Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-08-2012, 13:10   #299
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=D7E5Wq6RE2M[/MEDIA]

Masywne cielsko Nekomaty obróciło się bez pośpiechu, zgrabnie i cicho. W otchłani czerni wykwił rekini, pozbawiony radości uśmiech.
Kot w ułamku sekundy zapomniał o Kappie, nowej misji i całym świecie.
Teraz istniało tylko TO. TO stało między nim, a należną mu potęgą i chwałą. To plugawiło progi Miasta Londynu, jego Domu i osobistej Świątyni. Ten Mieszaniec. Pokraka. Parias. Obrzydliwość. Abominacja. Kocie ogony ze złością uderzyły o ziemię, z jego grzbiet wygiął się jak napięty łuk a z pyska wydobył się wściekły syk.

Mantikora zeskoczyła ze zrujnowanego silosa, prosto na szoferkę zaparkowanego pod nią tira. Ta zgniotła się jak przydepnięta puszka po piwie. Mieszaniec był ogromny, kilkukrotnie górował nad Kotem. Orle skrzydła. Mocne, masywne, rozłożone mogły zasłonić całą długość naczepy tira. Pazury: stalowe orle szpony, zdolne rozszarpać zbroje, kości i mięso. Ogon był nabity długimi na łokieć kolcami, ociekającymi jakimś paskudztwem. Pysk był dziwny, odrażający, poeta rzekłby: plugawy. Brzydka, nalana, ludzka twarz okolona dostojną lwią grzywą. Na twarzy malował się wyraz bezmyślnego znudzenia. W reakcji na kocie syki, ludzkie usta rozwarły się na niedorzeczną szerokość a z czeluści jej paszczy rozległ się ryk.
Ryk pełen gniewu, żądzy zniszczenia, potężny, raniący uszy. Kot czuł jak drgają jego wąsy, jak elektryzuje się futro. Szyby zaparkowanych w pobliżu samochodów rozpryskiwały się jedna po drugiej. Gdzieś za kocimi plecami mięsna, materialna forma Kappy rozleciała się na kawałki.
Mantikora zamilkła, jednak ciszę nadal mącił koncert samochodowych alarmów, zaniepokojone krakanie. Odgłosy odległych strzałów jakby ucichły.

Przez chwilę jeszcze bestie stały na przeciw siebie mierząc się wzrokiem.

I ruszyły do ataku.

Łapska mantikory uderzały w ziemię powodując wstrząsy. Ponad lwim łbem jadowita maczuga zataczała łuk po orbicie, której koniec zapewne znajdował się gdzieś na kociej głowie. Kot nie widział jej najlepiej, bo ginęła we wznoszącej się chmurze pyłu.

Nekomata biegł na dwóch łapach. Prosto na przeciwnika. Na czołowe zderzenie, ze wściekłą pasją rozdziawił naszpikowaną kłami rekinia paszczę i rozpostarł łapska uzbrojone w pazury, ostre i długie jak rzymskie miecze.

dzięsięć metrów.

pięć.

dwa.

Stalowe szpony Mantikory i jej ogon uderzyły niemal jednocześnie. Nie pozostawiając najmniejszego pola do manewru obronnego. Jednak kota nie trafiły. Kot wyparował. Zniknął. Rozpłynął się.
A konkretnie w śmiesznie małej, pospolitej, kociej formie zanurkował pod monumentalnymi łapami Mantikory. Gigantyczny mieszaniec, siłą rozpędu poleciał naprzód. Jak rozpędzona lokomotywa. Zaryty w ziemię ogon pozbawił go równowagi. Skrzydło obiło się o ścianę hali. Stwór runął w hałdę żelbetowego gruzu, wznosząc chmurę pyłu, która na chwilę zdezorientowała kołujące w górze demoniczne kruki.

Kot, nie odwracając się, śmiesznie zmarszczył swój mały koci nosek i rozkosznie zmrużył kocie oczka. Zamruczał z zadowoleniem. A potem wykonał parę kolistych gestów swoimi małymi kocimi ogonkami. Martwe ciała pracowników elektrowni oblazły ranną Mantikorę jak mrówki pasikonika.

- Ograne. - mruknął nieco rozczarowany Robert Callahan. Był daleko stąd. Na całą scenę patrzył jak na kadr ze starego filmu fantasy.

- I tandetne. - porzucił Cień Kota. Kot niechętnie zauważył, że jego Cień nie wiedzieć czemu zaczął przypominać żółwia jedzącego ogórek.

- Ale skuteczne. - prychnął Kot i z godnością ruszył na poszukiwanie nowej przygody.

***

Londyn mógł wydawać się dużym miastem, a to w co zmieniał się pod wpływem międzywymiarowych działań wojennych, postronnemu obserwatorowi mogło by się wydać wręcz bezkresnym, śmiertelnie niebezpiecznym labiryntem.

Kot nie był w Londynie postronnym obserwatorem. Kot BYŁ Londynem. Był wprawdzie wieloma innymi rzeczami. Był detektywem Calahannem, nadal trochę czuł się Charliem, zdecydowanie było w nim sporo z Elise Day, był autodestrukcyjnym Dziaraczem, był czaszkami walającymi się wśród prawdawnych menhirów, czasem wydawało mu się nawet, że i Kappa-Lynch stanowi tylko kolejną figurę na szachownicy jego jestestwa. W tej chwili był też Cainem, poszukującym swojego zaginionego brata.

Jednak poza tym wszystkim, ponad tym wszystkim, i przede wszystkim - w swojej głowie był Miastem. Londynem. Nieprzeliczonymi tonami cegieł, kamieni, betonu, szkła, ludzi, samochodów, dziwadeł, reklam, salonów piękności, klubów nocnych, kawiarenek, zabytków, zanieczyszczeń, szczurów, gołębi, kościołów, rowerów, linii metra... i innych rzeczy, które Kot mógłby długo i z pasją wymieniać, gdyby znalazł na to czas.

Tu oczywiście pojawiało się pytanie: co to właściwie oznacza w praktyce? Jak te półtora tysiąca kilometra kwadratowego miejskiej tkanki przekłada się na przemieszczające się w niej czterokilogramowe kocie ciałko?

Gdyby ktoś zadał to pytanie Kotu, zapewne nie udzieliłby żadnej sensownej odpowiedzi. Choć pewną przesłanką mógłby być fakt, jak szybko udało mu się znaleźć Russela Caina.

***

Nekomata podziwiał zrujnowane podwórko przez szczelinę w deskach, jakimi zabito małe piwniczne okienko. Część widoku zasłaniało mu oparte o mur w pozycji siedzącej ciało. Wnętrze klasycznej kamienicznej studni straszyło stertami gruzów i powybijanymi oknami, po wszystkim tańczyły upiorne cienie kruków.

- W bramie. To jest twój moment. - zaskrzeczało coś w głębi piwnicy, a może w jego głowie.

- Bardzo odkrywcze, szacowny Kappo, a widzisz może te trzy zapchlone loupy. Jedyny powód, dla którego jeszcze nas nie rozszarpały, to ten śmierdzący trup na wprost.

- Nie martw się Kocie. Czyż mogą być one stróżami Kaina, brata twego?

- Co?

- Nieważne, to taka stara bajka.

- Lubię bajki.

- Nie z tych, które lubisz. Skup się.

Jakby w odpowiedzi z cienia bramy wyłonił się Russel Caine. Caine, Grosvenor, Pył, Przyjaciel i Nemesis we własnej osobie. Wyglądał inaczej, pachniał inaczej, był inaczej ubrany, ale Kot nie miał najmniejszych wątpliwości z kim ma do czynienia. Przez chwilę z fascynacją przyglądał się jak mężczyzna wykonuje swój nerwowy taniec z glockiem w wyciągniętej ręce. Jak przepatruje każdą dziurę poranionych wojną ścian, wypatrując zagrożenia. Jakby z utęsknieniem.

- Zostawię was samych. Macie sporo do nadrobienia. - słowicze skrzeczenie Kappy przeszło w dziwaczny rechot, a następnie charczenie i odkaszliwanie kawałków ogórka które wpadły w tchawicę stwora. Jak dla Kota zdecydowany przerost formy nad treścią, zważając, że rozmawiali samymi myślami. - Wilkami się nie martw, biorę je na siebie.

Caine przyklęknął nad ciałem, niecałe pół metra od kociego pyszczka, na którym rozlał się szeroki uśmiech.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 29-08-2012 o 13:18.
Gryf jest offline