeszcze z góry na Zelotę.

- Gdybyś miał mnie jednakoż nie oglądać...Przyjmij ostrzeżenie, jako znak że nie jestem ci wrogiem. Jeśli do Iblisa się wybierasz...Wiedz, że niebezpieczna to będzie wycieczka. Nie wróci z niej pewnie tylu, ilu wyruszy. Bywaj, primogenie.

Słowa jego w ciszy lochów rozpłynęły się nawet później, niż cień astrologa w ciemności.




* * *



Manuel zadał pytanie, a potem słuchał niewzruszony słów Graziany. Aż do słów ostatnich.

- Wygrywa ten kto przetrwa. - powtórzył, jakby to ona poruszała jego ustami - Powinienem się zgodzić z tymi słowami. A jednak dziś płoną one we mnie ogniem, litery które spalają się razem ze światem. Napis, który płonie niczym drewniany kadłub ogromnego statku, widzę go przed moimi oczyma. Zapewne jednak masz rację. Zresztą, przy Tobie jest komenda i oby decyzje Twe słusznymi się dla nas okazały.

Dla nas.

Nowy napis zapłonął. Astrolog zdusił ten ogień, na pozór dalej nieporuszony, tylko dłoń drgnęła w niedokończonej próbie sięgnięcia do obrączki na palcu.

- Obawiam się o Twoje bezpieczeństwo, Graziano. - zmienił temat - Na spotkaniu. Gdyby to ode mnie zależało, nie chciałbym by głowa zboru ryzykowała. Iblis nie jest już tylko tym, na kogo wygląda. Może nigdy nie był.

Przeszedł parę kroków i zaczął bezwiednie gładzić materię kosztownej kotary.

- Jest jeszcze coś. - powiedział, odwracając głowę ku swej przełożonej - Znalazłem pewne rzeczy. Rzeczy, kreślone Twą ręką. Wiem już, że nie możemy mówić sobie wszystkiego. Ale jeśli mamy przetrwać, opowiedz mi o Twojej roli w tym wszystkim, Graziano.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 11-10-2012, 11:01   #170
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gaudimedeus


Oto jest noc, podobna wszystkim poprzednim, jakie zaistniały od zarania świata. W ciemnościach ludzie rozpalają ognie, by odsunąć poza krąg światła to, co nienazwane i potworne. W ciemnościach ludzie tulą się do siebie i do myśli własnych, w cieple innych i w żarze swych idei szukając ratunku. W ciemnościach ponad ich głowami gwiazdy suną niepowstrzymanie po swych szlakach, piękne i zimne, i odległe.

- Rzekłam ci - mówi Graziana, a w jej głosie znać niezwykłą niecierpliwość. Może zresztą zawsze tam była, lecz zbyt dobrze ukryta... lub ukryta płytko, lecz Manuel nie chciał patrzeć i widzieć. - Ali szukał u mnie porady, jak odegnać demony, jak je nazywał, które odsuwały go od jego Boga. Zapłacił. Więc dałam mu to, o co prosił. Nie ma w tym wielkiej magii, nie ma druzgoczącej siły, która mogłaby się równać choćby z siłą magii krwi, którą włada jego klan i którą władał sam Ali. To sztuczka, drgający na ścianie cień. Jest, a za chwilę go nie ma, jednak póki trwa, rwący potok krwi w żyłach wstrzymuje swój bieg, bo obracasz pierścień i patrzysz wokół siebie, czekając na cud, i zdarzeniom wokół ciebie nadajesz własne sensy. Żaden cud prawdziwy się nie zdarzy. Bóg ani Szatan nie zstąpi, by naprostować ścieżki twego losu... tak jakbyś chciał. To tylko chwila, w której wyzwalasz się od krwi. Wszystko, co zobaczysz, wypłynie i tak z ciebie. To w oku patrzącego jest prawda... jakaś prawda, twoja. Pragnący ocalenia będzie ocalony, pragnący zatracenia zanurzy się na powrót w krwiste głębiny. Jesteśmy, kim jesteśmy. Łańcuchów, które nas skuwają, nie możemy zrzucić, nie możemy wstać i spojrzeć w światło, źródło naszych cieni i naszych prawd urojonych, krew pęta nas zbyt mocno. Jedyne, co możemy zrobić, jedyne, co mogłam dać Alemu - to chwila poluzowania kajdan. Moment, w którym wolni prawdziwie nie jesteśmy, a jednak bardziej wolni niż przed chwilą... więcej miejsca mając, możemy poczuć się... wolni. Decydować. To jednak również ułuda, Manuelu. Żyjemy w świecie kłamstw.

Oto jest noc, podobna wszystkim poprzednim, a jednak inna. Światło i krew - czy nie to mówiła mu Mewa, gdy prowadziła go tunelami w trzewiach miasta, a na wilgotnych ścianach drgały ich cienie i drgało światło niesionej przez Gangrelką pochodni. Krew zrównuje nas wszystkich i takimi samymi nas czyni. Jeśli nie zrzucimy kajdanów i nie spojrzymy w światło, zgodzimy się na to zrównanie, na jedność pod znakiem żądzy krwi. Ali to wiedział i wyrwał się z okowów. Zginął, lecz czy to nie on był prawdziwie wygranym?

Oto jest noc, podobna wszystkim poprzednim, a jednak inna. Ruch, prawda jest w ruchu, świat jest ruchem i życie jest ruchem pod wędrującymi cierpliwie gwiazdami, tylko na pozór przyszpilonymi trwale do firmamentu nieba. Graziana zaś chciała zatrzymać klan Tremere w miejscu, zamrozić w konkretnym, obecnym kształcie, w tym upatrywała ocalenia. Może i zawsze miała w sobie to ograniczenie, dobrze ukryte, lub ukryte płytko, lecz Manuel nie chciał patrzeć i widzieć. A jednak przeczuwał tę smutną prawdę, widząc, jak badania jego nauczycielki dochodzą zawsze do ściany, której Graziana nie chce ani przeskoczyć, ani obejść, ani zburzyć.

Giordano


Oto jest noc, podobna wszystkim poprzednim. Z ciemności, ośmielone odejściem dnia, wypełzają bezkształtne potwory, zmory gniewu, szaleństwa i żądzy krwi, by dusić i tłamsić serca.
- Ty! - wysyczała Dolores, kiedy wyszli z ciemnicy i stanęli na dziedzińcu zboru Tremere. - Ty... ty... ty zdrajco!
Trzasnęła go w policzek, zabrzęczały bransolety, zaszeleściły jej czerwone jak zemsta suknie. Nie dbała o to, że nie są sami, że służba Uzurpatorów patrzy i widzi.
- Zdaje ci się, że kim jesteś?! - złapała go za przód kaftana i pluła mu niemal w twarz. - Zdaje ci się, że możesz okraść mnie z zemsty, bo ci się zechciało upozować na kryształ? Obiecałeś nam krew za krew! Obiecałeś nam pomstę za śmierć Sabana! Nie dotrzymasz słowa, a odejdę, wszyscy odejdziemy. Poczekamy, aż wszyscy uwierzą, żeś zaiste kryształowy... Wtedy wrócimy, by umazać cię łajnem i krwią, bo to jest prawda o tobie!

Odepchnęła go i zakryła twarz rękoma.
- Szlachetny primogenie... - zagaił za jego plecami sługa tremerski, należycie usłużny, należycie i fałszywie pełen szacunku. - Pod bramą stoi dziecko, twierdzi, że zowią ją Catalina. Twierdzi, że chcesz z nią mówić, i służka twa Dolores takoż chce.

Cyganka kiwa głową i patrzy w niebo nad dziedzińcem. Nie odzywa się. Nie patrzy mu w oczy.

Oto jest noc, podobna wszystkim poprzednim. Można zyskać wszystko. Można stracić wszystko. I to właśnie się dzieje.

Dziewczynka ma złe oczy staruchy i usta czerwone od krwi. Nie, nie od krwi. To sok jakiegoś owocu. Tak, na pewno.

- Szacuneczek, primogenie. Podobno jesteśmy w jednej bandzie. Mam dobrą wiadomość i złą wiadomość. Dobra jest taka, że dona de Todos wyręczyła zbyt opieszałego primogena w jednej z naszych małych wrednych zemst. I zabiła inkwizytora. Sara będzie szczęśliwa, choć szczęśliwsza by była, gdyby odzyskała swój dom i dziewki.

- A zła wiadomość? - zapytała Dolores.
Dziecko oblizało karminowe usteczka.
- Jest taka sama. Patrycjuszka chyba się z Szaleńca opiła, jak to niektórzy tutaj mają w zwyczaju. I zabiła inkwizytora. Będzie w Ferrolu bal, na którym zatańczą czarne suknie, a przyświecać im do tańca będą ognie stosów. Skoro już jesteśmy w jednej bandzie, to zbierajmy swoich, znajdźmy Sarę i wiejmy. Nie ma, kurwa, naprawdę nie ma na co czekać... Tym bardziej, że jedzie tutaj, nasza inicjatorka balów. Razem z osobą, która ma w zwyczaju doić krew z Szaleńców. Ale się dobrały, co?

Luisa


Oto jest noc, podobna wszystkim poprzednim, jakie zaistniały od zarania świata. W jej ciemnościach Dzieci Kaina ścigają i dopadają swe ofiary, by się pożywić i przedłużyć ułudę swego życia. W jej ciemnościach w nieustannym korowodzie powstają i rozpadają się sojusze.

- Mały Damaso zawiódł wszystkie nadzieje, jakie w nim pokładałam - zagaiła Cykada do doni de Todos, gdy zasiadły obok siebie w powozie. Luisa przesunęła się kawałek. Pani na Oku Zachodu rozparła się na siedzisku szeroko jakby zasiadła na ławie w tawernie i dotyk jej twardego, kształtnego uda drażnił. Sugerował, że można tak żyć - twardo, całą gębą, nie pytając nikogo o zdanie i mając gdzieś wszystko, co inni sobie pomyślą - można tak żyć i zwyciężać. Luisa odsunęła się, jakby tymi myślami, tym gangrelskim rozpasaniem mogła się zainfekować jak zarazą.
- W czym?
- W panowaniu. Zaiste... sądziłam, że on będzie rządził, a ja będę mieć spokój i nie będę musiała się szarpać. Daj nam tego, daj nam tamtego, czy aby na pewno przestrzega się u was Camarilli... To nie dla mnie.
- Może coś planuje? Dlatego o nim nie słyszymy?
- Labrera? Chyba ucieczkę!
Dona de Todos wygładziła fałdy sukni.
- Żyłaś obok brata mego pół wieku... a nie znasz go wcale. Uwierz mi zatem, pani na Oku Zachodu: cokolwiek się stanie, brat mój nie ucieknie.
- Kamień spadł mi z serca! Jak ucieknie, to cię poprę. Ale mam, kurwa, wybór. Albo ty, albo Graziana, albo księżna Coruny.
- Czyż nie z Coruny pochodzi Uzurpator, zwany Ekkehardem?
- Ano.
- Co o nim wiesz?

Cykada poprawiła się na krześle. Zapatrzyła się przez okienko na dogorywające w drgawkach, toczone zarazą miasto.
- W sumie - niewiele. Ale dość, by się uprzedzić - powiedziała wolno, ważąc słowa, jakby z pewnym wahaniem. - Bardzo się swego czasu interesował Niebla del Valle. I... coś mi się majaczy... że odwiedzał Rabię - dodała niepewnie. - Nie pamiętam dobrze, dawno to było, a nigdy mnie to nie interesowało. Liczyłam naiwnie, że Labrera wie o tym i trzyma rękę na pulsie.
- Nadzieja matką... - wymsknęło się Luisie.
- Taaaa. Wiesz, co sobie myślę, Patrycjuszko? Musimy pognać batem Uzurpatorów do roboty. W tej chwili tylko moi ludzie polują jeszcze na Rabię, o ironio, Labrera zniknął, a tylko ja wykonuję jego rozkaz. Mam takie przeczucie, że powinniśmy Rabię znaleźć. Ją... i Ekkeharda też. Ciekawe, co Uzurpatorzy powiedzą... i jak tam ich wierność książęcym rozkazom.

Iblis


Oto jest noc, podobna tej sprzed lat. Wówczas Leokadiusz ocalił miasto, choć legło ono w ruinach, mogło powstać na nowo, tak jak powstaje z kolan zmuszony do klęczek jeniec. Nie ocalił jednak samego siebie, i nie ocalił innych miast.

Pamiętam, jak to wszystko się już stało. Pamiętam zmartwychwstałych, i ręce tego człowieka, którym byłem, dzierżące nóż. Pamiętam, że zabici - powrócili na nowo, Kruk cisnął mi te słowa w oczy. Pamiętam, że może kłamał, by mocniej zranić. Albo mówił prawdę, bo to prawda rani najsilniej.

Drzwi oto zawarto, i rzecz już się dzieje. Leokadiusz umarł, zmartwychwstał Ischyrion, umarł Ischyrion, niech żyje książę Iblis. Ewa umarła, zmartwychwstała Anastazja, i oto ją też wyrwał mu z ramion czarny nurt, opadła w głębiny, gdzie ryby obeżrą do kości słodkie, smukłe ciało.

Pamiętam, że to już się stało. Pamiętam przeświadczenie, że nigdy się nie skończy. Nigdy nie będę wolny. Padać będę i powstawać, i padać na powrót, po raz kolejny i kolejny kochać i posiadać, by zaraz stracić.


Twarze kobiet przesuwały mu się pod przymkniętymi, drgającymi powiekami, nazywał każdą z nich jej imieniem, aż zlały się w jedno. Miano jest ważne? Nie! Ważne jest to, co określa, prawda pod tysiącem słów i o tysiącu twarzach zawsze u swych korzeni jest jedna.

Przegram znowu, bo przegrać muszę?

Oto jest noc, i wydarzy się w niej coś strasznego. Sara dotyka wierzchu jego dłoni, jakby jakimś cudem zyskała wgląd w jego myśli. Siedzą za stołem, pochodnie rzucają cienie na ich twarze. Cienie skaczą i tańczą.

Armand, pies martwego księcia. Dwójka Zwierząt obok siebie, jeden o brodatej twarzy morskiego wilka, drugi jasnowłosy i młody. Rzemieślnik o gładkiej twarzy i gładkich dłoniach. Sara. Aureliusz. I on.

Oto jest noc, i choć noc ta jest niezwykła, niektórzy nie zmieniają się wcale. Miło wiedzieć, iż coś pośród tańca cieni jest stałe i twarde jak skała.
- Przestań pierdolić! - warczy Armand i powstaje ze swego miejsca. - Co za szopki odczyniasz? Papieżem się chcesz zrobić? Nie jesteś przy władzy! Gdzie jest mój ojciec!

Jasnowłosy Gangrel ujął go za ramię delikatnym ruchem, ale hrabia Delacroix odrzucił jego rękę.
- Cykadę na pewno zainteresuje, co jej wyczyniasz pod bokiem - wtrąca w nastałej ciszy brodaty Gangrel, mówi spokojnie i wyważenie - Tym bardziej, że rości sobie do ciebie prawa, Iblisie. Choć mogła sobie znaleźć nowego gacha, nie licz, że o tobie zapomni.

Rzemieślnik o gładkiej twarzy i gładkich dłoniach wyglądał na zagubionego, czemu też dał wyraz w nie do końca gładkich słowach:
- Ekhm, wybaczcie, szlachetni towarzysze... ale w jakim celu żeśmy się tu zebrali?
 
Asenat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172