Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-09-2012, 11:20   #1
Sierak
 
Sierak's Avatar
 
Reputacja: 1 Sierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłość
[Forgotten Realms 3.5] Na szlaku najemników

***
Szlak Najemników, Emberdawn

***



Tarsakh, zwany często także szponem cyklonu. Czwarty miesiąc roku zazwyczaj przynosił ze sobą wiosnę już w pełni tego słowa znaczenia: zimowe chłody odchodziły w niepamięć, co jakiś czas padał deszcz, jednak rolnikom było to wyraźnie na rękę, w połączeniu z coraz cieplejszymi dniami była to dla nich obietnica obfitego w zbiory roku. Wybrzeże Mieczy nigdy nie mogło narzekać na temperaturę na wiosnę, co prawda na wybrzeżu pogoda lubiła płatać żeglarzom figle, jednak miejscowości położone dalej (a już szczególnie Emberdawn, które od oceanu oddzielał pas gór) cieszyć się mogły ciepłymi, z racji na położenie geograficzne, w miarę stabilnymi wiosnami. Pora roku najczęściej kojarzona przez druidów z cyklem odrodzenia dla dzieciaków oznaczała możliwość zostawienia w domu grubych futer i więcej czasu na dworze, dla chłopów powrót na pole, dla kupców i najemników zaś rozpoczęcie sezonu. W zimę szlaki handlowe praktycznie stawały w miejscu, te morskie co prawda jakoś dawały radę, ale opłacanie magów roztapiających przybrzeżne kry było wybitnie nie opłacalne. Przez Emberdawn przetaczało się więc teraz dziennie przynajmniej kilka karawan wielkich faktorii handlowych, raczej przyjaźni z natury mieszkańcy witali je serdecznie, wiedzieli jednak że towarzyszący kupcom najemnicy powiązani są z nimi kontraktami i na próżno ich namawiać do zostania, chociaż na trochę, w niewielkiej mieścinie położonej w dość ciężkim miejscu. Wiosna jednak dopiero się zaczynała, tak więc mieli nadzieję że pojawi się w końcu ktoś, kto przeszyje serce trapiącej ich bestii.

Samo Emberdawn nie było może klejnotem na skalę Waterdeep, nie mogło również stawać w konkury z mniejszym od niego Daggerfordem. Ciągle jednak było ono gościnnym przytułkiem niebezpiecznego traktu prowadzącego do Wrót Baldura. Już z daleka rzucał się całkiem wysoki ostrokół odgradzający domostwa od równiny pól uprawnych, linii gęstego lasu na północy i kilku samotnych wzgórz na północnym wschodzie. Ci bardziej spostrzegawczy dostrzec mogli ludzkie sylwetki chowające się za naostrzonymi kłodami, nie było to co prawda elfie kommando, zwykli chłopi o zapewne znikomej wartości bojowej robili co mogli, by pilnować swoich dobytków. Brama, a raczej ciężkie, drewniane drzwi otwarte były na oścież, prowadziły do swoistego przedsionka odgrodzonego kolejnym drewnianym murem z takim samym, zbrojonym portalem otwierającym zaś wejście do samej wioski. Emberdawn sprawiało dość pozytywne wrażenie. Krótka droga wyłożona drewnianymi kłodami prowadziła na niewielki plac wokół którego stała kuźnia (największy budynek), karczma i kilka większych domów zapewne należących do urzędników. Ciężko było dopatrzeć się jakiegoś porządku w tutejszym budownictwie, domki porozrzucane były pod różnym kątem, w różnych miejscach tworząc jedynie prowizoryczne ścieżki i malutkie placyki na rozwieszanie prania albo wylanie brudnej wody. Jedyne dwa budynki będące poza palisadą należały do miejscowego drwala i zielarki, ta ostatnia cieszyła się z resztą mieszanym zaufaniem.
Dzień dzisiejszy obfitował w różne persony przewijające się przez Emberdawn. To o dziwo odbiegało od standardów typowej wioski na uboczu, gdzie baby na widok obcego obdzierały kota ze skóry i rzucały urok, byle toto sobie poszło. Tutaj podróżni witani byli bardzo ciepło, dzieciaki podniecały się uzbrojonymi po zęby najemnikami, chłopi po chwili rozmowy sami wypytywali o nowinki ze świata, wieczorami zaś siadali razem z młodymi i słuchali bardzich opowieści. Chłopki zaś... Te młodsze i nie wydane wręcz obskakiwały co przystojniejszych mężów w nadziei na wyrwanie się z małej wioski i możliwość zobaczenia świata na własne, śliczne oczy.

Od rana przez lub w okolicach Emberdawn przewaliło się przynajmniej pięć tuzinów osób. Wraz ze świtem minęła je duża, ciężkozbrojna karawana markowana kompanią handlową Gallawaya. Osiem dużych wozów ciągniętych przez dwa konie jeden, dwudziestu chłopców do obsługi i z piętnastu zbrojnych przejechało obok miasteczka, nie siląc się na postój. W ślad za konwojem, w niewielkim odstępie czasu przybyli również dwaj mężczyźni. Pierwszy zawitał prawie równo z pojawieniem się na horyzoncie połowy złotego dysku, całkiem wysoki, o solidnej posturze i gęstych, kasztanowych włosach. Miał może z dwadzieścia lat, z jego aparycji zaś szczególnie wyróżniał się spoczywający na pierścieniach krótkiej kolczugi amulet, symbol Tempusa i wiszący u boku topór. Ten zaś zwrócił uwagę nawet miejscowego kowala, otwierającego akurat swój przybytek. Mężczyzna mimochodem zagadał do młodzieńca o pochodzenie i wykonanie oręża, sugerując północne bractwa płatnerskie i wytrzymałość wykutych przez nie broni. W oknach i przed domostwami pojawiło się kilka głów przysłuchujących się rozmowie. Typowy ludzki odruch, mężczyźni starali się wyłapać jak najwięcej z rozmowy boskiego sługi i kowala, żeby później samym móc wyjść na fachowców.
Mniej więcej dwa kwadranse po przybyciu Taara do Emberdawn, w jego mury zawitał inny młodzieniec. Ten, po całonocnej podróży szybko przemknął przez centrum wioski i udał się do karczmy, napić się i najeść po długim spacerze. Był średniego wzrostu jak na mężczyznę, odziany w podobną do kapłana, krótką kolczugę z wiszącym u pasa długim mieczem i tarczą na plecach. Brunatne włosy opadały mu niesfornie na czoło, przysłaniając podkrążone po całonocnej przeprawie oczy. Mimo zmęczenia sposób jego poruszania się nie uległ żadnej zmianie. Wyćwiczone, krótkie ruchy jakby trenowane godzinami nie zawierały w sobie żadnego niepotrzebnego gestu, niczego przypadkowego. Widok Claira w pewien sposób mógł niepokoić, przywodzić na myśl co ktoś taki mógł wyczyniać z już dobytym mieczem. Na szczęście nikt nie niepokoił go rozmową, było wcześnie i większość mieszkańców jeszcze spała, tak więc i on mógł wreszcie złapać chwilę odpoczynku.

Około południa przez Emberdawn przetaszczyła się kolejna karawana, tym razem mniej obwarowana i mniejsza sama w sobie, prawdopodobnie pochodząca z Wrót Baldura, aczkolwiek ciężko było dopatrzyć się na niej konkretnych insygniów. Członkowie gildii kupieckiej zatrzymali się w miejscowym przybytku ożywiając nieco okolicę, mniej więcej po godzinie jednak zabrali się dalej. W ich towarzystwie przybyli do mieściny dwaj kolejni poszukiwacze przygód. Bragonius był dość wygadanym młodzieńcem, pełnym jeszcze ideałów o bohaterskości, pomaganiu słabszym i ratowaniu pięknych księżniczek z zamków. Drugi z nich zaś, wysokości mniej więcej wyrośniętego dziecka trzymał się na uboczu. Mimo panującego dookoła ciepła nie zdejmował kaptura z głowy, zauważyć się dało co jakiś czas kawałek obsydianowej skóry gnoma, zdradzającej jego podziemne pochodzenie. Ale co też Svirfneblin robił na powierzchni? To już chyba tylko sam Boddynock wiedział.
Ostatnia dwójka podróżników przybyła dopiero w godzinach popołudniowych. Był to młodzian, rzec można wręcz gówniarz o przepełniającej go niesamowitej aurze inności (i charakterystycznych, czerwonych tęczówkach oczu) i całkiem interesująca kobieta, która w mig zyskała na popularności u miejscowych (głównie chłopów). Co łączyło przybyłych tego dnia sześciu podróżników? Na pewno nie pochodzenie, tym bardziej rasa i profesja. Na pewno w niedługim czasie mieli stać się rozpoznawalnymi twarzami na Wybrzeżu Mieczy, póki co zaś połączyło ich dość huczne powitanie.

Jak wspomniałem już wcześniej, nikt nie łapał za widły wyganiając obcych. Nikt też nie zachowywał się agresywnie wobec mężczyzn chcących ukraść ichnie dziewki. Emberdawn przyzwyczajone było do przyjmowania gości, ale sposób przyjęcia mógł wydać się nawet podejrzany. To, co miało tu miejsce można określić regularną libacją: zaczęło się rozmowami, co chwila ktoś czegoś chciał, to podleciał dzieciak i prosił, żeby pokazać mu parę uderzeń miecza. To kowal zwrócił uwagę na niecodzienną robotę części ekwipunku któregoś z awanturników, koniec końców w rosnącym tłumie pojawił się i miejscowy burmistrz, Bernard Rogendrott.


Był wysoki, postawny, ogolony na łyso, zaś pokiereszowana bliznami twarz sugerowała jasno profesję wykonywaną przezeń zanim zabrał się za rządzenie. Szybko okazało się, że nie on jeden z resztą. Cała jego kompania mieszkała w Emberdawn szukając spokoju po latach walk z orkami, gdzie też pozakładali rodziny. Generalnie rzecz biorąc pojawienie się emerytowanego awanturnika ochłodziło nieco atmosferę, dało się odczuć wielki szacunek, jakim był tutaj darzony. Jednak i on miał wiele ważniejszych spraw na głowie, tak więc nie zagłębiając się bardziej w rozmowę szybko zmył się w czeluści swojej chaty. Oficjalne rozpoczęcie przywitania nieznajomych można określić mniej więcej na postawienie kolejki dla wszystkich przez właściciela tawerny.

Powód całej tej szopki stał się jasny dopiero późnym wieczorem. Chcąc nie chcąc, cała szóstka wylądowała wreszcie przy jednym stole i miała okazję poznać się, zamienić kilka pierwszych słów i odebrać o sobie pierwsze wrażenia. Chwilę potem przysiadł się również i karczmarz, prowodyr całego tego dzisiejszego pijaństwa, zaczął mówić, a mówił dużo i początkowo niezrozumiale: o duchach, o ciężkim położeniu wioski, o nawiedzonym zamku Dragonspear, którego właściciel zginął podstępem tajemniczego maga. Mówił także o zdarzających się co jakiś czas zaginięciach, o hałasach dobiegających nocami z zamku, o tym że burmistrz i jego ludzie są już starzy i mają rodziny, nie chcą ryzykować skóry, poza tym kto zaryzykuje starcie z umarłymi? Właściwie to kilku zaryzykowało i nikt jeszcze nie wrócił. Koniec końców zaproponował nowoprzybyłym zagłębienie się w problem, zbadanie ruin zamku i wyjaśnienie skrywanych przezeń tajemnic. Obiecał nagrodę, sumkę zebraną przez miejscowych i oczywiście góry skarbów ukrytych w nawiedzonym dworze. Zaoferował nocleg na czas pobytu w Emberdawn i wszelką pomoc, jakiej będzie mógł udzielić. Czy warto było angażować się w prywatne sprawy wioski gdzieś na zadupiu za kilkaset sztuk złota? Mężczyzna nie oczekiwał odpowiedzi, prosił o nią jutro rano i zaproponował przespanie się z problemem, po kilku głębszych wyznał również, że jego żona należała do grona zaginionych, będzie już z rok jak jej nie ma, stracił nadzieję na znalezienie jej, ale najzwyczajniej w świecie nie chce, by ktoś inny z osób znanych mu od szczeniaka przeżył to samo, co on.

***
Szlak Najemników, Dragonspear

***



Zanim ktokolwiek zdał sobie z tego dobrze sprawę, na zewnątrz zapadł już zmierzch. Późna godzina i chłodna jeszcze, wiosenna noc, wygoniła wszystkich z dworu do domów lub Smokowego Dobytku, bo tak nazywała się jedyna w wiosce karczma. Nawet tam z resztą ilość biesiadników znacząco zmalała, wielu z nich musiało rano wstać, tak więc picie do późna nie było im po drodze. Zanim wybiła północ, wewnątrz została tylko grupka dopiero co poznanych najemników oraz karczmarz, ci pierwsi z resztą też powoli zbierali się na górę, odespać trud całodziennych podróży szlakiem.
Zaoferowane przez kwatermistrza pokoje prezentowały się całkiem ładnie, do luksusu było im co prawda daleko, ale generalnie nie było na co narzekać. Niewielkie, kilkuosobowe izby zawierały w sobie wszystko, czego potrzeba było do poprawnego funkcjonowania nawet z osobnym pokojem, w którym stała balia do kąpieli. Łóżka były drewniane, o dziwo była na nich świeża pościel, przy każdym stał niewielki stoliczek, w rogu pokoju w sąsiedztwie okna umieszczona została wielka, dębowa szafa mogąca pomieścić całkiem dużo ubrań. Każdy z kolei wybrał sobie swoje miejsce do spania, z czym Nero czująca się dość nieswojo w towarzystwie samej płci męskiej, ulokowała się na łóżku stojącym możliwie blisko wyjścia. Po dniu pełnym wrażeń wszyscy szybko udali się w objęcia Morfeusza.

Cała akcja przeprowadzona została bardzo sprawnie, można powiedzieć, ktoś musiał to robić nie pierwszy raz, zero wpadek i potknięć, do ostatniej chwili żaden z najemników nie usłyszał nawet skrzypnięcia deski w podłodze. Każdego z nich budził na ułamek sekundy silny, drażniący nozdrza zapach, po czym znów zapadali się w sen jeszcze silniejszy niż przedtem. Jedynie Boddynock, gnom mieszkający większość swojego życia w Podmroku (przez co spanie jak na szpilkach było dla niego normalne) obudził się odruchowo na moment przed przystawieniem mu do twarzy białej szmatki namoczonej ciężkim do zidentyfikowania dla niego płynem. To z resztą nie miało znaczenia, bardziej liczyła się osoba dokonująca śmiałego porwania. Wpadająca przez okno księżycowa łuna dość wyraźnie oświetliła łysą głowę zamachowca. Tych blizn i tego charakterystycznego, pełnego ignorancji spojrzenia, gnom nie byłby w stanie pomylić z niczym innym. Cała grupa młodych najemników uprowadzona została przez burmistrza, poznanego dziś Bernarda Rogendrotta i kogoś jeszcze. Svirfneblin nie miał wystarczająco czasu na rozpoznanie pozostałych myszkujących po pokoju sylwetek. Mimo jawnego sprzeciwu mózgu, jego świadomość ponownie odpłynęła w dal...

...Powróciła dopiero kilka godzin później. Nie tylko u niego z resztą, gnom szybko doszedł do kilku wniosków. Po pierwsze, specyfik musiał być dziełem alchemika bo mniej więcej u wszystkich jego efekt przestał działać w podobnym czasie. Po drugie, bardzo nie spodobała mu się sytuacja w której się znajdował. W takich chwilach zastanawiał się, czy aby zdolność widzenia w ciemności faktycznie była takim błogosławieństwem, jak można było myśleć? Wielkie, prawie sześciometrowe ognisko skutecznie rozświetlało najbliższe okolice tak więc każdy mógł się dokładnie zorientować, w jak wielką kupę wpadł. Humoru nie poprawiało mu także wielkie, metalowe coś przypominające ruszt, a znajdujące się mniej więcej w połowie wysokości płomienia.
Mężczyzn rozebrano do bielizny i przywiązano do powbijanych w ziemię drewnianych pali. Co mądrzejszy dodał sobie dwa do dwóch i doszedł sam do wniosku, jaką rolę pełnił w dzisiejszej kolacji. W najgorszej pozycji znajdowała się jedyna przedstawicielka płci pięknej, Nero. Ona również paradowała w samej bieliźnie, jednak jej miejsce nie było przy drewnianym palu... No, przynajmniej nie tym wbitym w ziemię. Pozycja dość uwłaczająca kobiecie zakładała przełożenie jej w pasie przez poziomy kawał oszlifowanego drewna w taki sposób, by ułatwić sobie dostęp do jej wdzięków. Przywiązanie zaś nadgarstków do kolan zapobiec miało próbom ucieczki. Kilka sekund minęło, zanim konstruktorka zdała sobie sprawę ze swojej dość niekomfortowej sytuacji, po kolejnych kilku uświadomiła sobie, że całe szczęście dolna część jej bielizny znajduje się jeszcze na swoim miejscu, czyli nikt nie dobierał się do jej ‘wianuszka’. No, jeszcze...

Krótka lustracja okolicy, kilka nerwowych obrotów głową i spotkanie wzrokowe z odpychającymi, przekrwionymi ślepiami pozwoliło mniej więcej nakreślić obraz sytuacji. Dookoła skrępowanych przy ognisku najemników aż roiło się od orków i goblinów, na oko w samym zasięgu wzroku siedziało ich z trzydziestu. Drużyna awanturników właśnie stanęła (choć niedosłownie) oko w oko z duchami nawiedzającymi Dragonspear. Wnętrze zamku opiewało w ruinę. Zabudowania po tej stronie murów praktycznie nie istniały, poddane próbie czasu w większości zawaliły się lub zostały rozebrane (zapewne przez obecnych mieszkańców). Dało się zauważyć, że w części z nich porozkładano posłania i rzeczy codziennego użytku, co oznaczało że orkowie musieli obozować tutaj już od dłuższego czasu. W co poniektórych domkach (lub nawet wzwyż muru) rosły drzewa rozsadzając kamienne bloczki korzeniami lub przebijając się przez dachy i okna. Nie mniej jednak to, co zostało z zapewne pięknego kiedyś wnętrza, w większości już nie istniało. Cały dziedziniec był jednym wielkim placem-gruzowiskiem ze stojącymi gdzieniegdzie ścianami i rosnącymi gołymi jeszcze po zimie drzewami. Jedynym w miarę utrzymanym budynkiem wydawał się dawny kasztel, dziś został z niego tylko parter z oświetlonym pochodniami zejściem do podziemi. Na nieszczęście zamkowe mury świetnie zniosły próbę czasu, brama znajdująca się na południe od paleniska była zamknięta i nie sprawiała wrażenia ‘do ruszenia’ przez drużynowego osiłka. Cztery wieże również prezentowały całkiem niezły stan. W dwóch południowych (po obu stronach bramy) ktoś najwyraźniej rezydował, słychać z nich było krzyki, widać było płonące pochodnie. Te na północ nieco gorzej przetrwały próbę czasu. Prawa była wyraźnie reperowana, jej szczyt nie wyglądał zbyt solidnie, lewa zaś runęła od wysokości pierwszego piętra w górę. Sprawiały wrażenie opustoszałych, aczkolwiek obie posiadały zamknięte drzwi wokół których zawieszono pochodnie oświetlające drogę.

Orkowa biesiada trwała w najlepsze. Co chwila któryś z nich ryknął przypominającym kwilenie świni śmiechem. Właściwie mieli dziewkę do chędożenia, mieli jedzenie, dom i święty spokój, czym tu się martwić? Na szczęście dla spętanych najemników pomoc jednak przyszła, aczkolwiek nie taka, jakiej by się spodziewali.

Głuche uderzenie o stal było na tyle mocne, że wzbił się aż kurz z kamiennej obudowy bramy. Zaraz za nim kolejne, po nim głośny ryk i jeszcze jedna seria. Z południa słyszeć się dało tupot czegoś ciężkiego i to nie jednego, nie dwóch, całej gromady. Zaraz także do kakofonii krzyków dołączyły polecenia orków i goblinie piski, z bram zawył odgłos dmuchania w róg, poprzedzający głośne ostrzeżenie.
- Trohh! Trohh! - Ci znający język orków bez problemu zidentyfikowali przepełnione obawą zakrzyknięcie jako pojawienie się w okolicach trolli. Powszechnie wiadome było to, że na Wielkich Moczarach aż roiło się od wielkich zielonoskórych, nikt jednak nie posądził ich o zbieranie się w grupki i prowadzenie walk ze swoimi mniejszymi braćmi. Wszyscy siedzący przy ognisku zebrali się na raz i pobiegli w kierunku bram, z południowych wież co rusz ktoś wybiegał. Sądząc po samych zbrojach, musiało być to dowództwo zamieszkującego Dragonspear plemienia. Wszystko co było w stanie utrzymać broń wchodziło na mury ostrzelać adwersarza. Pozostali biegli na dół przytrzymywać bramę przed jej nieuchronnym wyłamaniem.

Czyżby to właśnie była szansa na oswobodzenie się i ucieczkę z patowej sytuacji? Okolice ogniska opustoszały, ale nie oznaczało to wcale, że oprawcy całkiem zapomną o swojej rozrywce na dzisiejszą noc.
 
__________________
- Alas, that won't be POSSIBLE. My father is DEAD.
- Oh... Sorry about that...
- I killed HIM :3!
Sierak jest offline