Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-08-2012, 23:08   #51
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Przemoczony Szczur stał na pokładzie, a woda bezczelnie kapała mu pod nogi… na twarzy buńczucznie malowało się oczekiwanie zapłaty za rzekome uratowanie Ericha. Krasnolud chwilę się mu przypatrywał nie wiedzą samemu czy powinien się cieszyć czy płakać z faktu, jakiego franta zaokrętował na Świcie. W końcu stwierdził poważnie – Młody, nie przeginaj… a tą lekcję potraktuj jako darmową. Następnym razem, jeżeli postanowisz coś dla kogoś zrobić ustal zapłatę na początku. Jeżeli natomiast myślisz, że masz do czynienia z typami spod ciemnej gwiazdy to lepiej nie wyskakuj z takimi propozycjami bo możesz wrócić do tej rzeki… tylko, że tym razem z niej już nie wypłyniesz. Po czym rzucił mu szmatę. - Powycieraj to bo jeszcze ktoś wyrżnie.

***

Podróż mijała leniwie. Niby na barce nie brakowało roboty ale mimo wszystko wielkiego wysiłku mięśni to nie wymagało dlatego w ocenie krasnoluda nie było to ciężkie zadnie. Tam gdzie mógł to pomagał. W końcu wiedział, że wiele można by powiedzieć o Konradzie ale na pewno nie to, że jest z niego kawał twardego skurczybyka… dlatego trzeba było go próbować odciążać. Zresztą wiedza na temat pływania po rzekach nie powinna zaszkodzić też nikomu. Tym bardziej temu, który jak najszybciej chciał się pozbyć drogocennego balastu. Im prędzej krasnolud dotrze z przesyłkom tym lepiej…
Nastrój też nie specjalnie motywował go do interakcji. Owszem chlapnąć z kimś jak najbardziej… ale głównie siedział z książką o łataniu rannych albo zajmował się swoją robotą. Wspomnienie dziewczynki dalej go wbijało w ziemię.

***

Co do Ericha miał zdanie wyrobione. Póki co to trzeba chłopinę zupkami karmić z jakim moczonym chlebem czy innymi zmielonymi krupami. Rady nie ma, pewnie schudnie niemiłosiernie chłopina ale zemrzeć nie zemrze. Nawet lepiej jak facjaty z podobizny przypominać nie będzie. Brakowało Sylwii bo ta pewnikiem by jakie czary nad nim odprawiła, że zupełnie innym długonogim by się stał. A tak to nic nie pozostawało jak przerobić mu fryzurę. Znaczy się ściąć ile się dało… może utrata włosów i kilogramów w połączeniu z bladością i opuchlizną zrobi swoje. Póki co trzeba go jednak było wywieźć jak najdalej stolicy. Być może w Nuln uda im się do jakiegoś medyka go zabrać… lubo do jakiejś świątyni. To co martwiło to cholerstwo, które się pojawiło na jego dłoni. Obecnie jednak nie wiele chyba wymyślą jak rękawica do zakrycia tego albo jakaś szmata imitująca opatrunek.

***

Po pierwszym noclegu spędzonym na barce przycumowanej przy jednej z reiklandzkich osad rybackich Gomrund oprócz zapasu świeżych ryb wrócił jeszcze z jednym małym fantem. Kupionym od płynącego w stronę stolicy marynarz szykownie wprawionym w jeleni róg navaja z dobrej stali. Dwudziesto centymetrowe ostrze może nie budziło respektu ale krasnolud widział w Marienbergu jakie spustoszenie może takie cacko zrobić w sprawnych dłoniach i w zwarciu z nieopancerzonym przeciwnikiem. Kiedy Szczur się budził miał popod hamakiem.
Na dopytywania co to i za co brodacz stwierdził, że nie wszystkich można z procy ustrzelić i ktoś może podejść za blisko. – A jak będziesz chciał się nauczyć jak tym się posługiwać to daj znać. Albo mnie albo Dietrichowi.


Obserwując dziwną sytuację na nadbrzeżu wiedział, że nie powinien się mieszać… tym bardziej z przesyłką. Jednak ciekawość mówiła zupełnie co innego. Widok dwóch krasnoludów desperacko próbujących porzucić robotę i dziwaczna konstrukcja to był jednak wystarczający powód do przycumowania. Być może to właśnie w tych budowlach Płomienny powinien szukać odpowiedzi na pytanie dlaczego do ciężkiego licha wymiotło większość członków krasnoludzkiej gildii inżynierów.

- Wy lepiej zostańcie. Ja się wybiorę z Dietrichem i obadam co i jak. Jeżeli rzecz jasna ma na to ochotę. Trudno było powiedzieć czy bardziej będą zawadzać czy może pomagać… ale postanowił to sprawdzić.
 
baltazar jest offline  
Stary 28-08-2012, 02:03   #52
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
-Nie ma nad czym rozmyślać –oświadczył Ścierwiec – wejdziemy po zmroku przez mury, po stronie dzielnicy biedoty. Straże po takich nie łażą, a mury są zazwyczaj przeżarte czasem, dają oparcie dla stóp. Chyba wiesz gdzie jest taka dzielnica? –ostatnie pytanie skierował wprost do Sylwii. –Tylko liny nam trzeba. Skombinuj.
Polecenie też było do niej. Okraszone złośliwym tonem, bo krzywe uśmieszki w przypadku Ścierwca nie wchodziły w rachubę. Siwowłosa nie reagowała z rozmysłem. Siedziała w kucki gapiąc się w swoją jałmużną miseczkę. Ale i tak doskonale potrafiła sobie wyobrazić jak wygląda teraz jej rozmówca. Pionowe zmarszczki na czole, więcej i głębsze niż u normalnego człowieka, błękitne oczy zwężające się w szparki, bo tak reagowały na każdą właściwie emocję. I dziób, który zawsze wyglądał tak samo. Zajmował większość twarzy, od czoła do podbródka, spełniał rolę nosa i ust. Wstrętny widok nawet po sześciu dniach. Zdążyła już wcześniej przemyśleć kwestię finansów. Wtedy, gdy ujrzeli mury Bogenhafen, a ona poczuła jak nogi same się pod nią uginają. Przyklękła więc na piaszczystej drodze udając, że wiąże buty. Nie była przygotowana na taką ulgę. Nie miała pojęcia, że boi się tak bardzo.

Cały majątek pątników wynosił w tej chwili pół korony. Od biedy, jakby się dobrze targowała, starczyłoby na kilka metrów liny. Ale łatwiej było zwędzić jakiś sznur. Czyli zrobić to, co sugerował ton dziobatego. Tyle, że nie da się kraść w grupie, i musiałaby po to wejść do miasta. A postanowiła nie opuszczać kompanów.
-Zastanawiam się właśnie jakbyś wyglądał z piórami. –Odpowiedziała. – Mógłbyś mieć kolorowe jak u papugi. –przechyliła głowę i obrzuciła mężczyznę długim spojrzeniem - To nadałoby ci wyrazu.
Zapadła cisza. Tafla objęła nietoperzowe dzieci i cofnęła się z nim krok do tyłu. Z gardła Ścierwca wydobyło się bulgotanie. Sylwia ostentacyjnie wzruszyła ramionami.
-Głupia …
Słońce świeciło im wszystkim prosto w twarze. W kaptury. Zauważyli niewielką karawanę dopiero, gdy ich mijała. W miseczkach dzieci znowu zadźwięczały miedziane pensy. Przysadzista kobieta w kolorowym czepku pozdrowiła ich w imieniu Shalyi. Sylwia i Ścierwiec odsunęli się od siebie na dwa przeciwległe skraje drogi.
- Cholerni skąpcy. – Przeklął Żaba, gdy wóz oddalił się nieco.

Konflikt został na chwilę zażegnany. Siwowłosa próbowała znowu skupić się na bieżącej sytuacji. Gdzieś przy rzece było jedno z wyjść z kanałów. Pod osłoną zmroku zapewne by je znaleźli. Ale to oznaczało babranie się w nieczystościach. Olbrzymie szczury, błądzenie po ciemku, ukrywających się przestępców, gnijące zwłoki, plujące kwasem galarety, żebraków chorych na prawdziwe zaraźliwe choroby. Wyobraźnia i doświadczenie naprzemiennie podpowiadały jej przeszkody zniechęcające do wędrówki kanałami.
-Odpadają –powiedziała na głos.
-Co?- Ścierwiec zareagował natychmiast, jakby pilnował jej myśli.
-Kanały.
-Dlaczego?
-Są niebezpieczne.
Roześmiał się. Nie lubiła, gdy to robił. Dziób pozbawił go mimiki, a spojrzenie zawsze kontrastowało z wydobywającym się z gardła śmiechem.
-Nie pieprz Siwa. To tylko gówno, nie zaszkodzi ci – mutant przejrzał ją z łatwością.
O wejściu, którego nie było na mapach straży mówił jej Bauman. Wtedy zarzekała się, że nigdy nie będzie jej potrzebne.
-Zaczekajmy do zmroku.
Zmierzch nie chciał nadciągnąć szybko. Zajęli pobocze drogi. Wystawili miski, siwowłosa od czasu do czasu pobrzękiwała kołatką. Dzieci zasnęły. Tafla czuwała siedząc między Ścierwcem a Sylwią.

Wszyscy byli wykończeni. Katastrofa wisiała na włosku.

***

W ciemnościach prowadziły nietoperzowe dzieci. Sylwia kurczowo ściskała rękę chłopca i nadaremnie starała się nie dotykać ścian korytarzy. Przemieszczali się wolno i ponad godzinę zajęło im dotarcie do pierwszego większego skrzyżowania. Tam wreszcie wyjęli ze ścian pochodnie. Siwowłosa nawet w świetle nie rozpoznawała miejsca, w którym byli. Wyjrzała na zewnątrz, byli wewnątrz miejskich murów, ale otaczające właz kamienice wyglądały obco. Musiała zrobić krótki rekonesans i ustalić kierunek dalszego marszu. Na szczęście okazało się to łatwe. Po dalszych dwóch godzinach, w czasie których prawie nie błądzili, a Sylwia tylko raz wpadła w ściek i dzięki kilkudniowej suszy zmoczyła sukmanę jedynie do połowy ud, dotarli na Handwerker Bahn. Na tyły Świątyni Shalyi.

***

Młoda shalyitka oddalając się od siwowłosej dziewczyny głęboko zaczerpnęła świeżego powietrza. Gość nie dość, że przybył zbyt późno, to jeszcze wyraźnie cuchnął. Zapewne, gdyby rozmówczyni nie towarzyszyła nadal pewna sława, nowicjuszka nie zdecydowałaby się zakłócać wieczornego odpoczynku Marleny Rubenstern, jedynych chwil w ciągu dnia które Najwyższa Kapłanka mogła poświęcić sobie. Zapukała nieśmiało i weszła do komnaty. Leciwa kobieta pochylała się nad księgą. Srogi mars na jej czole wskazywał, że pora jest nieodpowiednia.
-Bardzo przepraszam – wystraszona dziewczyna w przepraszającym tonie ściszyła głos. Przełożona świątyni była kobietą twardą i zasadniczą, potrafiła być bardzo nieprzyjemna, gdy któraś z nowicjuszek popełniała za dużo błędów. – Nie chciałam przeszkadzać, ale, doszłam do wniosku, być może niesłusznie, ze jednak powinnam o tym Matce powiedzieć… nie chciałam przeszkadzać, tylko …
-Mówże dziewczyno! –ostry ton siedzącej kobiety przerwał usprawiedliwienia. - Po kolei. Fakty. Niektórym z was bogini naprawdę poskąpiła daru wymowy.
-Mamy gościa.
-I…
Dziewczyna wyglądała jakby miała zapaść się pod ziemię.
-To ta siwowłosa towarzyszka Płomiennego... krasnoluda.
-Ta od Gomrunda? – srogi wyraz na twarzy kapłanki ustąpił zdziwieniu – Myślałam, że oni wszyscy wyjechali.
-Tak, ona –potwierdziła dziewczyna – Prosi o spotkanie z Matką. Mówi ze nie może poczekać. I… –spuściła wzrok jeszcze niżej –i strasznie śmierdzi… kupą.
Po ostatnim słowie spłonęła rumieńcem.
Marlena westchnęła głęboko.
-Wprowadź.-powiedziała po chwili.
Dziewczyna z wyraźną ulgą opuściła komnatę.
Starsza kobieta wstała z krzesła i przyklękła na jednym kolanie prze niewielką figurką swojej patronki.
-Znowu kłopoty. Dobra Pani daj mi siły bym mogła im sprostać.

***

Rozmowa trwała już piętnaście minut. Sylwia naga niczym rzeczna panna siedziała w bali zimnej wody i szczękając zębami próbowała jednocześnie szorować się i odpowiadać na wnikliwe pytania.
Na początku spotkania musiała pójść na to przykre ustępstwo i na progu komnaty Marleny Rubenstern zostawić wszystkie swoje rzeczy i ubrania. W tym czasie nieśmiała nowicjuszka przyniosła dwa wiadra wody. Zdenerwowanie nagle się z niej ulotniło i dziewczyna nie ukrywała chichotu na widok skrzywionej Sylwii. To chyba poprawiło też humor Matce Przełożonej, która niespodziewanie obdarzyła podwładną serdecznym uśmiechem.
Z komnaty od czasu do czasu dobiegał podniesiony i zdziwiony głos kapłanki. W końcu drzwi uchyliły się wystawiła z nich głowę siwowłosa i sięgnęła po zostawiony na korytarzu plecak. Zaraz potem kapłanka wezwała pomocnicę.
-Odprowadź pannę Sauerland i każ Annie przygotować izolatkę, pięć posłań i balię ciepłej wody. Potem zaczekaj na pannę Sauerland przy bocznym wejściu. Zaraz przyprowadzi do nas pięcioro – Marlena zrobiła pauzę – mutantów. Nie wtajemniczaj w to nikogo dodatkowego. Ty, Anna i ja.
Kapłanka podeszła do nowicjuszki i mocno objęła ją ramieniem.
- Będziemy dużo się modlić, dziecko.
Sylwii pozwoliła się ubrać dopiero za progiem.


********

Nagle znowu jest wolna. Odprowadziła wszystkich do świątyni, przekazała w ręce nowicjuszki i … została sama. Zmówiła krótką modlitwę do Gołębicy, nikt po nią nie wyszedł, więc opuściła przybytek bogini.

Co prawda Marlena nie obiecała nic konkretnego. W trakcie spotkania wymusiła na Sylwii całą historię mutantów a siwowłosa, może przez nagość, a może pod surowym spojrzeniem Marleny nie dała rady ani skłamać, ani nawet nic pominąć, choć bardzo chciała nie-opowiedzieć o walce Ścierwca na barkach. Ale Marlena zaskoczyła ją. Zgodziła się dać tymczasowe schronienie całej piątce, bez wyjątku. I oczywiście, modlić się za wszystkich.

Sylwia idzie teraz w kierunku Gildii Cieśli do tej dzielnicy drobnych rzemieślników, gdzie mieści się dom kartografa. Nie ma ani miedziaka. Marlenie na koszty utrzymania swoich „podopiecznych” oddała całą biżuterię za wyjątkiem bransolety, oraz księgę o potworach, z biblioteki Vereny, ciut podniszczoną od noszenia w plecaku i wieczornego oglądania rycin. Z cennych rzeczy zostały jej tylko baumanowa bransoleta, jajo, no i może laska sędziego, jeśli da się ją doczyścić.

Idzie środkiem ulicy, nie chowając się w cieniach, bez peruki na głowie, mija ludzi i patrole straży miejskiej, uśmiecha się od czasu do czasu. Śmierdzi jeszcze nieco, ale już nie tak strasznie, bo to już tylko buty i laska. Wyczyści je w apartamentach, kawałek szczotki, trochę wody i będą jak nowe. Jest przebrana, a habit i portki wyrzuciła. Wyciąga z plecaka prawie zapomniany różowy błyszczyk i powolnym ruchem maluje usta. Spotka się zaraz ze Skorkiem, posłucha, co w mieście, a może nawet jutro zobaczy się z Baumanem. A potem wyjedzie do Nuln, tak jak obiecała. Wyobraża sobie miny Gomrunda i Dietricha, kiedy ją zobaczą i znowu uśmiecha się do swoich myśli. A jak tylko coś zarobi wyśle pieniądze Marlenie, żeby nie było, że wszystko zwaliła na świątynię i już się nie interesuje losem Tafli, i dzieci, i Ścierwca. Może naprawdę im się uda. Wszystko jest możliwe. Jutro pomodli się o to żarliwiej.

Patroli jest więcej niż zwykle. Władze miejskie nie oszczędzają na oliwie, wszystkie latarnie świecą pełnym blaskiem. Brakuje natomiast ich nocnych lokatorek, Sylwia znowu się śmieje, tu jeszcze nie wiedzą, że piękny rycerz lubi latawice. Nie ma też na ulicach żebraków, prawie nie ma pijanych przechodniów, podchmieleni klienci jakoś wolą trzymać się swoich tawern. Bogenhafen pokazuje się podopiecznemu Wielkiego Teogonisty ze swej najlepszej strony, próbując przyćmić pamięć o ostatnich wydarzeniach.
Dlatego kolejny tego wieczoru patrol nie dziwi wcale Sylwii, mimo, że już oddaliła się od dzielnicy świątyń. Jest trzyosobowy i z początku myśli, że ominie ją jak poprzednie. Idzie pewnym krokiem i nie wygląda na własną biedę. Kiwa chłopakom z daleka głową, tak samo jak poprzednim i skręca w boczną uliczkę, żeby szybciej zniknąć strażnikom z oczu. To nie jest konieczne, ale nawyki są drugą naturą człowieka. I wtedy słyszy stukot butów. Nagle strażnicy znajdują się za nią.
-Hola panienko!
Postanawia udawać, że nie słyszy. Przyspiesza. Okazuje się, że nie ma gdzie skręcić. U wylotu uliczki widzi kolejną umundurowaną sylwetkę. Odwraca się. Za nią jest dwóch strażników. Rozdzielili się, żeby zamknąć jej drogę ucieczki.
To naprawdę jest zaskakujące. Czemu mieliby ją ścigać? Jak rzadko w życiu jest zupełnie niewinna. Może zamiast uciekać zwyczajnie wytłumaczy nieporozumienie. O kilka sekund za długo zastanawia się, co zrobić.
Jeden z mężczyzn chwyta ją za ramię i obraca do siebie.
- A miało was tu nie być. – Mówi szyderczym tonem - Co za urocza niespodzianka. Naprawdę cieszę się, że na siebie wpadliśmy… Sylwia.
Rozpoznaje go, chociaż nigdy z nim nie rozmawiała, to Reiner Goetrin. Kapitan straży miejskiej. Na patrolu? Dziewczyna kieruje wzrok na dystynkcje i wtedy pada pierwszy cios. Leci do tyłu. Upadłaby gdyby nie mur kamienicy. Nie, już nie kapitan.
- O co… - nie kończy. Dłoń Goetrina chwyta ją za włosy i wali twarzą o mur. Sylwii ciemnieje przed oczyma. W ustach czuje ból i smak krwi. Przygryzła sobie język. Łzy same napływają jej do oczu.
Niezbyt silny kopniak w brzuch przewraca ją na bruk. Pada krzywo, w ostatniej sekundzie próbując ocalić zawartość plecaka.
- Pilnować wejść – słyszy. Dwaj mężczyźni oddalają się. Teraz powinna wstać i uciekać. Opiera się na łokciu. Obrywa w twarz. Świat przykrywa ciemny całun, wyłania się z niego twarz Goertina.
- Pamiętasz mnie prawda?
Sylwia nie odpowiada. Kopniak w żebra powoduje, że skowycze z bólu.
- Gdzie reszta? Po co tu wróciliście?
- Po… – głos jej się łamie, próbuje nad nim zapanować, Goertin pochyla się nad nią –…po gówno -dziewczyna z trudem kończy zdanie.
Ciężki bucior staje na jej dłoni. Sylwia słyszy chrzęst kości, chyba na chwilę traci przytomność. Kolejne kopniaki czuje coraz słabiej, bolą ją płuca i przeszkadza oddychać gromadząca się w gardle krew.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 30-08-2012, 13:23   #53
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Przerażona zerwała się z wąskiej pryczy i zrzuciła z siebie koszulę nocną, szukając śladów ran, chociaż wiedziała, że ich tam nie znajdzie. Pośpiesznie odszukane lusterko również nie pokazało nic nadzwyczajnego. Ta sama twarz, okolona jasnymi lokami. I oczy, skrzące się pod długimi rzęsami. A może blasku nadały im tylko zapomniane łzy? Pozostałość potwornego snu? Kiedy jednak wpatrywała się już dość długą chwilę we własne odbicie, zauważyła w końcu, co się zmieniło. Jej twarz była... szra. Nijaka. Boleśnie zwyczajna. Nie było w niej ognia, którego nauczyła się nie dostrzegać, bo towarzyszył jej od tak dawna. Ognia magii. Wiedzy. Potęgi. Który zniknął.
Dopiero teraz Mara poczuła się naga. Bez swojej mocy była tylko cieniem siebie, niemal nizdolnym do funkcjonowania. Zapomniała już, jak to jest być zwykłym śmiertelnikiem. To prawda, że w czasie małżeństwa z Dietrichem przestała używać mocy, ale nie zaprzestała studiów. Przecież przez cały ten czas rozwijała swoją wiedzę i te umiejętności, które nie rzucały na nią choćby cienia podejrzeń. Za co więc została tak dotkliwie ukarana?
Gniew na taką niesprawiedliwość wezbrał wielką falą w duszy, lecz nie przelał się przez jej brzegi. Nie. Nie tędy droga. Usiadła spokojnie na łóżku, na którym zwinięty w kłębek spał Diet. Wzięła kota na ręce i przytuliła do obolałej piersi. Miauknął z irytacją, ale pozwolił się ułożyć na kolanach, z godnością przyjmując przeprosiny w postaci drapania za uszami. Mara zastanowiła się nad słowami, które usłyszała we śnie. Zapomniała? Ale... przecież ona nigdy... czy aby na pewno...? Kiedy została obdarzona mocą, poczuła dotknięcie boga. Wiedziała już wtedy, że nie jest zwyczajna. Że została wybrana i że jej moc będzie rosła... wszystkie przyziemne sprawy nagle stały się błahe i nieistotne. Ważne było tylko rozwijanie tego wyjątkowego daru, radość i poczucie spełnienia, kiedy używała magii i uczyła się kolejnych zaklęć. Chłonęła wiedzę z zapałem i wiarą. Wiarą, że jej bóg na nią patrzy... i jest zadowolony.

Co się po drodze stało? Ano stał się Dietrich. Przy nim się zmieniła, choć nie chciała się do tego przyznać nawet sama przed sobą. Moc... stała się dla niej czymś oczywistym. Czymś, co ma i nikt jej nie może tego odebrać. Nie pamiętała już, skąd ją ma. Zniknął gdzieś w przeszłości ten, od którego tę moc dostała. Zszedł na dalszy plan. Zaczęło jej wystarczać poczucie własnej potęgi i świadomość magii, która najpierw stała się cząstką jej duszy, a później wypełniła ją całą. Przez te lata zapomniała o tym, o czym tak doskonale wiedziała na początku. Ludzie... są tylko marionetkami w rękach bogów. Większości z nich nie można ufać. Zaplątani w śmieszne nakazy, zakazy i powinności albo zupełnie przestają żyć swoim życiem albo po prostu notorycznie je łamią. Tak. Ludziom nie można ufać. Są słabi, podli, małostkowi i zapatrzeni w siebie. Wykorzystują innych pod pretekstem “nawracania”, nie oferując nic w zamian. “Wiedzą, że są ułomni” więc z radością akceptują swoje słabości, nie próbując z nimi walczyć. Albo pod pretekstem “miłości”. “Miłości”, w którą uwierzyła, oddając człowiekowi miejsce w sercu i duszy, które należało się komuś innemu...
Mimo, że sama w pokoju (nie licząc kota), odwróciła twarz by pod włosami ukryć łzy, teraz już otwarcie spływające po policzkach. On... nie był wolny, a ona nawet nie spróbowała dać mu tej wolności. On... zawsze potępiał to, co ona nazywała wolnością a on - zepsuciem i herezją. Pozwoliła mu stłumić w sobie ogień, po którym pozostał ledwie tlący się żar, w zamian rozpalając inny ogień - dużo słabszy, który też bardzo szybko wygasł. Choć nie w niej. Mara czuła, że nadal gdzieś się tli mimo, że powinien już dawno zniknąć pod zimnymi popiołami w jej duszy.

DOŚĆ!

Tym razem gniew wzniósł się o wiele potężniejszą falą i przelał się przez krawędź duszy, oczyszczając ją i przygotowując na ponowne przyjęcie daru. Gniew ukierunkowany na własne słabości, nie na tego, któremu przysięgła służyć. Któremu oddała serce i umysł, a o którym później zapomniała. Nie wyobrażała sobie innej możliwości.
Musi...
Chce...
Pragnie tego najbardziej na świecie...
Znów być sobą.
Całą.
Radośnie czerpać z mocy, być wolną i służyć.
Wierzyć.
Potrzebowała oczyszczenia.

***

Kiedy zeszła na śniadanie, wszyscy już tam byli, za wyjątkiem Stauba, który swoją miskę jajecznicy zabrał ze sobą do stajni. Heidelman, sam widocznie cierpiący po wczorajszym piciu z niemałą satysfakcją zauważył jej podkrążone oczy i ze skrzywieniem skomentował silną woń perfum. Wygłosił przy tym tezę, że niby w podróży pachnidła nie są potrzebne a poza tym co to za kretyński pomysł udawać, że się pachnie jak kwiatek, skoro tak nie jest - tylko oddechu z nadmiaru woni brakuje, którą to tezę poparł potężnym kichnięciem.
Mara skwitowała ten króki wykład jedynie wzruszeniem ramion. Akurat poglądy jej narzuconego towarzysza podróży na temat perfum nie były czymś, co by jej sen z powiek spędzało. Miała ważniejsze rzeczy na głowie...

Jajecznica była zupełnie bez smaku, tak samo jak świeży chleb i zsiadłe mleko do popicia. Pustka w duszy odbierała barwy, zapachy, smak... za to motywowała do działania, więc już po chwili śniadanie było skończone, rachunki zapłacone a Mara - bogatsza o wiedzę o kapliczce Taala i nieduży bukłaczek najlepszego cydru, zaganiała wszystkich do stajni.

***

Słońce stało zdecydowanie zbyt wysoko, kiedy znów koła wozu zaturkotały na trakcie. Tym razem jednak nie padało, choć kałuże tu i ówdzie odbijały błękit nieba. Diet... z zadowoleniem ułożył się między jej udami i mruczał przez sen. Oczywiście, jechała na przedzie, razem z Tonnem. Za nimi kolebał się wóz powożony przez bliźniaków. Na końcu Heidelman usiłował wciągnąć w pogawędkę Stauba, ale równie dobrze mógłby próbować szczęścia z Bojanem. Ochroniarz skupił się raczej na przepatrywaniu drogi niż na umilaniu podróży zrzędliwemu chudzielcowi. I dobrze, przynajmniej nie będzie zmuszona wysłuchiwać jego zaślinionego rechotu.

Od wyjazdu z karczmy minęło dobre pół godziny, a może i więcej, a oni nadal nie spotkali na drodze żywej duszy. Nie zdziwiła się, że od strony Grissenwaldu nikt nie jedzie, ale że w przeciwną stronę nikt nie podróżuje? Najwyraźniej trakt był mało uczęszczany. Rzadko kto decydował się na podróż konno przez lasy porastające gęsto ten brzeg rzeki, kiedy miał możliwość wygodnego i zdecydowanie szybszego poruszania się łodzią. Jeśli taką dysponował, oczywiście. Tutejsze lasy... mogły skrywać wszystko - od zwierzyny i wyznawców Taala przez pospolitych bandytów po wolnych czcicieli Tzeentcha. Było tu dostatecznie dużo miejsca, żeby wszyscy żyli obok siebie nie wchodząc sobie w drogę...

***

Wychodząca zza zakrętu postać była dla wszystkich niemałym zaskoczeniem. Po dobrych dwóch godzinach samotności na drodze przyzwyczaili się już do myśli, że po prostu nikt tędy nie podróżuje.
Wędrowiec nie wyglądał jednak szczególnie niebezpiecznie - ot, leśniczy albo myśliwy z pękiem skór przewieszonych przez ramię. Mara nie zwróciłaby na niego szczególnej uwagi, gdyby nie kot, który akurat w tym momencie podniósł się i przeciągnął, wbijając pazurki w jej brzuch, po czym z zainteresowaniem wpatrzył się w mijającego ich mężczyznę. Czy było w nim coś, co powinna zauważyć?

Przechodząc obok nieznajomy spojrzał tylko spode łba, spodziewając się pewnie, że jadąca na koniach grupa wcale nie zauważy mijającego ich piechotą człowieka. Widząc jednak, że ktoś na niego patrzy, niezbyt chętnie wymamrotał pozdrowienie. W imię Taala, niech jego błogosławieństwo spływa na te lasy...
Mara już zupełnie zainteresowana zatrzymała Tonna lekkim dotknięciem dłoni i zsunęła się z siodła.
- Mogę obejrzeć te skórki? - usiłowała spojrzeć przybyszowi prosto w oczy, ale twarz miał ocienioną sporym kapturem i odwracał wzrok.
- Zamówione... do karczmy niosę... - zerknął przelotnie na twarz kobiety i dodał szybko - ale dla panienki mogę zrobić wyjątek, tylko trzeba by było położyć skóry na wozie, szkoda, żeby na ziemi kłaść, zmarnują mi się... a mam ślicznego lisa, dla żony karczmarza miała być, ale nie obiecywałem bo o lisy teraz trudno... - cały czas zerkał na boki i chował głowę za futrami, przez co jego słowa były lekko niewyraźne, zwłaszcza, że nerwowo i szybko wypowiadane.
Symulując przeglądanie futer w poszukiwaniu wspomnianego lisa, Mara lekko odchyliła przybyszowi kaptur i spojrzała w twarz. W oczach zobaczyła czyste przerażenie. Ogromnym wysiłkiem woli nie wyrwał jej się i nie uciekł do lasu. Dopiero teraz spojrzała na jego ręce, owinięte szczelnie rękawicami, ale jakby zniekształconymi i uśmiechnęła się. Przemiana dopiero się zaczynała, ale już była wyraźnie widoczna. Kiedyś zostanie pół-niedźwiedziem, chociaż wydawało się, że to jeszcze potrwa.
- Nie obawiaj się mnie, bracie - szepnęła cichutko, po czym już głośniej dodała - Wezmę tego lisa. Ile za niego chcesz?
- Niech to będzie prezent, panienko. - i ciszej - na pocieszenie... - tym razem spojrzał Marze głęboko w oczy, jakby mógł przez nie dostrzec pustkę w jej duszy - pomódl się za mnie... w świątyni...
Mara najpierw zaniemówiła zaskoczona, ale po chwili odzyskała rezon i przyjęła z rąk myśliwego lisie futro. Było naprawdę świetnej jakości więc wcisnęła do kieszeni mężczyzny pierwszą monetę, jaka jej wpadła do ręki, nie sprawdzając nawet, jaka to była.
- Bądź wolny, przyjacielu... Dziękuję za wspaniały dar. - ostentacyjnie niecierpliwiący się Heidelman jako jedyny chyba dosłyszał - i zrozumiał - ostatnie słowa Mary, po czym spojrzał na nią pytająco, nie doczekawszy się jednak odpowiedzi.
Kiedy wsiadała z powrotem na konia, myśliwy podszedł jeszcze i wskazał ręką drogę przed nimi.
- Tam, godzinę drogi piechotą stąd jest świątynia Taala. Po prawej stronie będzie szeroka ścieżka i symbol, nie przegapicie jej. Pół godziny dalej będzie podobna ścieżyna w lewo, w las. Pójdźcie nią a po kilku minutach traficie do mojej chaty - możecie się w niej zatrzymać na obiad, zapasy są w spiżarce, studnia za domem, zawsze to wygodniej mieć dach nad głową... Ja przed zmierzchem nie wrócę, do “Gwizdków” stąd daleko... - to mówiąc odwrócił się po prostu na pięcie i odszedł tam, skąd oni niedawno przyszli.

Mara wymieniła z Tonnem spojrzenia. W sumie, czemu nie? Do najbliższej karczmy “Pod Złotym Łosiem” był jeszcze szmat drogi, ciepły posiłek w południe był miłą perspektywą, zwłaszcza, że słońce coraz częściej zachodziło za chmury a wiatr, który zerwał się chwilę wcześniej, niósł ze sobą zapowiedź deszczu...

***

Znaku Taala rzeczywiście nie dało się przeoczyć - nie tyle był umieszczony na drzewie, ile drzewo było symbolem - układało się w imponujące poroże jelenia. W bok odchodziła szeroka, dobrze udeptana ścieżka, prowadząca na polanę, nad którą unosiła się smużka dymu.
- Jedźcie do leśniczówki, ja zaraz do Was dołączę - ton jej głosu nie dopuszczał najmniejszych form sprzeciwu, choć nadal jechali traktem, minąwszy boczną dróżkę. Ochroniarz spojrzał tylko na nią dziwnie, ale postanowił zmilczeć. Spojrzał tylko pytająco na Heidelmana - On też jedzie, tylko ja zostaję... ale też nie na długo. Zacznij się martwić jeśli nie dotrę do chaty w ciągu pół godziny, nie wcześniej.
Oszczędne kiwnięcie głową i Mara zawróciła konia. Kiedy reszta zniknęła za wzniesieniem, skręciła w las. Budowla nie do końca wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażała. Za mało kamieni, za dużo drewna, choć palenisko w środku wydawało się solidne. Solidniejsze, niż reszta. Wewnątrz dostrzegła kilka postaci. Zsiadła z konia i przywiązała zwierzę w kilkanaście kroków od świątyni. Kiedy wchodziła pod dach, pierwsze krople deszczu spadły na jej twarz, na podobieństwo łez...
Szybko zorientowała się że jedna z widzianych przez nią postaci to kapłan, właśnie pouczający pod ścianą nowicjusza i jeszcze kilka osób, wyglądających jak spotkany wcześniej leśniczy. Za wyjątkiem mutacji - wszyscy znajdujący się tu ludzie mieli odkryte twarze i dłonie, na których nie dostrzegła śladu przemian.
Nie zaczepiana przez nikogo podeszła do paleniska i spojrzała na żar umieszczonych tam bryłek węgla. Powinny być dostatecznie gorące...
Powoli odkorkowała bukłaczek z cydrem i bez żalu polała nim gorące węgle. Wewnątrz niewielkiej świątyni natychmiast rozszedł się mocny zapach pieczonych jabłek i alkoholu, przyciągając uwagę kapłana. Ruszył ku niej, zacisnąwszy usta w wąską kreskę, gdy tymczasem ona sięgała po drogocenną puderniczkę.
- Co robisz, dziecko? Dlaczego bezcześcisz święte miejsce?
Mara spojrzała na kapłana i roześmiała się, w oczach - znów piękna - miała ogień.
- Musiałam oczyścić to miejsce, zanim uświęcę je na nowo... Przynoszę Wam WOLNOŚĆ! - to mówiąc z namaszczeniem wzięła w palce szczyptę drogocennego opalizującego proszku i na oczach przerażonego kapłana posypała nią palenisko...

Ulewa rozpoczęła się na dobre. Gdzieś nad świątynią huknął grom, a po chwili dało się słyszeć trzask pękającego drzewa. Blisko.

***

Kiedy przemoczona dojechała do chaty, o której mówił myśliwy, Tonn właśnie ubierał się do wyjścia. Na jej widok pokręcił głową, ale tylko bez słowa zdjął płaszcz i spojrzał na kociołek bulgoczący na palenisku.
Mara kiwnęła głową, zatopiona we własnych myślach. Uśmiechnęła się na wspomnienie wydarzeń w kaplicy. A jej uśmiech stał się szerszy, gdy przypomniała sobie drzewo-symbol rozłupane na dwoje... Symbol, dzięki któremu ona stała się znów jednością...
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 31-08-2012, 17:11   #54
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Ostatecznie w stronę dziwnej konstrukcji poszli Konrad, oraz Gomrund ze swoim mniej lub bardziej chcianym podopiecznym. Początkowo krasnolud krzywo patrzył na jego towarzystwo, ale że Szczur obiecał, że nie będzie miał żadnych, ale to żadnych własnych pomysłów, przystał w końcu na jego obecność podczas tej krótkiej wycieczki.
Nie spieszyło im się równie bardzo co niedoszłym łodziostopowiczom, bo i tak już przecież trochę czasu zajęło im cumowanie i cokolwiek się przydarzyło brodaczom, obecność trójki podróżnych niczego nowego doraźnie nie wniesie. Mimo to zamiast wchodzić spiralną dróżką wiodącą na szczyt, wspięli się słabo widoczną ścieżką po kamienistym wzgórzu i ruszyli dookoła konstrukcji w poszukiwaniu wejścia. Ścieżka urwała się przy murze zbudowanym z czarnych, matowych bloków skalnych. Zarośnięte mchem i porostami kamienie miały na oko dobre kilkaset lat. Cała podstawa na której wznoszono cesarską konstrukcję była z nich zbudowana. Gomrund bez trudu zidentyfikował budulec jako gabro. Skałę twardą, lecz rzadko wykorzystywaną w budownictwie. Częściej ozdobną, czasem wykończeniową. Głównie ze względu na osiągalność dużych brył. Być może jednak to co tu niegdyś stało nie było na tyle wielkie, by wymagało dużych ilości budulca. Tak czy inaczej gdy przeszli kawałek dalej, znaleźli wejście i zamontowany nad nim długi bloczkowy wyciągnik linowy z ładunkiem drewnianych desek wiszących w połowie drogi na górę. I krasnoludów. Na dole. U stóp wzgórza, na które się wdrapali przed chwilą tylko, że po jego drugiej stronie. W sumie siedmiu brodaczy stało obok składowiska surowców budowlanych. Właściwie ośmiu, ale ósmy leżał bez życia na ziemi z nienaturalnie wykręconym karkiem.

***

Dietrich mimo iż postanowił zostać na statku, nie omieszkał skorzystać z chwili postoju by odlać się jak człowiek pod którymś z nielicznych drzew. Zapytał tylko wcześniej Julitę, czy wszystko gra i ruszył w stronę upatrzonej olchy. Od strony zostawionego z tyłu Altdorfu wiał właśnie przyjemny wietrzyk. Nader przyjemny. I taki jakby dziwnie zachęcający go do dalszej podróży. Wznosił pojedyncze zeszłoroczne liście i posyłał je nierównym, tanecznym lotem w kierunku Nuln. Ochroniarz obejrzał się na drewnianą konstrukcję. Jego kompani byli już u jej murów. Może go i trochę ciekawiło czego się tam wywiedzą, ale...
- Dietrich!
Krzyk Julity był niezwykle stanowczy i nader niecierpliwy. Było w nim też coś co bez dwóch zdań można było nazwać przynajmniej niepokojem. Ochroniarz biegiem ruszył na barkę.
Dziewczyna stała na pokładzie z bosakiem, który ściskała w obu dłoniach. Gestykulując nerwowo pokazała Spielerowi by ten podszedł do niej szybko, po czym wskazała za burtę. Mężczyzna na wszelki wypadek dobył miecza i spojrzał za jej zgrabnym palcem.
O zanurzoną w wodzie linę kotwiczną zahaczyło się coś co wyglądało jak ciało w zniszczonej, chłopskiej sukmanie. Głowa na nienaturalnie grubej i długiej szyi unosiła się twarzą skierowaną do wody.
- Trup...
- Takiego. Poruszył się. Widziałam. Jak mi Mannan miły.

Dietrich przez chwilę patrzył na nieruchome ciało. Nie wyglądało na żywe.
- No i? Wyłowimy go?
Zaniepokojenie Julity odkąd wszedł na pokład uległo jakiejś cudownej metamorfozie w coś co można było nazwać dziecinną fascynacją. Dziewczyna przygryzła dolną wargę i spojrzała wyczekująco na ochroniarza.
Poruszana leniwym nurtem łajba kołysała się lekko jakby uspokajając dwójkę pasażerów Świtu.

***

- Musicie mu wybaczyć. Znał Rubila od dość dawna. Chodźcie na górę do semafora. Tu tak trochę hadko gadać.
Starszy inżynier nie odezwał się do nich ni słowem. Patrzył przez długą chwilę to na ciało to na konstrukcję a potem poszedł do stojącego obok namiotu i zamknął się w nim.
Pozostałe krasnoludy z początku nerwowo przywitały pojawienie się trójki obcych, ale gdy niedoszli uciekinierzy przyznali, że rzeczywiście zatrzymywali barkę rzeczną większość machnęła na nich ręką. Być może gdyby okoliczności były choć trochę mniej smutne, zaproszono by ich ze względu na obecność Gomrunda, na kufelek i wymianę wieści ze świata, ale tak tylko jeden z brodaczy uznał za stosowne zająć się gośćmi. Minak Bardsson się zwał. Miał stopień młodszego fachmajstra w Gildii Inżynierów i jak się okazało, jego ojciec pochodził z portu Sjoktraken z tego samego klanu co Gomrund, choć innego domu.
Z całej wieży wybudowany na razie był tylko parter osadzony na ruinach. Nad nim nadal były tylko rusztowania i prowizoryczne drewniane pokłady wiodące dobre dziesięć metrów wyżej na szczyt wieży. Sam parter był dość dużą kwadratową salą przedzieloną na dwie mniejsze wielkim lustrem. W części na którą skierowane było lustro znajdowało się też olbrzymie palenisko kamienne, szereg żelaznych płyt w ścianie naprzeciw lustra. Duga część była przystosowana jako jadalnia i sypialnia. I to właśnie tu zaprosił trójkę żeglarzy Minak Bardsson. Napitku jednak żadnego nie zaproponował.
- A więc? Co was sprowadza w ten smutny dzień do cesarskiego semafora numer 7 w Reiklandzie?
Gomrund przyjął na siebie ciężar rozpoczęcia rozmowy, jak i krótkiego wyjaśnienia i zapytania co tak właściwie się tu właśnie stało.
- Ano mamy tu istną plagę nieszczęśliwych wypadków. Przybyliśmy tu niecały miesiąc temu i rozpoczęliśmy budowę semafora. To zmyślne urządzenie, które nasza gildia opracowała na zlecenie cesarza. Składa się w zasadzie z teleskopu, nastawni łopat sygnałowych i tego tu paleniska co je widzicie za lustrem, które jest źródłem sygnału nocą. Operator wówczas zamiast łopat do wysyłania wiadomości używa stalowych kotar, którymi reguluje strumień światła. Prosta jak budowa cepa konstrukcja w zasadzie. Ino teleskop porządny być musi i zwierciadło specjalne z soczewką, bo zwykłe to światła tak nie skupi. A co w zamian? No choćby to, że cesarz se będzie mógł sprośne dowcipy opowiadać księżnej Lichewitz bez odwiedzania jej. Na razie skomunikowane mają być Altdorf, Nuln, Carroburg i Talabheim. Potem pewnie i inne miasta. Nam w to graj, bo za każde takie cacuszko bierzemy pieniądz z góry. No a nasza ekipa postawiła już dwa semafory. Ten jest trzeci. I zanosi się, że ostatni. Tydzień temu, jednego z naszych zmiażdżyły te przeklęte stalowe kotary jak je montował. Zleciał z niewysoka na plecy, a żelastwo za nim. Czaszka pękła i po biedaku. Ale jakeśmy zobaczyli jakie przerażenie miał na twarzy zastygłe to w wielu naszych serca struchlały. No i wiecie. U nas to nie to co u ludzisk. Są zasady. Takie dobre nawyki. U nas wypadków prawie nie ma. A tu od razu trup. To i szeptać między sobą niektórzy zaczęli. Że gremliny, czy inne pierdoły... No ale, nie minął dzień a jeden z naszych zwyczajnie zniknął. Aynjulls... nasz szef znaczy... uznał, że to ucieczka. Obsobaczył resztę, ale następnego dnia znów jeden zniknął. To i nie dziwota, że dwóch potem faktycznie dało nogę. A dziś jeszcze to... Rubil operował kołowrotkiem wyciągnika. Sam tu był, bo myśmy na dole w składzie byli i deski ładowali, a Aynjulls pobiegł za Thingrimem i Belegolem nad rzekę. I tak po prostu zleciał. Ech... Nie wypada tak nad śmiercią, ale chyba się nie obejdzie...
To rzekłszy wyciągnął spod stołu trzy kubki i polał do nich trochę alkoholu ze swojego bukłaka. Po zimnym powietrzu wieży rozszedł się przyjemny, cisowy zapach krasnoludzkiego bimbru.
- Twoje zdrowie Rubil - mruknął Minak i wychylił duszkiem swój kubek. Potem westchnął trochę ciężko - Dziś już z roboty nici. Musimy go pochować jak należy.
Tym co zdążyli wypić polał jeszcze raz.
- Pijcie szybko bo jak Aynjulls przyjdzie to zruga mnie jak ta lala.

***

- Nie mdlej mi...
Głos dochodzi jakby z daleka. Dociera jednak do niej. Wbija się w nią niemal siłą.
- Nie mdlej...
Coś zimnego spływa po jej twarzy. Ostry zapach alkoholu wbija się w nozdrza przy następnym oddechu.
Zmysły wracają niechętnie.


Goertrin przestał kopać. Zakręcił bukłak i kucnął przy niej. Odrętwiałe ciało Sylwii leżało na bruku bez ruchu. Nawet nie była w stanie odróżnić tego co ją boli od tego gdzie jeszcze nie kopał.
- Nie mdlej, słyszysz siwa suczko? Nie mdlej, bo jak zemdlejesz to ci obiecuję, że nie będziesz się miała po co budzić. Tak cię obiję, że nawet pies cię nie powącha.
Chwycił ją za włosy i mocno poderwał głowę do tyłu, tak że poczuła jego zarost na swoim policzku. Usta miał tuż przy jej uchu. Ale nie to ją najbardziej otrzeźwiło. W jego ręku pojawił się nóż, którego ostrze skierowane było w jej oko. Tak blisko, że nie była pewna czy koniuszkiem jej zaraz nie dotknie.
- Dam najgorszym mętom do wydupczenia. Znam takich co to zada kozy od baby nie rozróżniają. Potem potnę tę twoją buźkę, naszczam na nią, a na koniec oczy wyłupię i do kanału wrzucę... Po gówno przyszłaś to i gównem zostaniesz... Rozumiesz? Rozumiesz mnie, pizdo? Więc nie próbuj mi mdleć póki z tobą nie skończę!
Szarpnął znów za włosy. Tak mocno, że aż się na plecy odwróciła. Ból promieniował z całego ciała. Najbardziej chyba jednak z żeber i drżącej ręki, której nie ważyła się zginać.
Goertrin zaś... usiadł obok niej i spojrzał na ciemniejące nad nimi niebo. A potem westchnął ciężko. Jakby nie z nią tu był w tym ciemnym zaułku, a z przyjacielem jakim. I zaczął mówić. Głosem o wiele łagodniejszym. Trochę przygnębionym.
- Człowiek to się psia jucha całe życie musi na błędach uczyć. Nie ma chwili kiedy nie musi się ich już wystrzegać. Zapominamy się. Jedni na ten przykład dają się wplątać w heretycką aferę, a inni wracają do miejsc gdzie narobili sobie wrogów.
Odwrócił głowę i spojrzał na nią. Z jakąś taką serdecznością w oczach. W oczach, w których przed chwilą widziała mord. Właściwie nadal widziała. Spróbowała się poruszyć, ale złamane żebro boleśnie naruszyło płuca. Usta zaszły jej krwią, którą wypluła na bruk.
- Taaak Sylwia. Mamy ze sobą więcej wspólnego niż ci się wydaje. Talent do popełniania błędów w tych chwilach gdy nie należy ich popełniać. Spójrz.
To rzekłszy zdjął służbowy hełm i odwróciwszy do niej głowę lewym bokiem, odgarnął włosy znad ucha. Skórę w tym miejscu miał czerwoną. Pełną strupów i zranień. Jakby próbował z niej coś zetrzeć na siłę. Od razu dostrzegła co to było. Plugawy symbol Tzeencha pulsował w rytmie tętniącej w żyłach byłego kapitana krwi. Zdawał się żyć. Niewrażliwy na daremne starania swojego nosiciela by go usunąć.
- Widzisz jaką mam pamiątkę? Wszyscy takie mieli. Wszyscy, którzy tam byli w magazynie. Cena za bogactwo Teugena... Że też zaufałem temu Gideonowi. A mogłem sam wziąć ochronę w swoje ręce. Ale nieee...
Zaśmiał się kręcąc głową jakby w niedowierzaniu własnych słów. Sylwia ułożyła się nieco wygodniej na bruku, żeby tylko to żebro się tak nie wbijało boleśnie. Chcąc nie chcąc słuchała słów kapitana. Myśli słabo i powoli krystalizowały się w jej głowie. Nadal miała mroczki przed oczami od zderzenia z murem.
- Stwierdziłem, że to zbyt ryzykowne wykorzystywać straż. Jeszcze znów jakieś zamieszki się zrobią. Lepiej po cichu. Po cichu...
Znów parsknął.
- Ciekawe jak po cichu, jak wy tam jakąś bombę podłożyliście. Spalić wszystko chcieliście. Z dymem kurwa puścić cały ten magazyn!
Tym razem śmiał się już niemal do łez.
- O bogowie... Ja. Kapitan straży pełniący tę funkcję od dziesięciu jebanych lat jak jakiś szczur wiałem w swoim własnym mieście przed takimi szmaciarzami jak wy. A wy to dla kogoś w ogóle robiliście? Czy ot tak bo wam się nudziło? Ja bym zrozumiał... Stawka wysoka. Każdy chce do koryta. Ale tak za pogłaskanie po główce przez tę starą krowę Harkbokkę?
Spoważniał nagle i podniósł się na nogi. Łzy ni to rozbawienia ni to rozpaczy nadal błyszczały w jego oczach.
- Żeby tylko przysrać innym, którzy dostali szansę. Bo wam verenici natłukli do łbów bajek o dobru i złu.
Charknął gardłowo zebrawszy w ustach flegmę i splunął nią siarczyście.
Sylwia nie miała siły by zetrzeć ją z policzka. Otarła twarz o ramię. Znów spróbowała się unieść. But pośliznął się tylko po bruku. But... but...
- No więc jak widzisz, straciłem swoją fuchę. Ten gamoń Erdmann jest teraz kapitanem, bo bohatera Sprengera przenieśli na zamek. A co ty zyskałaś moim kosztem? Zobaczmy...
Podniósł jej plecak i otworzył z rzemyków. Zamilkł. Przez dobrą chwilę się nie odzywał oglądając zawartość.
- Ładnie... ładnie... czyli jednak coś z tego wszystkiego ci przyszło.
Ostatnie słowa wypowiedział przez zaciśnięte zęby. Pierwszy kopniak trafił ją w goleń. Drugi mając ułatwioną drogę prosto między nogi.
Skowyt bólu uwiązł jej w gardle gdy zatkał jej usta mocno rękawicą. Znów zobaczyła jego twarz tuż przy swojej. Podbrzusze piekło ją jak jeszcze nigdy w życiu.
- Wiesz co? Kłamałem. Już teraz ci wyłupie te gały i do dziur po nich naszczam - Znów zobaczyła nóż gwardyjski przy twarzy - Pominiemy dupczenie przez mętów, bo to...
Oczy mu nagle powiększyły się w wyrazie zdziwienia. Jęknął i odpadł od złodziejki do tyłu. Spod kolczugi wystawało rzekomo arabskie ostrze przygotowane przez bogenhafeńskiego rzemieślnika. Krew ściekała po nim ciurkiem na bruk. Goertrin podniósł się słabo i krzywiąc się boleśnie wyciągnął krótkie ostrze z podbrzusza. Potem spojrzał na nią z niewysłowioną nienawiścią
- Jebana sucz... zabiję cię... zabiję!
Sięgnął po miecz. Sylwia nie miała siły się ruszyć. Pchnięcie nożem zaskoczonego kapitana wyczerpało resztki jej sił i woli po ostatnim kopniaku. Patrzyła tylko jak się zbliża z obnażonym ostrzem. Była tak otępiała z bólu, że nawet nie do końca do niej docierało, że zaraz umrze. Że to wszystko było na nic i że...
Coś, a raczej ktoś spadł na Goertrina z dachu najbliższej kamienicy. Jakiś mężczyzna. Obaj upadli na bruk z grzechotem mieczy i zbroi kapitana. Pierwszy podniósł się nieznajomy. Goertrin chciał skinąć ręką na kompanów na końcu ulicy... lecz tych już tam nie było. Nieznajomy stanął między kapitanem a Sylwią. Uzbrojony w wyłącznie krótki miecz o dość cienkim ostrzu.
- Tyyy... - powiedział przez zaciśnięte zęby Goertrin po czym zadmuchał ile sił przez zawieszony na szyi gwizdek - Zaraz będą tu co najmniej dwa patrole. Nie masz szans szopenfeldziarzu.
- Ty ich nigdy nie miałeś Goertrin. Tylko dopiero teraz to zaczyna do ciebie docierać. Uciekaj śmieciu. Tyle tym razem jeszcze możesz.
Kapitan przez chwilę się wahał, ale po chwili zaczął wycofywać się tyłem do wyjścia z zaułka. Po drodze zgarnął tylko plecak Sylwii. Tajemniczy mężczyzna zaś zarzucił sobie ramię dziewczyny przez kark i wziął ją na ręce. Ostatnią rzeczą jaką dziewczyna pamiętała było zachodzące za miejski mur słońce, które zasłaniała jej pełna napięcia twarz Franza Baumana.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 01-09-2012 o 00:46.
Marrrt jest offline  
Stary 02-09-2012, 19:48   #55
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Krasnolud przysłuchiwał się z niemałym zdziwieniem. Z jednej strony cesarskim zlecającym zbudowanie czegoś takiego bez jakiejkolwiek zbrojnej ochrony, a z drugiej niefrasobliwości krasnoludów. Pięciu zaginionych lub nieżywych to chyba dostateczny powód do tego aby zaprzestać roboty i skupienie się na rzeczywistych problemach. W gardzieli zniknęła zawartość pierwszego kubka. Potem powstrzymał gestem Minaka przed opróżnianiem robotniczej manierki i sięgnął za pazuchę po flaszkę.

- Prosto z Ostlandu, specyfik podobno ze śliwek robiony... mocny i dość dobry jak na ludzkie wynalazki. Za spotkanie! - Trzasnęli się kubkami. Ghartsson nie chciał opijać odciętego od dostaw krajana. - A nie macie tu żadnych zbrojnych, bo chyba jak tak dalej pójdzie to jeszcze tydzień i nie będzie kim tutaj robić. - Zaczął brodacz. - Mnie to śmierdzi na imperialną milę... gorzej niż gówno śnieżnego trolla. Albo komuś bardzo się nie podoba to, żeście tutaj zabrali się za takie budowy... albo rzeczywiście jakieś skurwysyństwo zalęgło się w okolicy. Chociaż musiałoby to być sprytny pomiot skoro tyle wypadków a nie po prosta młócka. Było tutaj coś zanim zabraliście się za porządkowanie terenu przed budową, jakie ruiny albo kurhany może? Śladów czyjej obecności nie znaleźliście?

Konrad początkowo bardziej się przyglądał budowli, niż wsłuchiwał w słowa krasnoluda. Jedna rzecz przyszła mu do głowy niemal natychmiast.
- Szczur... Jeśli ruszysz się gdzieś na krok, to osobiście cię powieszę na najwyższym maszcie, zrozumiałeś? - zwrócił się do najmłodszego uczestnika ‘ekspedycji’. - Nie myśl sobie, że jak po masztach łazisz, to i tu ci wolno po rusztowaniach skakać.
Potem spojrzał na ich krasnoludzkiego rozmówcę.
- Albo komuś idea, jak to było?, semaforów, nie podoba i świnię wam podkłada, w sprytny sposób skądinąd, albo to, że krasnoludy dostały tę robotę mu przeszkadza. Niejeden na to krzywo patrzy i płacze, że krasnoludy, innymi słowy waszą nację nazywając, chleb odbierają porządnym ludziom. Może więc to konkurencja jakaś. A może też być, że diabelstwo jakieś w okolicy się zalęgło. Co tu stało przedtem? Te bloki już tu były, jak przyszliście? Może faktycznie w czyjeś wierzenia się wpakowaliście, miejsce kultu czy inne coś.
Wypił zawartość stojącego przed nim kubka.

- Nie w ochronie szkopuł - odparł krasnolud. Wahał się tylko przez bardzo krótką chwilę przed podsunięciem kubka pod bukłak ze śliwkowym specyfikiem. - To, że my ekipa inżynieryjna, nie znaczy że do zadów nakopać nie możemy
To rzekłszy wskazał na rynsztunek krasnoludów ustawiony pod ścianą. Nie brakowało tam toporów, kusz, tarcz, ani nawet kolczug.
- My o siebie zadbać umiemy - Zniżył się nad stolikiem, bo na zewnątrz dało się posłyszeć inne krasnoludy. - Sęk w przesądach. Nasi rodacy z Gór Szarych mają jakąś zakorzenioną niechęć do gabra. Jakoby nienaturalna konformacja warstwowa tej skały. Niby tak, ale to gabroid więc czegóż się spodziewać? - spojrzał na Gomrunda jakby dla obu było oczywiste w czym rzecz, a potem na Konrada i po chwili wahania wyjaśnił - No że według nich działa jak gąbka na złą magię. Dowodów naukowych na to nie ma, ale szarogórcy wiedzą swoje. Widać to zresztą po nich niezgorzej niż tępotę na ogrzej gębie. No i z tego się wzięło to bajanie o gremlinach, od którego nadąsani siedzą całe wieczory. No a gabro skąd się wzięło? Ano z ruin, któreśmy tu zastali. Papier od głównego geologa mamy, że fundament ruiny stabilny, a gabro jak to gabro. Punkt topnienia w chuj wysoki, twardość wymarzona. Krótko mówiąc idealne pod palenisko semafora. A co to za ruina? Tego w papierach nie ma. Śladów nikogo nie uświadczyliśmy. Najbliższa wieś dzień drogi stąd, a jedyna cywilizacja na Reiku.
Przerwał na chwilę wąchając polaną przez Gomrunda przepalankę.
- Uhhh... iście niezłe to jak na ludzkie - przyznał smakując zawartość kubka, po czym skinął na Konrada - za przeproszeniem się ma rozumieć.

Konrad machnął ręką.
- Wszyscy wiedzą, że trunki waszym dziełem będące mocą przebijają wszystko - stwierdził. - Podobnie jak i wiele rzeczy, co spod rąk krasnoludów wychodzą. Jak będę chciał twierdzę zbudować, to do krasnoludów pójdę, ale jak muzyki słuchać, to już do ludzi się obrócę. Malarza do ścian też wśród ludzi poszukam. A co do złej magii...
Znów zajął się zawartością kubka.
- Nie wiem, czy w gabro wchodzi, nie znam się na tym. Ale że jest, to wiemy aż za dobrze. - Spojrzał na Gomrunda, potem znów na Minaka. - Tyle że wykryć jej nie potrafi nikt z nas. Gdyby demon się objawił, to co innego, ale wtedy wszyscy by już mądrzy byli. Kapłan albo i mag by się zdali, ale tu takiego nie znajdziecie, nawet gdybyście chcieli. Poza tym byle jaki magus, co to się po gościńcach włóczy, na nic by się tu nie zdał, a inszego nie uświadczysz.

- Ano więc właśnie - kiwnął głową Minak - Dlatego wyglądamy konwojentów co to mają do nas zawitać. Za pięć dni zgodnie z planem. Z jednej strony tylko pięć. Z drugiej aż pięć.

- W takim tempie to za pięć dni...
- Konrad przerwał i splunął przez lewe ramię. - Na psa urok... Powiadomiliście o wypadkach? Pewnie nie, skoro dopiero za kilka dni przybędą. Zostawicie robotę na ten czas, czy zmierzycie się z tym, co was tu dręczy?
Nie dziwił się, że tamta dwójka chciała odpłynąć. Tylko w czym oni mogli tu pomóc... Wszak straży trzymać nie będą.

- To już od Aynjullsa zależy - odparł Minak. - To krańcoświatowiec i też nie wierzy w brednie o gremlinach. Ślepy jednak nie jest i choć ambitny to na pewno rozważa porzucenie roboty.

- Sam nie wiem.
- Płonący Łeb zdawał się coś mielić w głowie… jakieś myśli. – Też mi się czasem zdaje, że te krasnoludy z kontynentu to jakby z innej skały są wykute. No ale nie moja to rzecz w nie swoje rzeczy się mieszać i jakimiś głębszymi sensami życia się zajmować… tudzież naturą krasnoludzką. - A jak to powiedział to rozlał jeszcze po jednym. – Popołudnie już jest i nie wiem czy sens jest nam dalej płynąć… skoro mamy tutaj jaką przystań. Pewnie ona tak samo bezpieczna ja krzaki parę mil dalej. A przynajmniej z kim pogadać będzie przy ognisku i kieski nie trzeba będzie pilnować. Rzecz jasna na bajaniach się nie wyznaję a na przesądy lekarstwa nie mam… ale łeb na karku mam i moi kompanii też… tedy może przez noc coś nam się rzuci w oczy za czym wam się nie chciało zerkać. Być może… z kapitanem muszę jeszcze obgadać i resztą załogi. - Klepnął w plecy Konrada dość serdecznie i podał mu kolejny kubek. – Łykaj… to ci może wreszcie broda wyrośnie.
- A i ja bym też chętnie z szarogórcami porozmawiał
- mówił dalej - bo pisma jakoweś wiozę do jednego ze starszych nad klanem. Miano jego to Gorim Wielki Młot i być może który z twoich druhów o nim będzie słyszał… a to zawsze lepiej jechać i wiedzieć do kogo w gości się jedzie. A nim szychtę skończymy to można by się po cyplu rozejrzeć… tym bardziej że dziś trzeba będzie pożegnać kolejną długą brodę co to już nie zostanie piwem nigdy splamiona.

- Świeże spojrzenie na stare sprawy może się przydać - powiedział Konrad, bynajmniej nie uciekając od kolejnego kubka. I sprawdzając, czy na pewno Szczur gdzieś się nie zmył. - A nigdzie się nie spieszymy, chyba że ciebie czas goni. - Spojrzał na Gomrunda. - Wełna z głodu nie umrze, a przystań jest niezła. Skąd mają przyjść ci konwojenci? - spytał Minaka. - Może by im na przeciw wypłynąć?
- A broda mi zbędna, przynajmniej na razie
- rzucił pod adresem Gomrunda. - Widziałem w Altdorfie, ostatnio, jednego magistra, co sobie bródkę jak koza zapuścił. Lepiej już nie mieć. A bez wąsów i brody lepiej się dziewki całuje.

- Z Altdorfu mają przypłynąć. Pewno jeszcze nie wyruszyli. Co zaś się tyczy waszej propozycji to zacna jak najbardziej. I miejsce i jadło się dla was znajdzie. Aynjulls na pewno na to chętnie przystanie, bo przyda się dziś towarzystwo kogoś spoza naszej zafrasowanej gromady. A co do tego Gorima to iście popytać musisz. Ja o nim nie słyszałem.

- To ja się przejdę do naszych i powiem, że zostaniemy do jutra.
- Konrad wstał od stołu.
 
Kerm jest offline  
Stary 03-09-2012, 10:52   #56
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Zostawili nazwę. Reszty prawie nie poznawał. Wnętrze izby zostało przebudowane na tę samą we wszystkich karczmach modłę. Tak samo zresztą jak obejście, podwórzec i, co go najbardziej bolało, oberżysta. Przyjechał tu z jakiegoś Ubersreiku czy z innego nie-wiadomo-skąd. Do tego wszystko wiedział i wszystko umiał. Tylko jak co do czego przychodziło to znikał. Brakorób chędożony.
Oli Spielmesser czuł, że to nie będzie tak długo wyglądać. Albo on stąd wyjedzie, albo... Miał po prostu przeczucie, że któregoś ranka gdy się obudzi nie wytrzyma dłużej i będzie to bardzo zły dzień dla zajazdu pod Złotym Łosiem. Był oberżystą z dziada i pradziada. I zapewne jak i swoi przodkowie miał żyć, pracować i niezauważalnie dla całego świata umrzeć sobie nad Reikiem. Czasy się jednak zmieniały. Postępu nie dało się nie zauważyć. Tym bardziej jak w postaci upiętego za pasem bandoletu stawał się własnością już nie tylko szlachty, ale i pospolitych bandytów z jakimi borykała się rodzina Spielmesserów. Z tym postępem jednak oberżyści nauczyli się dawać sobie radę. Inny doprowadził ich ostatniego potomka do stanu, w którym przestawał ręczyć za siebie. Nazywał się on Cztery Pory Roku. Wielka spółka dyliżansowa szybko zaczęła wygryzać swoich konkurentów z rynku. Ich powozy były najlepsze i coraz częściej najtańsze. Usługi coraz szybsze, a liczebność rosła w zastraszającym tempie. To jednak nie wystarczało właścicielom. Spółka zaczęła budować karczmy przydrożne dla swoich dyliżansów, które tym samym pomijały zajazdy niezrzeszone. Ewentualnie jak w przypadku Złotego Łosia składała wcześniej ich właścicielom propozycję wykupu za psie pieniądze. Odmowa wiązała się niemal zawsze z upadkiem i dlatego Oli Spielmesser słusznie postąpił ustępując silniejszemu i zgarniając za zajazd złoto. Jego lekkomyślność wyszła dopiero gdy nie usłuchał pierwotnej umowy i nie odjechał do miasta. Jego mateńka, starowinka, która dożywała swoich lat na piętrze gospody nie chciała nigdzie się ruszać więc Oli wynegocjował, że nadal będzie ona mieszkać w jednym z pokoi. Na jej utrzymanie Oli zaś będzie zarabiał jako pomocnik oberżysty. Reiklandzki mandatariusz Czterech Pór ochoczo przystał na ten warunek. Były oberżysta nie przewidział tylko jak silne były jego więzi z dotychczasową oberżą. Z dnia na dzień wściekłość i frustracja rodziły w nim chęć dokonania mordu na nowym karczmarzu. A że człek był nie głupi i zdawał sobie z tego sprawę równie mocno bał się co i wyczekiwał tego dnia gdy zabraknie mu siły by opanować gniew...

- Żwawo Oli! Żwawo! Ruszasz się jak mucha w dziegciu. Nie słyszysz, że nowi goście zaraz wejdą?
Głos Kuna był identyczny jak zawsze. Ciepły niczym świeże gówno i paskudnie protekcjonalny. Oli łypnął na niego i skinąwszy głową ruszył ze szmatą do największego ze stołów. Rzeczywiście ktoś zajechał na zewnątrz i tak na jego ucho to co najmniej pół tuzina luda. Przetarł stół szybko i dokładnie i podszedł do paleniska gdzie bulgotał przyjemnie pachnący gulasz. Przemieszał warząchwią zawartość gdy do środka zaczęli wchodzić nowi goście. Kobieta i sześciu mężczyzn o wyglądzie takim, że kącik ust Olego uniósł się lekko. Zawsze miło wyglądał rozrób, z którymi musiałby borykać się Kuno. Kobieta przykuła jego spojrzenie na dłużej. Miała zarzucone na ramiona futerko z lisa. Nieobrobione jeszcze, ale tak łądne, że i tak się pięknie na niej prezentowało. Oli jak na karczmarza przystało pośród swoich cech musiał mieć tę jedną, dzięki której łatwiej mu było zjednywać sobie ludzi. Rozumieć ich trochę lepiej. Ta kobieta miała coś w sobie. Dumna choć bez przesady wyraźnie dominowała nad swoimi kompanami. Mogła spokojnie być arystokratką, ale tacy nie wynajmują sobie takiej ochrony. Kim więc była?
- Witajcie pani pod Złotym Łosiem - powiedział pośpiesznie chowając za plecami szmatę. Ze zdziwieniem zauważył, że się denerwuje. Nie był już młody. Wiele kobiet widział. A przy tej choć w ogóle jej nie znał poczuł się jak smard z mlekiem pod nosem. - Z przyjemnością Was ugościmy. Łóżka w pokojach ciepłe, a strawa niemal gotowa. Jeśli wolno mi polecić, proponuję spróbowania naszej specjalności. Własne tegoroczne, młode wino rabarbarowe.
Kobieta uśmiechnęła się. Ale nie był to jeden z tych ohydnych uśmiechów Kuna. To był uśmiech zrozumienia. Jak by mówiła “wiem co chcesz mi powiedzieć”. Opuścił wzrok.
Zamówiła wino i pieczoną brzankę, których kilka grzało się na ruszcie. Mężczyźni wzięli piwo i pieczystą dziczyznę.
Kilka razy jeszcze pytał, czy czegoś nie potrzeba, ale poza tym o nic nie zapytał jakby zrobił to kiedyś. A jednak intrygowała go. Zerkał co jakiś czas w jej kierunku podczas wieczerzy...
- No i co się na nią gapisz wałkoniu - machnął mu po rękach Kuno szmatą. Oberżysta nie zauważył jakim wzrokiem spiorunował go Oli - Jeszcze se pomyśli, ze się do niej ślinisz! Klientkę nam zbiesisz! Uuuugh... rusz się do stajni i zobacz czy pachołki dobrze i konie wyczyściły. Mam nos, że trochę grosza u nas zostawią...
Pomocnik bez słowa się odwrócił i wyszedł z gospody.

Pachołki już smacznie spali gdy wszedł do środka. Przywitało go chrząknięcie jednego z koni, który zastrzygł uszami na dźwięk otwieranych wrót stajni. To co pierwsze rzuciło się Olemu w oczy to duży powóz. Ale nie kareta arystokracji. Ciężki powóz do przewożenia towaru. Czyżby była kupcem? Obejrzał się za siebie i zamknął za sobą wrota. Przez dobrą chwilę stał w miejscu. Dopiero potem podszedł do wozu i zajrzał do środka.
Łopaty, oskardy, liny... Poukładane i związane liną książki... Wielka skrzynia. Zamki profesjonalne. Nie do otworzenia bez klucza. W takich przewoziło się naprawdę cenne rzeczy...
Wrota do stajni zaskrzypiały. Z późno odskoczył od wozu. W wejściu stała właśnie ona.
- Ja... ja tylko... - zająknął się.
A ona znów tylko się uśmiechnęła.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 04-09-2012, 22:21   #57
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Dziewczyna obudziła się. Pamiętała, że przyprowadził ją tu Franz Bauman i doktora, tego samego, co leczył sędziego Richtera. Pamiętała gorzki napój, który musiała wypić. Wtedy była noc i teraz również, więc najpierw pomyślała, że to było przed chwilą. Zdziwiła się, że leży na łożu z materacem, pod pierzyną grubą i ciężką niczym niedźwiedzie futro, przebrana w cienką, przezroczystą koszulę do spania, jakiej sama nigdy nie miała, nawet w pierwszą noc z Rudolfem. Było jej bardzo gorąco i oblały ją zimne poty, a koszula przemokła całkowicie. Spróbowała się podnieść, usiąść, ale zapadała się w pościeli niczym w jakimś bagnie, a kiedy po próbach tak wielu, że już miała zrezygnować, prawie się udało, ciemność przed oczami nagle zgęstniała i siwowłosa z powrotem opadła na materac, w puch jak w zaspę, choć przecież była w łóżku nie w śniegu i przecież to nie była zima. Potem znowu się obudziła i nadal była noc, ale gruba pierzyna zniknęła i zamiast niej przykrywał ją koc z miękkiej wełny. Zasnęła uspokojona, że Franz jej pomógł i zdjął z niej ten ciężar.

Potem obudził ją ból, choć z początku tego nie wiedziała, myślała, że jest znowu w Schopenndorfie i budzi ją poranek. Ale gdy spróbowała przekręcić się na prawy bok i przygniotła sobie rękę, nagle przypomniała sobie wszystko. Pisnęła cienko jak mysz i w końcu gwałtownie usiadła. Musiała przeczekać kompletną ciemność, która objęła wszystko, plamy czerwieni i złota przed oczami i potem jeszcze trochę, aż pomieszczenie przestało się kołysać. Wtedy dopiero mogła rozejrzeć się wokół siebie.

Pokój był duży i do tego miał kominek, nawet poczuła woń niedawno palonego drewna. Murowane ściany ozdabiało kilka kobierców, na jednym chyba widziała niedźwiedzia reszta rysunków ginęła w ciemnościach. Przy ścianie obok okna stał stolik, a właściwie kobieca toaletka, nad nią błyszczało w ciemności srebrne lustro. Przypomniała sobie jak Goertin mówił, że potnie jej twarz i że Bauman, spadł z góry jak kot, nim tamten to zrobił. Podniosła zdrową rękę do policzków. Bolała ją głowa, na skroni wymacała opatrunek, pulsowała zduszonym bólem szczęka.

Bolały ją też żebra, i musiała tłumić westchnienia, które wezbrały się w niej niczym w jakiejś staruszce i czuła oba biodra, skopane uda i podbrzusze. Jej skóra zamiast różowej musiała mieć teraz fioletową barwę. Prawą dłoń miała grubo obandażowaną, spuchniętą i dziewczyna z trudem ruszała palcami. Ale za to lewa nie bolała wcale i zapewne była to jedyna część ciała, o której mogła to powiedzieć. Powoli zsunęła nogi na posadzkę. Poczuła pod bosymi stopami ciepłe drewno, wymacała lewą ręką buty, próbując nie schylać się po nie i bardzo, bardzo ostrożnie wciągnęła je na nogi.

Nigdzie nie widziała swoich ubrań. Trzeba było dojść do wielkiej trzydrzwiowej szafy i sprawdzić jej zawartość. Ruszyła i wcale nie było tak źle, przez chwilę opierała się na lasce sędziego, ale zaraz ją odrzuciła, trzeba było tylko iść wolno, nie ruszać prawej ręki i nie oddychać za głęboko.
W szafie były kobiece suknie i peleryna z ciężkiego aksamitu, sięgnęła po nią żeby się okryć. Ruszyła do przeciwległej ściany, do lustra i toaletki. Pilnowała żeby nie krzywić się przy każdym kroku.

Opadła na krzesło, wyściełane poduszką. Na blacie przed nią leżały korale z czerwonych kamieni, przez chwilę obracała je w palcach zdrowej dłoni, czernidło do brwi, grzebień i słoik z gęsim tłuszczem, którym Sylwia natarła sobie wargi. Pod lustrem leżał przewrócony flakon, odkorkowała go i zaciągnęła się wonią jaśminu. Przewracała różne szpargały, nawet rozczesała włosy i dopiero po kilku minutach sięgnęła po stojącą z boku lampę i drżącą dłonią wykrzesała ogień. Palce drugiej pomagały niechętnie. Zajrzała w zwierciadło i niepomna złamanego żebra westchnęła głęboko. Jeden siniak wykwitł wzdłuż linii szczeki, opatrunek na skroni, co pod palcami wydawał się wielki, był prawie przykrytym włosami prostokątem. Wyglądała kiepsko i prawie jak zwykle.

***

Wyszła na korytarz. Był długi, miał pewnie z piętnaście metrów, oświetlały go jedynie umieszczone po obu końcach świece. Pamiętała widok z okna na typowy miejski zaułek, bez drzew, studni i zapewne dziennego światła, wiedziała, że jest na drugim piętrze. Niemniej korytarz nie miał schodów. Do tego słyszała odgłosy z pełnej ludzi karczmy. Przez chwilę mrugała oczyma ze zdziwienia, jakby nie pewna czy nadal nie siedzi w swoim własnym śnie, w korytarzu bez wejścia, pod zieloną peleryną, z siwymi włosami i obitą twarzą.
Drzwi obok były zamknięte. Następne również. Dopiero wtedy zauważyła brak bransolety. Wróciła do pokoju. Znalazła ją na toaletce obok dzbana z wodą. Ale już nie wróciła na korytarz. W drzwiach sypialni pojawił się Bauman.

***

- Gdzie są moje ubrania?
- Jak się czujesz? Nie powinnaś jeszcze wstawać. Strasznie oberwałaś.
Podszedł do dziewczyny żeby ojcowskim gestem objąć ją ramieniem. Odskoczyła.
- Dziękuję. –Przypomniała sobie – dziękuję, że uratowałeś mi życie.
Tak było. Choć pluł sobie w brodę, że zjawił się tam za późno. Że tym razem nie wiedział tak szybko jak trzeba.
- Jak się czujesz?
- Dobrze – pokiwała głowa z za dużym zapałem i musiała oprzeć się o ścianę. –Naprawdę. Czy ja jestem w burdelu?
Roześmiał się. Ładnie wyglądał, kiedy się śmiał, zawsze szczerze i od serca, jakby mówił, że życie jest wiele warte. Ale nie było.
- Chyba naprawdę nieźle się czujesz. Tak. Na tyłach Ciernistej Oberży. To dobre miejsce. Spokojne i pokój jest tak jakby mój.
Znowu zapadło milczenie. Sylwia wiedziała, że mężczyzna chce do niej podejść, cieszyła się, że tego nie robi.
- To gdzie są?
-Moje ubrania –odpowiedziała na jego pytające spojrzenie.
-Schną. Pewnie wyschły. Spałaś trzy dni.
To pewnie był właściwy moment żeby się rozpłakać. Ale nadal nie mogła. To moja wina.- Dotarło do niej nagle. - Naprawdę sama wybrałam. Zostawiłam Rudolfa i potem też wszystko zostawiałam. Jestem jak zając w pułapce, gryzę swoją nogę i nie umiem jej odgryźć. Umrę. - Uświadomiła sobie.- I każdy, kto mi pomaga czyni to nadaremno.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 04-09-2012, 23:17   #58
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Gomrund schodząc na ląd nie miał jeszcze wyrobionego zdania na temat tego co może tutaj zastać a tym bardziej co dalej z takim fantem mógłby uczynić. I może ku swojemu zaskoczeniu i reszty załogi Świtu zaproponował, żeby położyć lachę na te kilka godzin do zmroku i zatrzymać się na nocleg tutaj. Może to za sprawą krajana z rodzinnego Sjoktraken czy też wszechobecnego brodatego towarzystwa, którego bądź co bądź mu brakowało. No niby z Konrada, Dietricha i śpiącego Ericha fajne chłopaki były ale co krasnolud to krasnolud. Dlatego dość szybko zaproponował… nocleg właśnie w pobliżu budowanego semafora. A jako, że nie od dzisiaj miał skłonność do pakowania się w problemy i szukanie guza tedy tajemnicze wypadki i innego rodzaju nieszczęścia go nie wystraszyły… a może nawet dodatkowo przyciągnęły. I praktycznie nie bacząc na ryzyko utraty drogocennego ładunku postanowił pozostać na pechowym wzgórzu… Recz jasna tłumaczył to sobie chęcią wypytania o Gorima, jak również okazania należytego szacunku zmarłemu.

Po rozmówieniu się z krajanem wyciągną Szczura na mały spacer. To co lubił w tym chłopaku to jego frantowatość ale i zdolność pakowania się w dziwaczne kłopoty. A jako, że gówniarz miał oko bystre jak sokół tedy liczył na to, że uda im się natrafić na jakieś pasujące do tej układanki puzzle. A właściwie ślady albo coś co się w tym wszystkim nie zgadzało… rzecz jasna szanse na to były znikome… ale możliwość pochodzenia po stałym lądzie, przyglądnięcie się solidnej krasnoludzkiej robocie, dziwacznej skale. To już były same plusy tej sytuacji.

***

Kiedy kilka kwadransów później zakończyli już swoje rekonesanse napatoczyli się na pewnego Kzazaka… a może to on się na nich napatoczył. Gadka po krasnoludzku bardzo szybko doszła do sedna. Podobno Minak nie próżnował i wspomniał o pytaniach Gomrunda o Gorima szarogórcom. Jak się okazało i w tej brygadzie znalazł się ktoś kto go poznał. Rzeczony krasnolud zwany Belegolem nakreślił wcale smutny obraz przywódcy klanu, do którego wybierał się z poselstwem Płomienny… i jak się zdawało Wielki Młot doskonale zasłużył na swój przydomek. A jakby tego było mało to rzekomo był uparty jeszcze jak osioł. Wedle słów Belegola, który miał opuścić klan po sprzedaży kopalni Gorim popełnił brzemienny w skutkach błąd – sprzedał kopalnię i miast wyruszyć w świat na poszukiwania zajęcia dla swojej trzódki to ugrzązł w bajorze nic nie robienia… a wiadomo wszem i wobec, że jak krasnolud nie ma roboty to jest swarny i nie do zniesienia. Ale Gorim ugrzązł i z jakichś powodów nie poprowadził klanu dalej a jeno biernie przypatrywał się jak on się kurczy.

To była kolejna radosna wiadomość dla Gomrunda… mało, że dźwiga brzemię w postaci czterech tysięcy złotych koron to na dodatek przyjdzie mu zmusić do odejścia wrośnięty w ziemię kawał upartego krasnoluda. Chyba Gildia go tym razem znacząco przeceniła.

***

A później miała go czekać niemiła niespodzianka na łajbie… i pożegnaie brodacza odprawione wedle obyczajów Khazaków z Szarych Gór… a to mogło być całkiem ciekawe doświadczenie.
 
baltazar jest offline  
Stary 05-09-2012, 01:35   #59
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Delikatnie odebrał dziewczynie bosak i znów wychylił się przez burtę.
– Jakbyśmy wyciągneli, trzeba będzie pogrzebać... – mruknął bez entuzjazmu. – Nie godzi się spuszczać z powrotem do rzeki. – W rozważaniach teologicznych nie czuł się nigdy najlepiej, a w kwestiach pośmiertnych jego osobiste wyznanie wiary tak naprawdę składało się na mętne raczej przekonanie, że wszystko jakoś tam się ułoży, jeśli człowiek z reguły był przyzwoity. I chociaż akurat rola doczesnych pozostałości w tym wszystkim zdawała mu się najbardziej przez kapłanów przeszacowana, starał się w miarę możliwości nie podpadać także na tym polu. Nigdy nie wiadomo.

Szturchnął truposza bosakiem, jakby liczył, że się do nich zniechęci i sam sobie odpłynie.
– Nie będziemy się szarpać... Doholuję go do brzegu.

Nie bez kłopotu i kilku siarczystych przekleństwa, ale udało się w końcu uwolnić topielca z pułapki. Obrócił się przy tym, jakby chciał się wyszczerzyć do dobroczyńcy z wdzięcznością, a możliwości miał w tym względzie takie, że Julita aż przykucnęła z wrażenia. Rozrośnięta monstrualnie żuchwa, zębiska straszliwsze niż u najpaskudniejszego dziadyki spod świątynnego przytułku i inne przypadłości, których nazywać ani oglądać nie chciałby nikt zdrów na umyśle.
Spieler też w pierwszym odruchu cofnął bosak. Ale potem powtórzył z uczuciem szczególnie udane przekleństwo i znów zahaczył odmieńca, żeby pociągnąć do brzegu. Nie spodziewał się rzecz jasna, że ów paskudnik zabulgocze nagle i wypręży szyję w spóźnionym, pośmiertnym rzygu. I po prawdzie nie tak znowu wiele zabrakło, żeby sam się do tego niebywałego pożegnania przyłączył, kiedy z ohydnej gęby do wody wymsknął się obły, oślizły kształt.
Julita na szczęście, zapiszczawszy zupełnie bez skrępowanie – trochę triumfalnie, ale przede wszystkim ze strachu – skryła się już za nadburciem.
Spieler przełknął z niejakim wysiłkiem wezbrałą w ustach ślinę i roześmiał się. Z ulgą.
– Masz swojego ruchliwego trupa, Jula.

Dziewczyna, marszcząc z niesmakiem nos, przyglądała się uważnie, jak coraz wprawniej pilotuje topielca w stronę pomostu, a stamtąd do brzegu.
– Mus go grzebać?
– Niby nie. Ale wtedy pewnie kto inny go znajdzie.
– Paskudny mutant.
– Nie zapominając jeszcze o ostrożności i obrzydzeniu, ale ulegając wciąż niezaspokojonej ciekawości, wychyliła się zza Spielera, który ująwszy drzewce krócej, starał się wywindować topielca z wody, nie brudząc przy tym rąk. Wolał już przemoczyć buty.
– Teraz – sapnął – nie gorszy od ciebie poddany cesarza. Poza tym, że martwy. I – stęknął – ze dwa razy cięższy, chociaż taki chudy. Najlepiej by było spalić, ale łatwiej już wykopać jamę. Szlag by go... Znajdź mi jakąś płachtę albo worek.

– Konrad idzie!
– Sam? Znaczy zostajemy na dłużej.
– Nooo... A Gumrund ze Szczurem chyba zrobili sobie wycieczkę.
– Niech tam... –
mruknął do siebie, patrząc przeciągle w górę rzeki. Po czym dodał głośniej: – Zdaje się, że też będziesz mogła, jeśli masz chęć.
A potem otarł pot z czoła i dokończył zrzędliwie:
– Chociaż ktoś mógłby pomóc kopać...
 

Ostatnio edytowane przez Betterman : 05-09-2012 o 01:40.
Betterman jest offline  
Stary 05-09-2012, 12:26   #60
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Nawet nie przemokli za bardzo. Pogoda była nader kapryśna, ale po burzy wyszło jeszcze słońce i choć czasami jeszcze mżyło, było dość przyjemnie. Z leśniczówki wyruszyli jak tylko Mara przebrała przemoczone ubranie i zjadła naprędce przygotowanej polewki. Choć i jedno i drugie na zdecydowaną prośbę Tonna, bo jej samej zdawało się nie przeszkadzać ani mokre odzienie ani brak obiadu... Nawet Heidelman nie odważył się tym razem wypytać o powód jej spóźnienia. Było w jej oczach - i w niej całej - coś takiego, że mężczyźni po prostu zajęli się dokładnie tym, czym powinni i niczym więcej, popatrując jedynie od czasu do czasu na zamyśloną - ale wyraźnie szczęśliwą, kobietę.

“Złoty Łoś” wyglądał dokładnie tak samo, jak każda oberża na trakcie. Płowowłosy stajenny wyszedł po konie, w czym jednak pomógł mu Staub, bo czwórka koni i powóz okazały się ponad siły chłopaka, który z mizernym skutkiem usiłował przywołać drugiego do pomocy. Góral ze Stirlandu swoim zwyczajem sam odprowadził wałacha i się o niego zatroszczył po swojemu.
Mika jak zwykle wszedł do gospody pierwszy i przytrzymał Marze drzwi. W izbie było niemal pusto, tylko dwójka pryszczatych młodzieńców kończyła właśnie piwo, obrzucając przybyłych obojętnym spojrzeniem.
Znacznie większe zainteresowanie okazał im - a właściwie jej - oberżysta, który okazał się być zaledwie pomocnikiem. Polecone przez niego wino rabarbarowe okazało się wyśmienite - lekko kwaśne, trochę jeszcze musujące, doskonale orzeźwiało po podróży. Czekając na podanie kolacji Mara rozłożyła na ławie przy palenisku przemoczone ubrania. Przez noc wyschną...
Staub ze swoją kolacją przeniósł się do stajni a tymczasem reszta towarzystwa bawiła się nader grzecznie. Bliźniacy skądś wyciągnęli kubek i kości, nawet Heidelman dał się wciągnąć do gry, ale chyba jako jedyny dał się jej ponieść. Ochroniarze mimo pozorów wesołości zachowali trzeźwe spojrzenie i choć Mara już ładną chwilę wcześniej zamówiła im dodatkowy dzban piwa - nadal był w połowie pełny.

Ona sama też przyglądała się uważnie sytuacji w karczmie leniwie popijając wino, choć tym razem jej ciekawość wzbudziła nie klintela, ale oberżysta i jego pomocnik, którego z początku za oberżystę wzięła. Nie uszło jej uwadze, że gapił się na nią przez cały wieczór, za co dostał po uszach i został wysłany do stajni. Uśmiechnęła się w duchu. Doskonale zdawała sobie sprawę, że coś tu nie gra. Oberżysta nie zachowywał się tak, jak powinien a pomocnik zbyt mocno zaciskał szczęki słysząc pełne śliskiej uprzejmości i dziwnej protekcjonalności słowa właściciela. Właściciel - to dobre słowo - bo który szanujący się oberżysta sam nie przywita swoich gości? Wydawało się, że pomocnik znacznie lepiej wiedział co robić a mimo to musiał wysłuchiwać poleceń... Ciekawiło ją to. Zaciekawiło ją też, dlaczego pomocnik tak długo nie wraca. Przez myśl jej przeszło, że wdał się w pogawędkę z ochroniarzem, ale coś kazało jej wstać i sprawdzić, co się dzieje. Przy okazji może podpyta tego “pomocnika” - ot, tak z czystej, można by rzec - zawodowej, ciekawości...

***

Drzwi do stajni były zamknięte, co zwiastowało kłopoty. Podchodząc bliżej Mara nie usłyszała nawet najmniejszego szelestu, co również nie wróżyło dobrze. Wrota skrzypnęły, kiedy je otworzyła a na ten dźwięk pomocnik oberżysty odskoczył od wozu. Stauba nigdzie nie było.
- Ja... ja tylko...
Westchnęła w duchu i przywołała na twarz uśmiech. Podeszła blisko. Tak blisko, że mężczyznę otoczył jej zapach - mocny, obezwładniający... spojrzała mu w oczy spod długich rzęs... po czym wskazała na zawartość wozu.
- Piękna, prawda?
- Piękna...
- jak echo powtórzył pomocnik, wpatrując się jak urzeczony w kobietę i wyraźnie nie mając na myśli skrzyni. Roześmiała się udając, że nie zauważyła tego braku zrozumienia.
- To robota najlepszego nulneńskiego rzemieślnika. Kosztowała majątek, ale warto było...
Dopiero teraz speszony Spielmesser zdał sobie sprawę, że zachował się jak osioł i z wdzięcznością przyjął możliwość poprawienia się.
- Wygląda naprawdę solidnie. Prawdziwy kufer na pirackie skarby... - próbował się roześmiać, ale zabrzmiało to strasznie fałszywie.
- Jest pusta - ucięła kobieta i zniżyła konspiracyjnie głos - Jedziemy na poszukiwanie skarbu... ale to nie czas i nie miejsce na takie rozmowy... - puściła do niego oczko i z satysfakcją zauważyła, że się zaczerwienił.
W tym dokładnie momencie do środka wszedł nikt inny tylko Staub, zawiązujący niespiesznie troki od spodni. Na widok rozmawiających przy wozie stanął jak wryty i podrapał się po potylicy, starając się nie spoglądać Marze w oczy. Idąc w kierunku wyjścia rzuciła mu mordercze spojrzenie, ale zaraz potem z uprzejmym uśmiechem obejrzała się na pomocnika karczmarza i upewniła, że jej ochroniarz - ależ oczywiście, nie ma o czym mówić... - może się przespać w stajni.

***

Ośmielony jej łagodną reakcją na wścibstwo pomocnik oberżysty coraz częściej na nią spoglądał. Odwzajemniała spojrzenia, po czym przywołała go skinieniem ręki. Poprosiła o przygotowanie gorącej kąpieli i zamówiła śniadanie na porę tuż przed świtem. Żeby o wschodzie słońca być już na trakcie. Mężczyzna zgiął się w ukłonie i zniknął w kuchni, skąd po chwili wybiegły dwie dziewki i popędziły na piętro taszcząc górę ręczników i jakieś akcesoria, wśród których Mara z rozbawieniem dostrzegła suszone płatki róż i wystającą spomiędzy fałd materiału zakorkowaną szyjkę butelki. Po kilkunastu minutach wróciły, szepcząc o czymś zawzięcie i milknąc na widok przyglądającej im się kobiety Kiedy tylko zniknęły za drzwiami, pojawił się znów Spielmesser, ścigany zrzędliwym napomnieniem oberżysty, że pozostałych gości zaniedbuje. Choć oni nie wyglądali na szczególnie zaniedbanych...
- Zapraszam na górę, pani, pokażę pokoje i gdzie kąpiel przygotowana... Jestem Oli Spielmesser - nadzieja w jego oczach omal nie przyprawiła jej o czkawkę z powodu tłumionego śmiechu. Wychodząc, Mara uspokajająco położyła dłoń na ramieniu Tonna. Niezauważalnie dla kogoś, kto się tego nie spodziewał, skinął głową. W razie czego jesteśmy gotowi do działania. Odpowiedzią był lekki uścisk. Wiem, ale poradzę sobie...

***

W łaźni pachniało jak na leśnej polanie, na której rosną dzikie róże, tuż po letnim deszczu. W drewnianej balii na powierzchni parującej wody unosiły się płatki róż, obok na stołku leżały ręczniki a nieco dalej na ławie stała odkorkowana butelka wina i jeden kieliszek. Drugi był ustawiony dyskretnie przy zapasowych ręcznikach, leżących na stołku przy drzwiach. Nie zauważyłaby go, gdyby go nie szukała.
Podziękowała skinieniem głowy i odesłała mężczyznę, który nieudolnie starał się ukryć zawód malujący się na twarzy. Zanim jednak zamknął za sobą drzwi, przywołała go do siebie. Zapomniała, że w podręcznej sakwie ma zioła, które dodane do kąpieli cudownie rozluźniają po całodziennej wędrówce i zostawiła ją w pokoju. Czy mógłby...
Zanim Oli wrócił z bagażem, Mara zdążyła zdjąć z siebie ubrania i wejść do balii, zanurzając się w gorącej wodzie po samą szyję. Kiedy wszedł, wyciągnęła tylko rękę i wskazała miejsce na ławie prosząc tylko o przytrzymanie sakwy, z której rzeczywiście wyjęła garść ziół i wsypała do wody. Do zapachu leśnej polany dołączyły aromaty lipy, mięty, szałwii i kilku innych ziół, których pomocnik oberżysty nie potrafił rozpoznać. Za to jego uwadze nie umknęły kształty widoczne spod migoczącej w świetle kominka wody. Zaczerwieniony nie tylko od temperatury panującej w pomieszczeniu, siadł na ławie i zaproponował kieliszek wina. Przyjęła i zaprosiła do towarzystwa. Zaspokajając własną ciekawość poznała historię “Łosia” i wyraziła żal z powodu takiego obrotu rzeczy. Skrytykowała oberżystę, który widać było, że traktuje karczmę tylko i wyłącznie jak biznes, nie wkłada w swoją pracę serca... Spielmesser podjął temat i ze zdziwieniem zauważył, że wino w butelce się skończyło. Przepraszając rzucił się po kojelną butelkę, ale Mara poprosiła żeby jeszcze chwilę zaczekał i podał jej ręcznik. Ręce mu drżały, kiedy okrywał jej plecy miękką materią, czując coraz większy ucisk w spodniach. Jednak nie dała mu żadnego znaku a on musiał wracać do izby... Wrzaski Kuna było słychać aż tu, karczmarz nielicho się pieklił bo akurat nocnym dyliżansem nowi goście przyjechali i musiał ich obsłużyć. A tu północ dochodziła i najchętniej położyłby się do łóżka, pozostawiając pomocnikowi obowiązek sprzątnięcia po całym dniu pracy i dopilnowania, żeby wszyscy goście trafili do swoich pokoi... Kiedy po zejściu do głównej izby musiał wysłuchać tyrady, której przysłuchiwali się również wszyscy goście, podjął decyzję. Koniec z pomiataniem. Dokończy obsługę gości, jak na porządnego oberżystę przystało i przejdzie się do tego uzurpatora...

***

Kiedy schodzili na śniadanie, było jeszcze ciemno, choć niebo na wschodzie zaczynało powoli nabierać zielonkawego odcienia. Obsługujący ich pomocnik oberżysty był wyraźnie nieswój, ale przyrządzona przez niego na śniadanie tradycyjna jajecznica - tym razem na boczku, ze świeżym bochenkiem chleba, była przepyszna...

***

Kiedy wyjeżdżali, Staub zawieruszył się na dłuższą chwilę, a kiedy dołączył do towarzyszy spory kawałek za karczmą, okrył ramiona Mary zapomnianym futerkiem i wręczył jej pożegnalny podarunek od Spielmessera w postaci butelki młodego wina rabarbarowego.

***

Kiedy dziewki kuchenne przyszły do pracy o wschodzie słońca, obudziły śpiących w najlepsze pozostałych gości “Złotego Łosia” świdrującym krzykiem. Późniejsze oględziny wykazały, że niejaki Oli Spielmesser, były właściciel gospody “Pod Złotym Łosiem” zadusił we śnie nowego oberżystę, zatrudnionego z ramienia Czterech Pór Roku niejakiego Kuno Glossa, po czym obwiesił się na belce w kuchni, nie zostawiając żadnego listu. Przesłuchanie dziewek kuchennych potwierdziło, że obaj mężczyźni byli ze sobą skłóceni, co przybierało na sile przez ostatnich kilka tygodni. Mieszkająca na piętrze niejaka Gerta Spielmesser, matka Olego, zmarła ze starości we śnie.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172