- Krasnoluda, do cholery - warknął Mogund. Krasnalem to sobie mogli karzełki zwać, on był krasnoludem. Nie lubił strasznie gdy ktoś stosował zamiennie te nazwy. Czy on wyglądał na jakiegoś krasnala z bajki dla imperialnych bachorów? Noo, chyba że to byłaby baardzo straszna bajka... - W siódemkę - poprawił szlachcica. - Nie zapominaj o tych trzech butelkach... - dodał z szerokim uśmiechem. Wyglądało to dość groteskowo, niczym uśmiech kapłana Sigmara w sierocińcu. - Ja żem jest Mogund, syn Mordina - przedstawił się ochotnikowi, podając mu do dłoń. Oczywiście, zamierzał go mocno ścisnąć, coby sprawdzić jaki jest twardy. Mało kto wytrzymywał uścisk Mogunda - w jego kopalni krążyła plotka, że kruszy skały rękami, a nie kilofem. - A ten w sukience... To on ze wschodu jest, ledwo mówi po waszemu - przedstawił od razu Kislevitę. |