Gogle tropiciel już dawno temu włożył do kieszeni a kaptur zsunął, jedynie maska chroniła mu nos i usta. Wzrok dostosowywał mu się gładko a to do całkowitej ciemności panującej w rozpadlinach i w martwym lesie, a to do lekkiej poświaty gwiazd na bardziej widocznych, odkrytych przestrzeniach, gdy przemierzał je w pościgu za zabójcami Grzeszników. Sam się zastanawiał co w niego wstąpiło, by tak bardzo nadwerężać zasób sił, przecież już z trudem ciągnął za sobą nogi, mimo całej krzepy suchego jak rzemień ciała. Może łowiecka gorączka … a może chęć zmierzenia się z bardziej umiejętnymi od siebie. Albo ciekawość, albo fascynacja, albo … Wszelkie takie myśli wywietrzały mu z głowy gdy nurkował w pyle pokrywającym kotlinę w poszukiwaniu schronienia. Ciężki plecak wcisnął pod krzak, sam zaś zaległ z przygotowaną bronią, przyglądając się pokracznym sylwetkom. Zmrużył oczy i znieruchomiał, nawet myśli uspokoił i odwrócił od dostrzeżonych istot, by nie wyczuły zagrożenia szóstym zmysłem właściwym dzikusom, wyczulonym na niebezpieczeństwo. Oddychał równo i niespiesznie, a prymitywny filtr maski dodatkowo tłumił dźwięk. Jeśliby określać przynależność we wszechświecie tego kawałka przestrzeni który przypadkiem jego osoba wypełniała, to starał się pretendować do roli ułamka metra sześciennego piasku, kamienia i powietrza. Niestety, gnolle mogły mieć inne zdanie na ten temat... Kręciły się po kotlinie, węsząc i rozglądając się, jakby w poszukiwaniu żeru. A to oznaczało że mogą go odkryć w każdej chwili, z pomocą wiatru czy nie. Petru obrócił głowę gdy żaden z nich akurat nie spoglądał w jego stronę, ostrożnie dotknął dostrzeżonej rośliny ale cofnął palce - była zbyt wiotka by mu się przydała, a jej wyrwanie narobiłoby zbytniego hałasu. Zamiast tego przesunął dłonią po pyle i natrafił na coś co poruszyło się pod dotykiem. Kawałek krzemienia zagrzebany w prochu był nieregularny i wielkości raptem połowy pięści mężczyzny, ale na jego potrzeby powinien wystarczyć. Zacisnął na nim palce i znowu spojrzał na gnolle, wyczekując na odpowiedni moment. Gdy na jedno czy dwa uderzenia serca ich łby zwróciły się w inną stronę a wiatr świstał mocniej pomiędzy krzemiennymi ostrzami wyrastającymi ze skał, posłał kamień łukiem, ponad przeciwległą krawędzią kotliny. I modlił się do Ojca Słońce by żadne ze stworzeń nie dosłyszało skrzypnięcia jego zbroi podczas rzutu. Obydwa może by i pokonał, ale nie bez ran, być może fatalnych … a nie wiedział czy towarzysze hienom podobnych istot nie znajdują się gdzieś w bezpośredniej bliskości. Nie, lepiej było opuścić to miejsce korzystając z dywersji. Niezwłocznie, będąc żywym, zdrowym i nie tracąc dobytku.
__________________ Why Do We Fall? So We Can Rise |