Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-09-2012, 16:18   #16
Ajas
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Zebranie się wszystkich członków wyprawy pod bramą zabrało trochę czasu. Szybko powstały małe grupki, zawiązały się pierwsze nici porozumienia, ale i zdradliwe ostrze wrogości wdarło się w szeregi drużyny. Mimo wszystko nie doszło jeszcze do rękoczynów, a to w zbieraninie tylu indywiduów rokowało dobrze na przyszłość.
Dziewiątka bohaterów w końcu stanęła razem gotowa by ruszyć ku nowej i prawdopodobnie najważniejszej w ich życiu przygodzie, kilak szybkich spojrzeń na mapę i wszyscy mieli już ruszać gdy nagle…

Powóz z herbem królewskim wypadał z zakrętu niczym błyskawica niemal tratując ludzi i miażdżąc dzieci pod kołami. Szybka reakcja matek i ogólnego mieszczaństwa jedna uchroniła potencjalne ofiary, skończyło się tylko na kilku siniakach i szybkim rozbiegnięciu się gawiedzi do domostw.
Karoca stanęła przed zdziwioną drużyna, a jej drzwi otworzyły się z hukiem ukazując sylwetkę doradcy króla.
- Wiedziałem że o czymś zapomniałem! –wydyszał i odpalił papierosa ocierając pot z czoła.
- Dobrze że was dogoniliśmy… to jest bowiem ostatni członek waszej wyprawy. –stwierdził doradca, wypuszczając po schodkach… najbardziej typowego faceta w historii. Ubranego w garnitur z teczką w ręce. Pierwsze co przychodziło na jego widok do głowy to słowa takie jak: Nudziarz czy tez prawnik.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko speszony tym całym zamieszaniem, a San-Than zaciągając się papierosem wytłumaczył. – Przybył wcześniej niż wy i zupełnie o nim zapomniałem, jakoś tak mi się zlał z tymi wszystkimi urzędnikami pracującymi w zamku. No nic mam nadzieje, że jeszcze przyjdzie nam porozmawiać. –odparł po czym rozsiadł się w powozie, które drzwi zamknęły się, a woźnica powoli odjechał w stronę miasta.
Tak więc drużyna zasilona o jedną osobę w postaci Johna Doe mogła w końcu wyruszyć na szlak. I właśnie w ten sposób zaczyna się nasza prawdziwa opowieść.


Rozdział pierwszy: W drodze do Witlover


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5A01guT4HL4[/MEDIA]

Słońce zalewało trakt swymi ciepłymi promieniami, sprawiając, że krople potu miarowo spływały po czołach podróżników, wybijając swój rytm na kamieniach, którymi wyłożony był trakt. W pewnym sensie było trzeba się tym radować, wszak mógł być to ostatni z ciepłych dni w najbliższym czasie, jesienie bywały w tych stronach bardzo deszczowe i chłodne. Drużyna powoli kierowała się w stronę wielkiej puszczy, która musieli przebyć by jak najszybciej dotrzeć do Witlover. Pieszo była to droga, która powinna zająć około półtoratygodnia marszu, a ponieważ drużyna zaopatrzyła się tylko w dwa konie, to o szybszym dotarciu całej grupy nie było mowy.
Był to zaiste dziwaczny pochód, ciężko dochować tajności misji gdy dziesięć tak różnych od siebie osób środkiem traktu zmierza w stronę olbrzymiego lasu. Na czele grupy szedł Gort, czarnoskóry mięśniak, wszak nie miał zamiaru iść za nikim, tylko on mógł prowadzić! Tuż obok niego przyciśnięta do swego rumaka była Hana, wciąż nie czująca się najlepiej po narkotykowych ekscesach. Reszta drużyny szła w rozsypce, gdzie często następowały przetasowania w celu zmiany rozmówcy… czy też by mieć lepszy widok na pośladki którejś z drużynowych piękności.

Drużynę mijało wiele osób, głownie rolnicy z farm nieopodal stolicy, którzy zmierzali teraz na targ by sprzedać krowę, lub aby nabyć jakieś niezbędne do życia przedmioty. Dziwnym jednak był niemal całkowity brak wędrownych kupców. Jeszcze jakiś czas temu, do stolicy codziennie przybywali handlarze, z mułami a czasem i całymi wozami wypakowanymi towarami. Teraz zaś dało się ich policzyć na palcach jednej ręki, do tego byli niezwykle markotni i nie oferowali żadnemu z przechodniów żadnego towaru, po prostu w ciszy zmierzali do miasta. Czyżby szaleństwo złamało nawet ducha handlu? A może powód był inny?

Gdy grupa wkroczyła do lasu, korony drzew dały trochę ochrony przed upałem, a delikatny wietrzy sprawiał że liście grały swa muzykę, szumiąc w uspokajający sposób. Trakt szybko z brukowanego przemienił się w piaszczystą ścieżkę, nie raz przecinaną korzeniami potężnych drzew. Było tu też pusto od ludzi, drużyna była jedyną grupką kroczącą w stronę Witlover, co akurat było zaletą – im mniej obcych oczu tym lepiej.

Ten pierwszy dzień o dziwo minął spokojnie i szybko, nim ktokolwiek się zorientował, zaczęło się robić chłodnawo, a słoneczne promienie zostały zastąpione przez blask gwiazd. W nocy zaś podróżować nie było sensu, łatwo się zgubić, a odpoczywać też trzeba. Co komu po grupie niewyspanych i wypranych z sił bohaterów?

Ognisko szybko zapłonęło ,w utworzonym na polanie niedaleko drogi, prowizorycznym obozie.


A jak to często z obozowymi ogniskami bywa, szybko pojawił się nad nim bulgoczący garnuszek, oraz zadźwięczały szykowane patelnie. Teraz członkowie drużyny mogli popisać się swymi umiejętnościami kulinarnymi. Była to wszak ważna, a często niedoceniana umiejętność w świecie poszukiwaczy przygód. Możesz posiadać magiczny miecz, zbroje która może przetrwać strzały kuli armatniej, ale co ci po tym jeżeli nie umiesz wypatroszyć królika, czy ugotować pożywnej zupy. Głód potrafił być groźniejszy niż cała uzbrojona armia. Tak więc Shiba miał szansę by pokazać swym towarzyszą swój zamorski kunszt.

Był to naprawdę miły wieczór, gdy żołądki zostały napełnione, otwarto butelki z alkoholem, a rozmowy i śmiechy zdominowały leśne odgłosy. Nawet niebo chciało chyba by ten wieczór była dla herosów niezwykły, bowiem gwiazdy świeciły jak nigdy.


Wszak nie wiadomo ile jeszcze takich sielankowych chwil miało ich czekać w czasie drogi. Trzeba było brać z nich ile się dało by potem już nie musieć niczego żałować.
W końcu gdy senność zaczęła dopadać kolejno każdego z grupy wyznaczono warty, a miarowe oddechy, oraz głośne chrapanie ( w którym to dominował Czarnoskóry) zastąpiło rozmowy jak i śmiechy.

Następny dzień jak to zwykle bywa przyszedł za szybko, a słońce uderzając w oczy jasno dawało do zrozumienia, że faktycznie miło jest spać na polance, ale zadanie samo się nie wykona. Tak więc trzeba było wstać, zebrać obóz, szybko coś zjeść, oraz jeżeli ktoś chciał, zadbać o higienę osobistą w pobliski strumyczku. Nie był on rwący, woda zaś zimna i orzeźwiająca, idealna na poranną kąpiel. O ile oczywiście nie bało się wzroku podglądaczy z drużyny. Los kobiety na takich wyprawach nigdy nie był łatwy.

~*~

Dochodziło południe, gdy w końcu coś się wydarzyło. Idąc spokojnie traktem, do uszu członków wyprawy dobiegły nagle jakieś odgłosy. Początkowo niewyraźne, jednak wraz z kolejnymi krokami przeradzające się w męski, zachrypnięty krzyk o pomoc. W nozdrza uderzał też powoli zapach krwi. Niektórzy chwycili za broń inni napięli mięśnie. Jedynie zakręt ścieżki dzielił ich od nawoływań. Czy warto było ruszyć frontalnie, a może lepiej wysłać kogoś na zwiad, lub po prostu lasem ominąć ten kawałek traktu szerokim łukiem?
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline