Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-08-2012, 17:11   #54
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Ostatecznie w stronę dziwnej konstrukcji poszli Konrad, oraz Gomrund ze swoim mniej lub bardziej chcianym podopiecznym. Początkowo krasnolud krzywo patrzył na jego towarzystwo, ale że Szczur obiecał, że nie będzie miał żadnych, ale to żadnych własnych pomysłów, przystał w końcu na jego obecność podczas tej krótkiej wycieczki.
Nie spieszyło im się równie bardzo co niedoszłym łodziostopowiczom, bo i tak już przecież trochę czasu zajęło im cumowanie i cokolwiek się przydarzyło brodaczom, obecność trójki podróżnych niczego nowego doraźnie nie wniesie. Mimo to zamiast wchodzić spiralną dróżką wiodącą na szczyt, wspięli się słabo widoczną ścieżką po kamienistym wzgórzu i ruszyli dookoła konstrukcji w poszukiwaniu wejścia. Ścieżka urwała się przy murze zbudowanym z czarnych, matowych bloków skalnych. Zarośnięte mchem i porostami kamienie miały na oko dobre kilkaset lat. Cała podstawa na której wznoszono cesarską konstrukcję była z nich zbudowana. Gomrund bez trudu zidentyfikował budulec jako gabro. Skałę twardą, lecz rzadko wykorzystywaną w budownictwie. Częściej ozdobną, czasem wykończeniową. Głównie ze względu na osiągalność dużych brył. Być może jednak to co tu niegdyś stało nie było na tyle wielkie, by wymagało dużych ilości budulca. Tak czy inaczej gdy przeszli kawałek dalej, znaleźli wejście i zamontowany nad nim długi bloczkowy wyciągnik linowy z ładunkiem drewnianych desek wiszących w połowie drogi na górę. I krasnoludów. Na dole. U stóp wzgórza, na które się wdrapali przed chwilą tylko, że po jego drugiej stronie. W sumie siedmiu brodaczy stało obok składowiska surowców budowlanych. Właściwie ośmiu, ale ósmy leżał bez życia na ziemi z nienaturalnie wykręconym karkiem.

***

Dietrich mimo iż postanowił zostać na statku, nie omieszkał skorzystać z chwili postoju by odlać się jak człowiek pod którymś z nielicznych drzew. Zapytał tylko wcześniej Julitę, czy wszystko gra i ruszył w stronę upatrzonej olchy. Od strony zostawionego z tyłu Altdorfu wiał właśnie przyjemny wietrzyk. Nader przyjemny. I taki jakby dziwnie zachęcający go do dalszej podróży. Wznosił pojedyncze zeszłoroczne liście i posyłał je nierównym, tanecznym lotem w kierunku Nuln. Ochroniarz obejrzał się na drewnianą konstrukcję. Jego kompani byli już u jej murów. Może go i trochę ciekawiło czego się tam wywiedzą, ale...
- Dietrich!
Krzyk Julity był niezwykle stanowczy i nader niecierpliwy. Było w nim też coś co bez dwóch zdań można było nazwać przynajmniej niepokojem. Ochroniarz biegiem ruszył na barkę.
Dziewczyna stała na pokładzie z bosakiem, który ściskała w obu dłoniach. Gestykulując nerwowo pokazała Spielerowi by ten podszedł do niej szybko, po czym wskazała za burtę. Mężczyzna na wszelki wypadek dobył miecza i spojrzał za jej zgrabnym palcem.
O zanurzoną w wodzie linę kotwiczną zahaczyło się coś co wyglądało jak ciało w zniszczonej, chłopskiej sukmanie. Głowa na nienaturalnie grubej i długiej szyi unosiła się twarzą skierowaną do wody.
- Trup...
- Takiego. Poruszył się. Widziałam. Jak mi Mannan miły.

Dietrich przez chwilę patrzył na nieruchome ciało. Nie wyglądało na żywe.
- No i? Wyłowimy go?
Zaniepokojenie Julity odkąd wszedł na pokład uległo jakiejś cudownej metamorfozie w coś co można było nazwać dziecinną fascynacją. Dziewczyna przygryzła dolną wargę i spojrzała wyczekująco na ochroniarza.
Poruszana leniwym nurtem łajba kołysała się lekko jakby uspokajając dwójkę pasażerów Świtu.

***

- Musicie mu wybaczyć. Znał Rubila od dość dawna. Chodźcie na górę do semafora. Tu tak trochę hadko gadać.
Starszy inżynier nie odezwał się do nich ni słowem. Patrzył przez długą chwilę to na ciało to na konstrukcję a potem poszedł do stojącego obok namiotu i zamknął się w nim.
Pozostałe krasnoludy z początku nerwowo przywitały pojawienie się trójki obcych, ale gdy niedoszli uciekinierzy przyznali, że rzeczywiście zatrzymywali barkę rzeczną większość machnęła na nich ręką. Być może gdyby okoliczności były choć trochę mniej smutne, zaproszono by ich ze względu na obecność Gomrunda, na kufelek i wymianę wieści ze świata, ale tak tylko jeden z brodaczy uznał za stosowne zająć się gośćmi. Minak Bardsson się zwał. Miał stopień młodszego fachmajstra w Gildii Inżynierów i jak się okazało, jego ojciec pochodził z portu Sjoktraken z tego samego klanu co Gomrund, choć innego domu.
Z całej wieży wybudowany na razie był tylko parter osadzony na ruinach. Nad nim nadal były tylko rusztowania i prowizoryczne drewniane pokłady wiodące dobre dziesięć metrów wyżej na szczyt wieży. Sam parter był dość dużą kwadratową salą przedzieloną na dwie mniejsze wielkim lustrem. W części na którą skierowane było lustro znajdowało się też olbrzymie palenisko kamienne, szereg żelaznych płyt w ścianie naprzeciw lustra. Duga część była przystosowana jako jadalnia i sypialnia. I to właśnie tu zaprosił trójkę żeglarzy Minak Bardsson. Napitku jednak żadnego nie zaproponował.
- A więc? Co was sprowadza w ten smutny dzień do cesarskiego semafora numer 7 w Reiklandzie?
Gomrund przyjął na siebie ciężar rozpoczęcia rozmowy, jak i krótkiego wyjaśnienia i zapytania co tak właściwie się tu właśnie stało.
- Ano mamy tu istną plagę nieszczęśliwych wypadków. Przybyliśmy tu niecały miesiąc temu i rozpoczęliśmy budowę semafora. To zmyślne urządzenie, które nasza gildia opracowała na zlecenie cesarza. Składa się w zasadzie z teleskopu, nastawni łopat sygnałowych i tego tu paleniska co je widzicie za lustrem, które jest źródłem sygnału nocą. Operator wówczas zamiast łopat do wysyłania wiadomości używa stalowych kotar, którymi reguluje strumień światła. Prosta jak budowa cepa konstrukcja w zasadzie. Ino teleskop porządny być musi i zwierciadło specjalne z soczewką, bo zwykłe to światła tak nie skupi. A co w zamian? No choćby to, że cesarz se będzie mógł sprośne dowcipy opowiadać księżnej Lichewitz bez odwiedzania jej. Na razie skomunikowane mają być Altdorf, Nuln, Carroburg i Talabheim. Potem pewnie i inne miasta. Nam w to graj, bo za każde takie cacuszko bierzemy pieniądz z góry. No a nasza ekipa postawiła już dwa semafory. Ten jest trzeci. I zanosi się, że ostatni. Tydzień temu, jednego z naszych zmiażdżyły te przeklęte stalowe kotary jak je montował. Zleciał z niewysoka na plecy, a żelastwo za nim. Czaszka pękła i po biedaku. Ale jakeśmy zobaczyli jakie przerażenie miał na twarzy zastygłe to w wielu naszych serca struchlały. No i wiecie. U nas to nie to co u ludzisk. Są zasady. Takie dobre nawyki. U nas wypadków prawie nie ma. A tu od razu trup. To i szeptać między sobą niektórzy zaczęli. Że gremliny, czy inne pierdoły... No ale, nie minął dzień a jeden z naszych zwyczajnie zniknął. Aynjulls... nasz szef znaczy... uznał, że to ucieczka. Obsobaczył resztę, ale następnego dnia znów jeden zniknął. To i nie dziwota, że dwóch potem faktycznie dało nogę. A dziś jeszcze to... Rubil operował kołowrotkiem wyciągnika. Sam tu był, bo myśmy na dole w składzie byli i deski ładowali, a Aynjulls pobiegł za Thingrimem i Belegolem nad rzekę. I tak po prostu zleciał. Ech... Nie wypada tak nad śmiercią, ale chyba się nie obejdzie...
To rzekłszy wyciągnął spod stołu trzy kubki i polał do nich trochę alkoholu ze swojego bukłaka. Po zimnym powietrzu wieży rozszedł się przyjemny, cisowy zapach krasnoludzkiego bimbru.
- Twoje zdrowie Rubil - mruknął Minak i wychylił duszkiem swój kubek. Potem westchnął trochę ciężko - Dziś już z roboty nici. Musimy go pochować jak należy.
Tym co zdążyli wypić polał jeszcze raz.
- Pijcie szybko bo jak Aynjulls przyjdzie to zruga mnie jak ta lala.

***

- Nie mdlej mi...
Głos dochodzi jakby z daleka. Dociera jednak do niej. Wbija się w nią niemal siłą.
- Nie mdlej...
Coś zimnego spływa po jej twarzy. Ostry zapach alkoholu wbija się w nozdrza przy następnym oddechu.
Zmysły wracają niechętnie.


Goertrin przestał kopać. Zakręcił bukłak i kucnął przy niej. Odrętwiałe ciało Sylwii leżało na bruku bez ruchu. Nawet nie była w stanie odróżnić tego co ją boli od tego gdzie jeszcze nie kopał.
- Nie mdlej, słyszysz siwa suczko? Nie mdlej, bo jak zemdlejesz to ci obiecuję, że nie będziesz się miała po co budzić. Tak cię obiję, że nawet pies cię nie powącha.
Chwycił ją za włosy i mocno poderwał głowę do tyłu, tak że poczuła jego zarost na swoim policzku. Usta miał tuż przy jej uchu. Ale nie to ją najbardziej otrzeźwiło. W jego ręku pojawił się nóż, którego ostrze skierowane było w jej oko. Tak blisko, że nie była pewna czy koniuszkiem jej zaraz nie dotknie.
- Dam najgorszym mętom do wydupczenia. Znam takich co to zada kozy od baby nie rozróżniają. Potem potnę tę twoją buźkę, naszczam na nią, a na koniec oczy wyłupię i do kanału wrzucę... Po gówno przyszłaś to i gównem zostaniesz... Rozumiesz? Rozumiesz mnie, pizdo? Więc nie próbuj mi mdleć póki z tobą nie skończę!
Szarpnął znów za włosy. Tak mocno, że aż się na plecy odwróciła. Ból promieniował z całego ciała. Najbardziej chyba jednak z żeber i drżącej ręki, której nie ważyła się zginać.
Goertrin zaś... usiadł obok niej i spojrzał na ciemniejące nad nimi niebo. A potem westchnął ciężko. Jakby nie z nią tu był w tym ciemnym zaułku, a z przyjacielem jakim. I zaczął mówić. Głosem o wiele łagodniejszym. Trochę przygnębionym.
- Człowiek to się psia jucha całe życie musi na błędach uczyć. Nie ma chwili kiedy nie musi się ich już wystrzegać. Zapominamy się. Jedni na ten przykład dają się wplątać w heretycką aferę, a inni wracają do miejsc gdzie narobili sobie wrogów.
Odwrócił głowę i spojrzał na nią. Z jakąś taką serdecznością w oczach. W oczach, w których przed chwilą widziała mord. Właściwie nadal widziała. Spróbowała się poruszyć, ale złamane żebro boleśnie naruszyło płuca. Usta zaszły jej krwią, którą wypluła na bruk.
- Taaak Sylwia. Mamy ze sobą więcej wspólnego niż ci się wydaje. Talent do popełniania błędów w tych chwilach gdy nie należy ich popełniać. Spójrz.
To rzekłszy zdjął służbowy hełm i odwróciwszy do niej głowę lewym bokiem, odgarnął włosy znad ucha. Skórę w tym miejscu miał czerwoną. Pełną strupów i zranień. Jakby próbował z niej coś zetrzeć na siłę. Od razu dostrzegła co to było. Plugawy symbol Tzeencha pulsował w rytmie tętniącej w żyłach byłego kapitana krwi. Zdawał się żyć. Niewrażliwy na daremne starania swojego nosiciela by go usunąć.
- Widzisz jaką mam pamiątkę? Wszyscy takie mieli. Wszyscy, którzy tam byli w magazynie. Cena za bogactwo Teugena... Że też zaufałem temu Gideonowi. A mogłem sam wziąć ochronę w swoje ręce. Ale nieee...
Zaśmiał się kręcąc głową jakby w niedowierzaniu własnych słów. Sylwia ułożyła się nieco wygodniej na bruku, żeby tylko to żebro się tak nie wbijało boleśnie. Chcąc nie chcąc słuchała słów kapitana. Myśli słabo i powoli krystalizowały się w jej głowie. Nadal miała mroczki przed oczami od zderzenia z murem.
- Stwierdziłem, że to zbyt ryzykowne wykorzystywać straż. Jeszcze znów jakieś zamieszki się zrobią. Lepiej po cichu. Po cichu...
Znów parsknął.
- Ciekawe jak po cichu, jak wy tam jakąś bombę podłożyliście. Spalić wszystko chcieliście. Z dymem kurwa puścić cały ten magazyn!
Tym razem śmiał się już niemal do łez.
- O bogowie... Ja. Kapitan straży pełniący tę funkcję od dziesięciu jebanych lat jak jakiś szczur wiałem w swoim własnym mieście przed takimi szmaciarzami jak wy. A wy to dla kogoś w ogóle robiliście? Czy ot tak bo wam się nudziło? Ja bym zrozumiał... Stawka wysoka. Każdy chce do koryta. Ale tak za pogłaskanie po główce przez tę starą krowę Harkbokkę?
Spoważniał nagle i podniósł się na nogi. Łzy ni to rozbawienia ni to rozpaczy nadal błyszczały w jego oczach.
- Żeby tylko przysrać innym, którzy dostali szansę. Bo wam verenici natłukli do łbów bajek o dobru i złu.
Charknął gardłowo zebrawszy w ustach flegmę i splunął nią siarczyście.
Sylwia nie miała siły by zetrzeć ją z policzka. Otarła twarz o ramię. Znów spróbowała się unieść. But pośliznął się tylko po bruku. But... but...
- No więc jak widzisz, straciłem swoją fuchę. Ten gamoń Erdmann jest teraz kapitanem, bo bohatera Sprengera przenieśli na zamek. A co ty zyskałaś moim kosztem? Zobaczmy...
Podniósł jej plecak i otworzył z rzemyków. Zamilkł. Przez dobrą chwilę się nie odzywał oglądając zawartość.
- Ładnie... ładnie... czyli jednak coś z tego wszystkiego ci przyszło.
Ostatnie słowa wypowiedział przez zaciśnięte zęby. Pierwszy kopniak trafił ją w goleń. Drugi mając ułatwioną drogę prosto między nogi.
Skowyt bólu uwiązł jej w gardle gdy zatkał jej usta mocno rękawicą. Znów zobaczyła jego twarz tuż przy swojej. Podbrzusze piekło ją jak jeszcze nigdy w życiu.
- Wiesz co? Kłamałem. Już teraz ci wyłupie te gały i do dziur po nich naszczam - Znów zobaczyła nóż gwardyjski przy twarzy - Pominiemy dupczenie przez mętów, bo to...
Oczy mu nagle powiększyły się w wyrazie zdziwienia. Jęknął i odpadł od złodziejki do tyłu. Spod kolczugi wystawało rzekomo arabskie ostrze przygotowane przez bogenhafeńskiego rzemieślnika. Krew ściekała po nim ciurkiem na bruk. Goertrin podniósł się słabo i krzywiąc się boleśnie wyciągnął krótkie ostrze z podbrzusza. Potem spojrzał na nią z niewysłowioną nienawiścią
- Jebana sucz... zabiję cię... zabiję!
Sięgnął po miecz. Sylwia nie miała siły się ruszyć. Pchnięcie nożem zaskoczonego kapitana wyczerpało resztki jej sił i woli po ostatnim kopniaku. Patrzyła tylko jak się zbliża z obnażonym ostrzem. Była tak otępiała z bólu, że nawet nie do końca do niej docierało, że zaraz umrze. Że to wszystko było na nic i że...
Coś, a raczej ktoś spadł na Goertrina z dachu najbliższej kamienicy. Jakiś mężczyzna. Obaj upadli na bruk z grzechotem mieczy i zbroi kapitana. Pierwszy podniósł się nieznajomy. Goertrin chciał skinąć ręką na kompanów na końcu ulicy... lecz tych już tam nie było. Nieznajomy stanął między kapitanem a Sylwią. Uzbrojony w wyłącznie krótki miecz o dość cienkim ostrzu.
- Tyyy... - powiedział przez zaciśnięte zęby Goertrin po czym zadmuchał ile sił przez zawieszony na szyi gwizdek - Zaraz będą tu co najmniej dwa patrole. Nie masz szans szopenfeldziarzu.
- Ty ich nigdy nie miałeś Goertrin. Tylko dopiero teraz to zaczyna do ciebie docierać. Uciekaj śmieciu. Tyle tym razem jeszcze możesz.
Kapitan przez chwilę się wahał, ale po chwili zaczął wycofywać się tyłem do wyjścia z zaułka. Po drodze zgarnął tylko plecak Sylwii. Tajemniczy mężczyzna zaś zarzucił sobie ramię dziewczyny przez kark i wziął ją na ręce. Ostatnią rzeczą jaką dziewczyna pamiętała było zachodzące za miejski mur słońce, które zasłaniała jej pełna napięcia twarz Franza Baumana.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 01-09-2012 o 00:46.
Marrrt jest offline