Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-09-2012, 17:11   #307
Harard
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Post pisany wspólnie z Hiją

Gary stanął i uśmiechnął się. Wszystko nagle uspokoiło się wokół. Nie było gorączkowego myślenia, co dalej. Co najpierw, kim jest szef Xarafa. Nie było już strzelaniny na Rewirze i Żniw. Tylko spokój i cisza. Koniec filmu w starym kinie, lecą napisy końcowe ale jeszcze nikt nie zapalił świateł na sali. Koniec balu.
- To pewna informacja, prawda John? Sprawdzona? – zapytał spokojnie, przejechał lekko drżącą ręką po nieogolonym policzku. – Nie przyszedłbyś do mnie gdyby tak nie było.
- Przykro mi, Gary... Ja...
Triskett zogniskował wzrok, który jakoś uciekał do wspomnień.
- Tak. Oleander Deepforest, przekaż Truposzowi, albo innym. Albo sam jedź. Resztę słyszałeś na posterunku i przed chwilą. Nic więcej nie mam, to mój cały wkład. – Z resztą co za różnica. To już nie ważne. – I John? Jak znajdziesz czas, już po wszystkim, wpadnij do nas do domu... Chciałem pogadać.
Brewer popatrzył uważnie na niego, nie słyszał jeszcze takiego tonu. Triskett nigdy tak nie brzmiał. Jak październa kukła, lalka której ktoś poodcinał krzywym nożem wszystkie sznurki.
- Hmm? Nic, nic. – Triskett wykrzywił się w uśmiechu, bo Brewer chyba zapytał go o coś. Klepnął przyjaciela po ramieniu. – Zaglądnij do nas John. Mam ochotę na szklaneczkę Ardbega, wiesz, tego na specjalne okazje. A oduczyłem się już pić do lustra.

Gorąco. Triskett popatrzył w niebo, mrużąc oczy. Zawsze lubiła taką pogodę. Szedł wzdłuż ceglanych budynków a żar od nagrzanego asfaltu obezwładniał. Zawsze narzekała na pogodę w tym cholernym kraju, czekała na lato jak na zbawienie.
Wszedł do nieco zbyt ekskluzywnych delikatesów. Trochę już odszedł od MRu, rozmyślania zajęły mu więcej czasu niż przypuszczał. Wszedł do środka i zatrzymał się przy szafce z whiskey.
Górna półka. Ardbeg Supernova.

Nie miał wiele pieniędzy przy sobie, bo przecież Wiewiórowi oddał większość zawartości portfela. W targach poświęcił więc resztę gotówki, swoją legitymację regulatora MRu i kamizelkę kevlarową, którą ciągle nosił na barkach. Szpakowaty sprzedawca godził się na barter chyba tylko z powodu drewnianej kolby obrzyna, którą Gary nieświadomie przełożył na przód paska, ściągając upstrzoną wzorkami voodoo zbroję. W zasadzie mężczyzna był tak wystraszony, że Triskett dostałby bez trudu flaszkę za darmo, byle tylko sobie już poszedł.

Wszedł do domu z butelką pod pachą. Wszystko po staremu, wszystko na swoim miejscu. Nie byli oboje wielkimi fanami porządku. Na ławie w salonie jego szpeja do czyszczenia broni. Na kuchennej wyspie jej zestaw do makijażu, który według Gary’ego przypominał spory arsenał alchemika szukającego recepty na kamień filozoficzny.
Dobrze im tutaj było, prawda? Wybrakowani, zniszczeni życiem, przytłoczeni przez kolejne trzęsienia ziemi, które z regularną częstotliwością rysowały podstawy ich zamków na piasku. Tu... był szczęśliwy, choć przez parę chwil. Przypomniał sobie jak urządziła mu wyżerkę na Thanksgiving. Nigdy jej nie powiedział, że ją... Ale ona wiedziała, musiała wiedzieć. Musiała, prawda?
Coś przerwało się w nim, runęło w diabły. Ukrył twarz w dłoniach. Wszystko się skończyło w jednej chwili.

Wszedł po schodach do jej gabinetu na kurzej stopie. Rzadko tu bywał bo to było jej królestwo i goniła go od swoich sekretów. Teraz było to miejsce w domu najbardziej przesiąknięte Lolą. Od dziwnych utensyliów, słoiczków z jakimś karaibskim świństwem pozwalającym jej łazić w świecie duchów z mlecznobiałymi oczami. Do jej zapachu w pozostawionej w nieładzie bluzce na oparciu krzesła. Nie wiedział ile siedział w pokoiku, otoczony wspomnieniami.

Pora. Nadszedł przecież koniec balu...

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=KIxloPaTZZ4&feature=related[/MEDIA]

Bał się. Nie, nie śmierci. Gorzej niż w życiu mu nie będzie. Nawet jak tam tylko jest pustka i nicość. Nawet to będzie lepsze niż to co działo się z nim teraz. Bał się, że zostanie gdzieś tutaj. Zawiśnie pomiędzy światami, co przecież może się zdarzyć w tej zasranej rzeczywistości po Fenomenie. Dlatego też napisał parę słów do Johna. Takie zabezpieczenie, cywilni egzorcyści też są dobrzy. Pomogą mu dostać się za Zasłonę, gdyby zgubił drogę. Do niej, bo może jednak tam nie ma tylko pustki...

Nalał bursztynowego płynu do kanciastej szklaneczki. Rytuał nauczony przez życie. Ostatnie krople mocno torfowej szkockiej whiskey były związane z nocą kiedy zastrzelił Jimmiego. Teraz już ich nie ma. Jedynego przyjaciela. CG, którą kochał jak szalony, aż spierdolił wszystko na amen. Loli, której nie zdążył powiedzieć...

Upił łyczek i przyłożył obrzyna pod brodę.

***

Rozprażony słońcem piach palił jej śniade stopy. Siedziała wsparta o maszt drogowskazu. Bogowie raczą wiedzieć ile to już czasu pilnowała swojego posterunku z zamkniętymi powiekami, które dawno już temu wyschły na wiór. Łzy wreszcie przestały płynąć i miejsce podszytej tęsknotą rozpaczy zajęły upór i pewność, że jeśli wytrzyma dostatecznie długo z samą sobą, to zasłuży na nagrodę. Na to, o czym marzy.
A siedząca wśród piachu mambo marzyła tylko o jednym.
Legba postawił ją na straży, bo obydwoje dobrze wiedzieli, że nie należy tak naprawdę do żadnego ze światów. Lub może należy do obydwu zbyt mocno, poza granice przyzwoitości.
Wszystko się popieprzyło, powiedział jej Legba, gdy mogli już z sobą pomówić. Dawniej, mówił, kiedy szaman umierał, wracał jako pierwotne loa. Czysta i dzika siła.
Pociągnął wódki z gliniaka. Póki tacy, jak ona pamiętali by splunąć na ziemię pierwszym łykiem wódki, w zaświatach nie braknie gorzały.
Ale teraz, ciągnął, to ja już kurwa nie mam pomysłu, co z Wami robić.
Trudno mu się dziwić. Wracali opętani ziemskim życiem. Ludzkie emocje tak im hajcowały w sercach, że przejście w byt czysty było po prostu niemożliwe. Tak było i z nią. Ani myślała się poddać. Pies srał Londyn i jego kłopoty. Gdzieś tam, wśród tych dymiących zgliszczy został ten, o którym myśl nie dawała jej spokoju. Nieukojona tęsknota trzymała ją w garści.
Szaleniec. Byt strażniczy, oto czym się stała. Choć w każdej chwili umierało w niej serce, trzymała straż. Kiedyś, choć tak trudno pogodzić się z tą myślą, nadejdzie jego czas. Wtedy go złapie. Wyciągnie na brzeg i weźmie w ramiona. Kiedyś.


Była pustka i nicość. Czerń nieprzenikniona, oblepiająca wszystko jak smoła. Nie czuł bólu, czy strachu. Nic. Przez chwilę zdawało mu się że widzi gabinet na kurzej stopie i krwawy rozbryzg na ścianie. Potem było spadanie w otchłań, od którego wywracały się flaki. Wtedy był strach. Zwierzęce wręcz przerażenie.
Zawsze wydawało mu się, że przejście będzie jakoś… mniej obce. Mniej zagubione i niezrozumiałe. Że jak już skończy się życie, przetnie się wszystko co trzyma go z tamtym światem, to pozna tą odwieczną tajemnicę. Pokiwa w zrozumieniu głową. Będzie wiedział dokąd się udać, w którą stronę iść albo co dalej zrobić. Że to będzie jasne. Tymczasem spadał miotając się w przerażeniu. Sam w pustce.
Nie będzie bramy? Szali, wagi i ważenia duszy? A potem potępienia? Nie miał większych złudzeń gdzie trafiłby gdyby to była prawda. Piekło musiało istnieć, przecież pół życia walczył swoją mocą z tymi skurwysynami, którzy stamtąd wychodzili porozrabiać.

Krzyczał w pustkę, ale nikt nie odpowiadał. Nie było nikogo, nie było jej. Tylko nicość wypełniająca go powoli, dusząca, odbierająca wolę i siły.

A potem było morze, do którego wpadł miotając się ostatkiem sił. Woda zalewająca oczy i usta. Zimna i czarna. Walczył, to przecież umiał najlepiej, do tego był stworzony. Szamotał się i płynął, na oślep młócił otchłań zapadając się w nią coraz głębiej i głębiej.

Leżał bez sił na piachu. Oczy piekły od soli, gardło wyschnięte na wiór od krzyku. Podniósł głowę, przysłonił ręką bo słońce raziło kłując źrenice jak rozżarzonym szpikulcem. Zobaczył postać w oddali. W białej zwiewnej sukience. Poderwał się jak sprężyna, rzucił się pędem w jej kierunku. Wiedział już. Wszystko stało się jasne. Wszystko na swoim miejscu. Serce tłukło się w piersi z wysiłku ponad ludzkie siły, mięśnie rwały do przodu bez opamiętania.

- Gary - spierzchnięte wargi poruszyły się w ledwie słyszalnym szepcie.
To było ja wyładowanie elektryczne. Grom z jasnego nieba prześlizgnął się po jej astralnym już teraz kręgosłupie, ciasno oplatając go nićmi bólu. Choć nie doświadczyła tego nigdy wcześniej, wiedziała. Zerwała się z miejsca. Nie miała pojęcia, co nadało jej kierunek, ale zanim zdążyła dobrze się nad tym zastanowić, biegła już na oślep. Duch przecinał wymiary, te istniejące i te, których w ogóle nie było. Przemieszczała się i nie przemieszczała zarazem. Strach i podniecenie wypełniały całe jej jestestwo. Zdąży?
Musi zdążyć.
Wytężała wzrok, wreszcie - po nieokreślonym, lecz jak się jej zdawało niemożliwie długim czasie na horyzoncie zobaczyła punkt. Gdyby jej serce pompowało jeszcze krew to teraz właśnie szumiałoby jej w uszach. Nad ludzką, teraz już to wiedziała, sylwetką zaczynały gromadzić się ptaki. Odeślą go, bogowie, odeślą!
Ma tak kurewsko mało czasu.
Pogranicze nie było bezpieczne. Zasłona była od czasu Wielkiego Pierdolnięcia w naprawdę kiepskiej kondycji. Tu i owdzie pękała znienacka jak stare, wysłużone prześcieradło. Przez szczeliny przedostawało się w te i z powrotem wszelkie dziadostwo. I, doprawdy, ciężko było ocenić co jest gorsze - Ci niezapowiedziani goście czy rdzenni mieszkańcy z zaświatów.

Tą sylwetkę rozpoznałaby wszędzie. Ciemne oczy loa wypełniły się łzami. Pędził w jej stronę na złamanie karku a jego śladem podążały rozmazane kształty Przemytników. Sam nie miał z nimi szans, ale jeśli tylko uda się jej dobiec...

Zderzyli się ze sobą jak dwa wagony metra. Z pełnym tych wszystkich niedookreślonych emocji impetem. Wskoczyła mu w ramiona, zagarniając zachłannie i mocno oplatając jego biodra udami. Płakała i ten płacz zdusił w jej gardle wszystkie słowa, które mogłaby teraz wypowiedzieć.
Wiedziała już, co zrobił. Widziała to.
Rozbryzg krwi i oderwana szczęka mignęły jej przed oczyma jak jedna klatka, umyślnie wkomponowana w szpulę filmu. Tak już tu mieli. Brutalne zdarzenie, które zepchnęło ich tutaj, na zapomniane Pogranicze nosili ze sobą jak stygmat i tylko czasem, gdy nieruchome powietrze nagle zafalowało, dostrzec można było rany ciał, których już nie mieli. Po tym krótkim przebłysku i manifestacje wracały do ładu i znów można było udawać, że się wygląda jak dawniej. Tak już tu mieli i Gary też, gdyby na moment odsunął ja od siebie, mógłby zauważyć krwawą ranę i naruszony nożem oczodół w miejscu, z którego kiedyś świat oglądało ciemne oko.

- No. Te jodes.- szepnęła ponad jego ramieniem, na moment odrywając twarz od szyi kochanka. Pikujący w dół loa warknął z dezaprobatą, ale w ostatniej chwili poderwał się do góry. To była jej ziemia i jej zasady. Jeśli Strażnik zdążył zareagować, jemu należała się dusza.

Ten zapach. Myślała, że nigdy już...
Próbowała coś szeptać na próżno.

Coś było za nim. Jakiś nieokreślony szum, a może to rezydentny instynkt egzekutora ostrzegał, wył w głowie, wypełniając go znowu strachem. Że nie zdąży, że dopadną go zanim dobiegnie. Że nie ujdzie swojemu przeznaczeniu, nie wyrwie się z przeklętego kręgu piętnującego całe jego życie. Nie odwracał się, stopy grzęzły w mokrym piachu, ale rwał do przodu ile sił w nieistniejącym ciele. Czuł jak się zbliżają, ale i widział że ona jest coraz bliżej.

Zderzenie ich energii było jak Wielki Wybuch tworzący wszechświaty. Zatoczył się, zachwiał, ale utrzymał ją w ramionach. Nie było siły, która spowodowała by wypuścił ją teraz. Przylgnęła, drżąca i roztrzęsiona. Czuł ją, nie miał pojęcia jak dotyk jeszcze funkcjonował, ale trzymał ją przyciśniętą do piersi. Chciał jej wreszcie powiedzieć, wyszeptać w końcu… Dotyk, zapach obezwładniał, nie był w stanie oderwać się od niej. Bał się że jak rozluźni uścisk choć na sekundę ona rozwieje się jak dym i znowu zostanie sam w pustce.

Wyszeptała silnym głosem kilka słów, wkoło coś zawirowało. Czysta, złowieszcza energia biorąca ich na cel zatrzymała się, rozproszyła swój grot i pomknęła w górę. Odważył się w końcu. Odsunął się, spojrzał w oczy. Była piękna aż bolało. Mrugnął kiedy pomiędzy ciemną burzą loków pojawiły się na ułamek sekundy białawe pasemka. Kiedy zobaczył na szyi długą, głęboką ranę. Oko przebite ostrzem sztyletu.
Zawrzał gniewem, przycisnął czoło do czoła, uspokoił się. To już nie istotne. Ona stoi tu przed nim.
- Lola… Ja… - ze ściśniętego wydarły się w końcu urywane słowa.- Ty wiesz, prawda? Wiedziałaś…

- Ciii - łapczywie obsypała pocałunkami jego twarz. - Wiem.
Oddanie wypełniało ją całą i nie potrafiła zaprzeczyć, że zrobiłaby dla niego wszystko.
Choć tutaj, na Pograniczu, była wielką siłą, w jego ramionach znów czuła się na ubrany w kruchą ziemską powłokę człowiek. Zapach i smak wyzwalały wspomnienia. Czuła ludzkie emocje i było to przedziwne uczucie. Ulga, rozpacz, niepewność, radość... miłość. Loa nie znały tych stanów, łatwo je było zapomnieć, gdy serce przestawało bić. A jednak trwając w ramionach mężczyzny, któremu za życia zaufała jak żadnemu wcześniej doświadczała tych uczuć. To było trochę jak patrzenie na słońce przez bezustannie się obracający kalejdoskop.
- Powinnam się wkurzyć - uśmiechnęła się w końcu, gdy wreszcie była w stanie mówić - że zrobiłeś coś w tym stylu, wiesz o tym? I spuścić Ci łomot.

Uśmiechnął się i on. Nawet nie smutno, teraz już jakie to miało znaczenie.
- Bij, nie żałuj Lola. Przecież powiedziałem ci, że jak mnie zostawisz to lepiej jak od razu...
Pociągnął ją za rękę, odeszli kawałek od tego cholernego morza i usiedli na piaszczystej wydmie. Teraz kiedy zaspokoił choć na chwilę pragnienie bliskości, powróciły echa ziemskiego życia. Chciał zapytać jak to się stało, kiedy i dlaczego. Usiłował sobie przypomnieć nazwisko które powtórzył mu Brewer. Teraz jednak liczyło się tylko to że siedzi koło niego.
Nachylił się i pocałował ją delikatnie. Nawet zbyt delikatnie, jak na ich temperamenty. Nie chciał namiętnością burzyć tego spokoju, szczęścia. Jeszcze nie teraz.
- Co dalej, Lola? – spytał w końcu dotykając lekko jej tatuażu na karku. To było silniejsze od niego. Wyznał jej przecież... Ona wiedziała. Dotknął delikatnie wargami tego magicznego miejsca, gdzie szyja przechodzi w obojczyk.

Dom.
Dla każdego oznacza coś innego.
Jednym wystarczy, że mają przy sobie swoją własną szczoteczkę do zębów. Dla drugich to własne cztery ściany urządzone w syntetycznym, zbiorowym guście wyznawców katalogu potentata na rynku papierowych mebli. Dla innych to rodzina. Pies. Ulubione miejsce.
Dla siedzącej na piasku Dolores Esperanzy Ruiz domem był siedzący tuż obok niej mężczyzna.
Ich dysfunkcyjny tandem był jedynym domem jaki znała.
Ten krótki czas spędzony w domu Jimmy’ego to był pierwszy raz, gdy Lola czuła się u siebie. Nie miała już przecież choćby swoich walizek, które Gary rozwalił w drobny mak we wściekłości. Musiała się ukorzenić.

Znów byli razem i gdy pocałował jej szyję, poczuła jak ogarnia ją osobliwa odmiana spokoju.
- Zostaniemy tu - z czułością ujęła twarz kochanka w dłonie. - Chyba, że kiedykolwiek będziesz miał dosyć, wtedy wyślę Cię za tamtą granicę.
Wiedziała, że będzie musiała negocjować to z bogiem. Że to mu się nie spodoba. Wiedziała i, szczerze mówiąc, miała to gdzieś.
Ujęła dłoń Trisketta i wsunęła ją sobie pod sukienkę. Musnęła wargi.
Tyle na to czekali.
Tyle musieli przejść, żeby zaznać choćby chwili spokoju, że doprawdy, zasłużyli na ten moment zwłoki, którego najwyraźniej nie zamierzali zmarnować.

- Zostaniemy. - Przytaknął Gary. Nigdzie się nie wybierał, nie po to szukał jej przez pustkę, czarne morze, wymiary i czas by teraz wracać za granice Zasłony. - Zostaniemy tutaj.
Rozejrzał się wokół nieco dokładniej, bo przecież wcześniej wszystkie myśli i zmysły wypełniało spotkanie z nią. Długo gapić na krajobraz nie pozwoliła mu, zagarniając Trisketta w swoje władanie. Dotknął jej ciała, przesunął rękę wolno po wewnętrznej stronie uda. Był szczęśliwy.
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 07-09-2012 o 17:20.
Harard jest offline