Ed siedział naprzeciw starszego faceta, który mimo słusznego wieku i dzięki technologii, wciąż trzymał się życia niczym stary i groźny niedźwiedź górskiego lasu.
- Fuchę mam szefie na boku, to i wolne wziąć chciałem. Junior poradzi sobie beze mnie. Towar już niemal gotowy. Zostały detale. Materiał jest czysty jak łzy panienki przenajświętszej. - Że jaka to robota mówiłeś? – zapytał stary Jorgensten przelotnie patrząc na Waltersa między gaszeniem skręta a odpalaniem kolejnego peta. Ponoć palił jak piec martenowski odkąd wszczepili mu nowe, nie do zdarcia płuca.
- Nie mówiłem. – uśmiechnął się krzywo Ed.
– Sprawa jest błaha, zresztą wolałbyś nie wiedzieć. Pomagając komuś mam okazję wyrównać rachunek z kicia. I jeszcze nieźle zarobić. - Jak mówisz, że Junior se poradzi, to niby nie ma sprawy... Ale chłopaków nie potrzebujesz? - Nie. Będę wycierał się po mieście przez kilka dni z kolorowymi. – parsknął śmiechem.
- Ponury dzień. Słota. - rozłożył ręce.
- Biznes jest biznes. – Swen pokiwał głową.
– Znałem kiedyś jednego smolucha, co mi w pamięci szczególnie został.
O nie! – Walters sięgnął w stronę papierośnicy obróconej ku niemu przez szefa. – Kurwa tylko niech nie zaczyna znowu pierdolić o tym co było chuj wie ile lat temu... – Ed uśmiechnął się przeciągając w palcach skręta.
Jednak Jorgensten tylko spojrzał jakby przez szczerbinkę z założonych w krzyżaczek na stół harleyowych butów, na wiszącą nad zasłoniętymi żaluzjami gablotkę, w której za szkłem wisiała czarna kurtka motocyklowa z tagiem Sgt at Arms, lecz nic więcej nie powiedział. Walters odpalił fajkę nie przeszkadzając w zadumie starego.
- Taaak. – Jorgensten ocknął się kiedy żar przypalił mu palec.
– Tylko smrodu dla Aniołów nie narób. – poradził spokojnie, lecz Ed nie jeden raz słyszał ten jego ton głosu, który bynajmniej sugerował lekkość wypowiadanych słów.
- Jasne.
- Coś jeszcze?
- Nie. A właściwie tak. Słyszałeś o dzisiejszych kangurach przed świtem. – wyraźnie stwierdził Ed.
– Chcesz żebym kazał chłopakom powęszyć, kto zaczyna regularnie u nas homeruny zapierdalać?
Jorgensten przyjrzał się mu poważnie, że aż trochę gorąco się Waltersowi zrobiło.
- Nie, no spoko, tak tylko pomyślałem, że trzeba im szybko łeb ukręcić, dla przykładu.
- Chłopaki mają co robić. Będziesz się szwendał na mieście to sam się rozejrzyj. – zawyrokował starszy gość o pokrytej zmarszczkami i bliznami twarzy.
- Ja? – bardzo chciał aby aby jego mina sugerowała, że się wolałby w język ugryźć niż tym zajmować.
- No chyba, że nie ja. – Jorg uniósł siwą brew marszcząc czoło.
- Jak co znajdziesz to melduj dla Juniora. Chcę wiedzieć kto i co pierdolnął z tego wozu dla naszego kochanego „Korpu”. Jaja im urwę. - Okay. – Ed zgasił niedopałek w mosiężnej popielnicy.
– Jak się da to się zrobi. ***
Wsiadł na
motor, który stał w rzędzie kilkudziesięciu mu podobnych, ustawionych wzdłuż chodnika. Zakładając
kask dostrzegł w oknie na piętrze znajomą sylwetkę
Audrey. Blondynka posłała mu wraz uśmiechem całusa zdmuchniętego z otwartej dłoni. Puścił jej oczko. Głupia dupa, pomyślał odjeżdżając.
Zaparkował przed wejściem do włoskiej spelunki. Kiedy stanął w drzwiach, właściciel na jego widok uśmiechnął się przymilnie.
- Bongiorno! - Sie masz... – Ed zawiesił głos w pamięci szukając imienia pseudo italiańca – ... Gialetti?
- Johnny, Eppsi... – szybko poprawił go facet, na co Walters przepraszającym gestem teatralnie pacnął się dłonią w czoło, jakby doprawdy mógł to zapomnieć!
- Bene, bene! – Johnny wytarł spocone ręce w czarny garnitur z połyskiem.
- Zapraszam!
Ed rozejrzał się po knajpie szukając wzrokiem znajomych twarzy. Musiał chyba być pierwszy. Od razu wpadł mu w oko stolik w kącie pod oknem z tabliczką „Reserved”. Mijając ludzi podszedł do upatrzonego miejsca i przetrącił rezerwację. W dupie miał, że mogła nie być jego nowych kolegów i koleżanek. On przecież nie rezerwował żadnego stołu. W powietrzu unosiła się włoska melodia rodem z głośników italiańskiego sklepu spożywczego, jakich jeszcze kilka z sentymentu było w Małej Italii. Tutaj ten joint był jednym z reliktów makaroniarzy mieszkających na Brooklynie.
***
- Spiridion... Jak to ten sam, to szczurkowata gadzina od małych przekrętów. Działa na tym terenie. Jak go zobaczę to rozpoznam raczej na pewno. Albo głupi jest frajer, że palce macza w tym towarze bez wiedzy i zgody Aniołów, albo ma naprawdę duże facet jaja... albo plecy... – Walters wzruszył ramionami.
- Na mieście nie wiadomo kto rąbnął przesyłkę. Miesiąc temu ktoś zrobił Umbrellę, też na samowolkę na tym terenie... Może to ta sama ekipa. No i znaleźliście tam coś na rozjazdach? – zapytał Ed posilając się zamówioną lazanią.
– Czy pozamiatali koncertowo? - wypełnił swój kufel po brzegi z pękatego pichera patrząc po twarzach nowych znajomych. Czarnego, Rustlera, Żółtej, Krótkowłosej i Gajera.