Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-08-2012, 21:48   #303
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
GARY TRISKETT

Arletta okazała się znać na przywoływaniu duchów. Wzięła podarowany przez Garyego przedmiot, obmyła w jakichś olejkach i wodzie. Potem przeszli wyżej, do miejsca poza siecią chroniących gmach Ministerstwa Regulacji osłon. Do tak zwanej „Rotundy”. Małej wieży bocznej z której, przez kuloodporne, wzmocnione szyby, niewiele co dało się zobaczyć.

Po drodze przyłączył się do nich Brewer. Jednak siepacz nie wszedł do Sali przywołań, lecz został na korytarzu. Gary nie miał takiego luksusu i teraz stał w owalnym pomieszczeniu i przyglądał się ubranej w różowe i pomarańczowe wdzianka Arlecie.

Obmyty przedmiot znalazł się na okrągły stoliku, ustawionym w centralnej części sali. Wokół wiedźma, a może egzorcystka – bo Gary nie do końca był pewien specjalizacji dziewczyny - zapaliła kilka zniczy, zapachniały kadzidła, a potem się zaczęło.

Z wymalowanych czerwoną szminką ust popłynęły dziwaczne słowa wypowiedziane tonem, od którego członek Garyego budził się w spodniach. Arletta miała głos panienki z seks telefonu i wyglądało na to, że zaprasza ducha Xarafa na dymanie jego życia. Przynajmniej tak to wyglądało dla Garyego z boku.

Po chwili przestrzeń w środku zamigotała. Coś tam zafalowało, zakłębiło się, a temperatura w sali przywołań spadła wyraźnie o kilka stopni.

- Pytaj – powiedziała Arletta i dopiero po chwili Gary zrozumiał, że kieruje te słowa do niego.

Więc pytał. Pytał o to, co Xaraf robił w tamtym miejscu i dla kogo pracował. A przywołująca ducha kobieta zmuszała go do odpowiedzi swoją mocą łowcy. Niewiele to im jednak dało, poza jedną, jakże cenną informacją.

- Oleander Deepforest – mruknęła Arletta. – Szycha.

Tyle jednak musiało im wystarczyć, bo Xaraf nie miał pojęcia, dlaczego panowie Alvaro, Baldrick i Cohen zabrali go ze sobą. Pomagał im bez głębszej refleksji, pchając się z jednego gówna, w drugie.

- Powiedz o tym koordynatorom. Trzeba go aresztować. Pewnie ten Oleander wie więcej, niż powiedział Xarafowi.

Gary wyszedł z Rotundy z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony dowiedział się czegoś nowego, z drugiej jednak …

- Stary – Brower miał kamienną i ponurą twarz. – Dowiedziałem się o tym przed chwilą.

- O czym? – Triskett miał złe przeczucia.

- Lola nie żyje – wypalił prosto z mostu Brower. – Jej przyjaciółka ze szpitala powiedziała, że wróciła jako duch, nawiedziła jakąś pacjentkę i kazała ci przekazać, że zabił ją Ludwig Hagock.

Garyemu pociemniało w oczach. Znał typka. Nawet lubił. Ludwig Hagock i był jednym z lepszych Ojczulków w Ministerstwie Regulacji. Zginął pół roku temu.

Nagle Gary poczuł, że ma cholerną ochotę napić się czegoś mocniejszego. Ba. Urżnąć w trupa gdzieś w kącie i zapomnieć o tym całym burdelu zwanym życiem. O Oleanderze Deepforeście. Xarafie. Nemain. Londynie. Życiu.

Miał kryzys. I musiał go przełamać, jeśli chciał się jeszcze do czegoś przydać.


EMMA HARCOURT, LAURA MORALES


Dwie kobiet stawiły czoła piekielnemu wijowi, w którego na ich oczach zmieniał się Prokopov. Teraz nie ważne było, kto lub co, stoi za tą przemianą. Nie ważne było, co ja spowodowało. Ważne było przetrwać. Przeżyć. I zabić wroga, co – znając świat po Fenomenie – wcale nie musiało być łatwe, tym bardziej, że obie regulatorki dysponowały jedynie srebrnym sztyletem i .. deską, którą stwora z piekła chciała okładać Laura. Można byłoby się z tego śmiać, gdyby nie to, że w pewien sposób ów akt desperackiej obrony, był żałosną próbą ocalenia życia.

Jak można było przypuszczać, po drugim ciosie, nadpalona deska pękła w drzazgi i Laura została z ułomkiem zaimprowizowanej broni w dłoniach. Sztylet Emmy okazał się dużo skuteczniejszą bronią. Stwór – na szczęście – był istotą demoniczną i reagował na srebro, jak większość Fenomenów z tego rodzaju. Zadana z zaskoczenia, głęboka rana, płonęła, a czarna, brudna maź wydostająca się z rany, płynęła na tyle szybko, że dawała nadzieję na zwycięstwo.

Oślepiony stwór nie działał tak, jak powinien. Poza tym Emma miała również nad nim przewagę, jaką dawała jej tajemnicza moc fantoma. Doskakiwała – cięła, pchała – otwierając kolejne roponośne rany na ohydnym cielsku robala – człowieka. W pewnym momencie Laura uświadomiła sobie, że mniej ryzykuje i przeszkadza Emmie, jeśli pozostawi jej Prokopova. Odsunęła się więc na bezpieczną odległość i spojrzała w stronę, w którą najwyraźniej kierował się potwór. Usłyszała to, co wcześniej usłyszała Fantomka – dźwięki muzyki i zniekształcone zaśpiewy.

Kilak chwil później było po wszystkim. Emma znalazła słaby punkt w ciele Prokopova. Nie bawiąc się w półśrodki wykorzystała moment, gdy czarownik znów zaczął kolejny etap swojego przeobrażania i zamiast walczyć, stał pozwalając, by z jego ciała wyłaniały się kolczaste wyrostki. Wtedy Emma uderzyła celując ostrzem w nadal ludzką klatkę piersiową. Wbiła sztylet pod mostek, pociągnęła w górą i pokierowała srebrnym ostrzem tak, by przecięło serce abominacji.

To okazało się skuteczne. Lepka, cuchnąca maź zlepiła dłonie Fantomki, ale Prokopov padł na ziemię, pociągając w otchłań śmierci tajemnicę tatuażu – bramy na jego plecach.

Emma złapała oddech i spojrzała na Laurę. Czuła, że muszą się spieszyć, jeśli chcą w jakikolwiek sposób zareagować na dziejący się tuż obok rytuał.
Ruszyły korytarzem.


NATHAN SCOTT

Nathan miał swoją szansę. Wystrzelał większą część magazynka w stronę karzełków i zachowując sobie jedynie kilka kul jako rezerwę, wykorzystując nadludzkie zdolności egzekutorskiego ciała, rzucił się ponad falangą szarżujących przeciwników, w stronę tunelu.

Wylądował sprawne na śliskim betonie i zdjął krótką serią dwie zielonoskóre poczwary, które pojawiły się tam przed nim, jak spod ziemi. Ich czaszki eksplodowały w fontannie szczątków, zmniejszając jednak drastycznie ilość „pestek” do dyspozycji Nathana.

Za swoimi plecami Scott usłyszał jakieś zamieszanie. Zaryzykował krótki rzut okiem i ucieszył się. Vinmayer poszedł w końcu w jego ślady i już na dole zajął się eksterminacją walecznych, lecz głupich karzełków. Przez chwilę przez myśl Nathana przemknęła refleksja, ze komukolwiek służyły owe stwory, musiał być wyjątkowo nieludzkim władcą, skoro posyłał je na śmierć bez chwili wahania, a one szły prosto na kule, nie cofając się ani o piędź.

Potem jednak musiał zająć się nowym zagrożeniem. Oto bowiem tuż przed nim wyskoczył niewysoki, ale zwinny stwór. Bez wątpienia faerie. Z mieczem. Szybki, jak wiewiórka i skuteczny, jak Kuba rozpruwacz, jak się okazało. Nim Nathan podjął decyzję o zużycie na szermierza ostatnie pociski, ten zdążył skrócić dystans i ciachnąć egzekutora przez pierś. Cięcie nie było groźne, ale i tak przecięło ciało człowieka . Z rany polała się krew, a Nathan ostatnimi pociskami przeciął szermierza w pół. Pochylił się, odebrał stworowi miecz, w samą porę, by zastawić się nim przed kolejnym zwinnym „małym ludkiem”. Tylko przewaga szybkości i siły pozwoliła Nathanowi w końcu pokonać drugiego szermierza, ale zaliczył kolejne dwie niegroźne rany.

W końcu znalazł się tam, gdzie chciał. W kolejnym szerokim rezerwuarze burzowym, teraz zamienionym w coś na kształt pogańskiej świątyni.

Na środku komory ustawiono pięć kamieni tworzących najwyraźniej krawędzie okultystycznego symbolu. Na każdym z nich leżało jedno dziecko. Nad każdym dzieckiem stał jakiś człowiek lub ktoś, kto przypominał człowieka. Troje mężczyzn i dwie kobiety. Szczupli, drobnej budowy o jasnych skórach i dziwacznych, zrobionych ze szmat maskach na twarzach. Każde z biorących udział w ceremonii miało broń – paskudny, wykonany chyba z kości sztylet.

I była jeszcze ona. Kobieta tak piękna, że aż zapierała dech w piersi. Platynowa, długowłosa i długonoga blondynka. O piersiach symetrycznych , w idealnym rozmiarze i kształcie. Musiała być najważniejszą osobą w tej grupie, bowiem włosy podtrzymywał jej srebrny diadem lub korona, a w dłoniach trzymała długi, srebrny sztylet – bez wątpienia działo Odmieńców.

Kobieta widziała go. Ich oczy przez chwilę spotkały się ze sobą. Pojawiło się w nich coś na kształt szacunku, uznania i … obietnicy.

Czekałam na ciebie, mój obrońco niewinnych – zdawały się mówić te oczy. - Czekałam na ciebie, mój piękny, silny wojowniku. Stań z boku, nie wtrącaj się, a kiedy skończę to, czym się teraz zajmujemy, pozwolę ci pieścić moją skórę, pozwolę ci wziąć mnie, tu i teraz, na oczach tych wszystkich ludzi, w sposób, w jaki sobie tylko zamarzysz. Uczynię cię swoim księciem, bohaterze i obrońco tych, których wolą i celem istnienia było jedynie umrzeć tutaj, w tych kanałach, w tej właśnie chwili, by owa platynowo-włosa piękność mogła cieszyć się zasłużonym tryumfem.

Przez chwilę Nathan Scott stał oczarowany nieziemską boginką, która otwierała przed nim swoje serce, a za nim, w silosie, Vinmayer nadal walczył z karzełkami, które – jak się okazało – nie były tak bezbronne, jakby się to wydawało.


RUSSEL CAINE


Z zatkanymi uszami Caine poczuł się pewniej. Dźwięki dochodziły do niego jakby z oddali i liczył na to, że tym razem oprze się piekielnym mocom kruczego śpiewu. Jego zmiennokształtni „kumple” postanowili mu towarzyszyć, ale trzymali się z tyłu. Może obawiali się, że bomba wybuchnie, jak będą za blisko.

Właśnie. Bomba! Plecak, w którym się znajdowała był naprawdę spory i ciężki. Ładunek wybuchowy musiał być w nim potężny i mieć sporą moc burzącą. Uśpiony duch zniszczenia, którego miał przebudzić do działania mechanizm zegarowy oparty na staroświeckim, potężnym, metalowym budziku.
Zmęczony już Russel, uginając się pod ciężarem bomby, z zaciśniętymi zębami, szedł w stronę kominów starej cegielni. A jego „koleżkowie” trzymali się z tyłu. Świetnie.

Otwarta przestrzeń nie była tym, co mu się podobało. Ale nie miał wyjścia. Musiał nią iść. Niebo nad jego głową było puste. Kruki poleciały gdzieś dalej. Zajęły się innymi regionami metropolii. Przynajmniej tyle.

Szedł dalej. Słońce świeciło mocno. Chciało mu się pić. I palić. Niekoniecznie w tej kolejności. Szedł dalej, aż opuścił teren kamienic mieszkalnych i wszedł w bardziej przemysłową część Rewiru. Komin starej cegielni zdawał się być tuż, tuż.

Dotarł do wysokiego muru z betonowych płyt i ruszył wzdłuż niego szukając przejścia w tej przeszkodzie. Nie musiał szukać dalej. Niedaleko pieprznął pocisk. Mur runął, podobnie jak ściana pobliskiego budynku, i Caine wykorzystał to rumowisko, jako drogę na drugą stronę.

Znalazł się na terenie typowego składu magazynowego. Hałdy gruzu, okalające dziedziniec opuszczone iż rujnowane budynki. I żar lejący się z nieba. Czuł pot spływający mu po plecach i tyłku. Plecak lepił się do grzbietu, mimo stelażu. Caine miał ochotę zdjąć bombę z pleców i pieprznąć nią w cholerę! Powoli miał dość.

Ale nie miał czasu na wahanie.

Sielanka skończyła się, gdy był w połowie drogi do opuszczenia kompleksu magazynowego. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów w lewo od niego stały przerdzewiałe wagony kolejowe przeznaczone kiedyś do przewozu materiałów budowlanych – żwiru, cegieł, betonowych odlewów. To z nich wyłoniło się zagrożenie. Niczym ptaki – nieloty – wyszły stamtąd kruczo – ludzkie hybrydy.

- Zajmiemy się nimi – zmiennokształtna towarzyszka ruszyła im na spotkanie, a za nią jej kumpel. Andy, jak spod ziemi, z nadludzką szybkością loup – garou znalazł się przy Russelu.

- Nie traćmy sił i czasu – ponaglił go. – My musimy przedostać się do tracho stacji. To najwyżej trzysta metrów stąd. Za kolejnym murem.


EMMA HARCOURT, LAURA MORALES

Zniszczony korytarz doprowadził obie regulatorki do kolejnej sali. To było chyba kiedyś wewnętrzne atrium, lub coś w tym stylu. Zatrzymały się bowiem zauważyły dwóch uzbrojonych ludzi strzegących jedynego przejścia. Ubrani w dziwne szaty – długie i proste wdzianka przypominające stroje kapłanów. I mieli broń. Karabiny maszynowe w rękach. Wyraźnie ochraniali to, co działo się w środku, a czego fragmenty Emma i Laura mogły jedynie dostrzec.

W środku zdewastowanego atrium stał półnagi, posągowo zbudowany mężczyzna, wokół którego wirowały … płonące duchy dzieci. Mężczyzna trzymał w rękach jakąś broń kruszącą – berło, maczugę lub buławę. Wyraźnie wznosił je w górę – prawdopodobnie nad kimś lub nad czymś. Przez granie muzyki – tworzonej przynajmniej przez trzy lub cztery osoby sądząc po ilości głosów i instrumentów – dało się co jakiś czas usłyszeć coś jeszcze. Krzyk.
Bolesny, ściskający za serce krzyk dziecka – sądząc po piskliwym głosiku – góra dziesięcioletniej dziewczynki. Być może ofiary czekającej na cios rytualną maczugą.


KOT

Kot patrzał na swoją ofiarę przez zakurzone okienko i wspominał ….
Wspominał raz jeszcze drogę, która doprowadziła ich tutaj.

Wspominał, jak pędził, upojony zwycięstwem. Jak pędził, upojony odzyskaną wolnością.

Świat powinien wiedzieć, że wrócił. A trwająca wokół wojna, panujący wszędzie chaos, przekonywał Kota, że znalazł się we właściwym miejscu, o właściwym czasie. Nasycony ofiarami rósł w siłę. Stawał się powoli nie pionkiem, lecz liczącą na planszy figurą. W szachach, z tego co pamiętał, taki manewr nazywano gambitem. Poświęca się kilka pionków, aby zdobyć lepszą pozycję w grze.

Tak. Grze. Bo wraz z odzyskiwanymi wspomnieniami, po rozmowie z Kappą, nekomata wiedział już, że w Londynie toczy się grę. Nadal jednak nie potrafił pojąć, kto za nią stoi. Figury i pionki przesuwały się po szachownicy ulic. Chaotycznie. Pozornie bez ładu i składu. Walczyły. Zabijały. Ginęły. Grały. Lecz kto stał za rozpoczęciem tej partii, w której Kot miał zamiar być zwycięzcą. Kto?

W pół drogi do wyznaczonego celu, upojony swoimi myślami o potędze, Kot wpakował się w kłopoty. Najpierw zmuszony był uporać się z zabłąkanym stadem kruków, a potem walczyć z przepoczwarzonymi w kruczo – ludzkie hybrydy potworkami, które okazały się zadziwiająco skutecznymi rywalami. Walka mogłaby skończyć się różnie, gdyby nie niespodziewana pomoc zmiennokształtnych loup – garou, którzy pojawili się nie wiadomo skąd, biorąc Kota pewnie za jednego ze swoich i pomogli mu wyrżnąć resztę wrogów. A potem, nie tracąc czasu, popędzili dalej pozostawiając na placu rzezi ciała wrogów i trójki swoich poległych.

Kot mógł wrócić do swojej misji. A Kappa znów pojawiła się w pobliżu. Uśmiechając szeroko i tryumfalnie. Kot był pewien, że to ta ropusza, demoniczna istota ściągnęła Kotu te niespodziewane posiłki. Był jej wdzięczny. Tylko tyle.

A teraz Kot dopiął swego. Widział już Caina i … tego drugiego. Z brudnej, zapiaszczonej, zabitej deskami piwnicznej jamy spoglądał na swoje przeznaczenie. Nekomata uśmiechnął się wrednie i sięgnął po jedną ze swoich kocich mocy.


RUSSEL CAINE


Zostawili walczące potwory za swoimi plecami i jak kiedyś, w zamku Plum, ruszyli razem dalej. Znaleźli kolejną dziurę w betonowym płocie odgradzającym teren magazynów od sąsiadującego z nim zrujnowanego zakładu przemysłowego.

Sforsowali przeszkodę i wyszli na przedostatnią prostą. Za kolejnym budynkiem znajdowało się już miejsce, gdzie mieli podłożyć bombę.
Szli przez zapiekany słońcem beton, spękany i pełen dziur, aż Andy zwrócił uwagę Caina na postać siedzącą pod ścian jednego z budynków, na obrzeżach bramy. Z takim samy plecakiem, jak ten, który Żagiew tachał na swoich plecach.

Było jasne, że muszą to sprawdzić. Caine pierwszy, a Andy chronił mu tyły. Wypatrywał zagrożenia.

Trup był … podobny. Miał jednak rozerwane gardło w jedną krwawą, nadal lepką masę. Był podobnie ubrany do tego, jakiego „oskubał” wcześniej Russel. Lecz jako broni używał strzelby policyjnej ze skróconą lufą, a przez pierś przewiesił sobie bandolet z pociskami. Wyglądały na własnej roboty. Dobrej klasy, jak bez trudu zorientował się Russel. Plecak zawierał kolejną bombę. Tej samej „firmy”, zapewne skonstruowaną przez tą samą osobę. Z tym, że w tej zegar tykał. Pokazywał pięć i pół minuty do wybuchu. Pięknie!

Caine chciał już wstawać, kiedy zobaczył, jak trup otworzył puste, martwe oczy, a zesztywniałe w pośmiertnym grymasie usta poruszyły się.

- Cześć, debilu – powiedział niewyraźnie, lecz zrozumiale martwy koleś.
 
Armiel jest offline