Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-09-2012, 13:40   #18
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Amelia i Adrienne Fuerza


-Oddawaj to, ty mały, parchaty, synu borsuka i wydry!

-A goń się, grubasie!

-Straż, straż! Złodziej! Łapać złodzieja! Dopadnę cię, ty pokurczu! Dopadnę i nogi z dupy powyrywam!


Rozwścieczony sprzedawca, wymachując bochenkiem chleba jakby była to pałka, ruszył za uśmiechniętym od ucha do ucha niziołkiem, który kilka sekund wcześniej przebiegł obok jego stoiska, zgarniając z niego mieszek z drobnymi na reszty dla klientów oraz dwie bułki. Piekarz już wtedy poczerwieniał na twarzy, a wybuch jego wściekłości nastąpił dopiero wtedy, kiedy złodziejaszek przystanął w tłumie, ugryzł bułkę i skrzywił się, krytykując jej świeżość. Sekundę później czerstwy wypiek uderzył mężczyznę w czoło. No i się zaczęło…

W całym rozgardiaszu nikt nie zwrócił większej uwagi na wysokiego, szczupłego mężczyznę w brązowym płaszczu, który przechodząc za plecami wrzeszczącego piekarza wytrenowanym ruchem zgarnął z jego straganu kolejne dwie bułki, oraz bochenek chleba.

W oczach dwóch niewiast siedzących w karczmie i obserwujących to wszystko przez okno, ten ruch, gwar, tłok i życie w mieście były niesamowicie odświeżającymi doświadczeniami. W Esomii nie było przekupniów tak głośno targujących się o swoje towary. W Esomii wszyscy milkli, kiedy przez targ przechodzili strażnicy miejscy, w obawie, że w napływie złośliwości czyjś stragan zostanie zdemolowany lub co gorsza któryś ze sprzedawców wyląduje na przesłuchaniu w kazamatach. Tutaj strażnicy spokojnie przechadzali się pomiędzy straganami i wystawami, nie budząc niczyjego zainteresowania. Co jakiś czas któryś przystawał, by obejrzeć jakiś egzotyczny towar lub okładkę ciekawej książki.

I właśnie, książki! Całe stery, stosy i góry ksiąg o przeróżnej treści leżały przed handlującymi nimi mężczyznami i kobietami, zachęcającymi przechodniów do zakupu. Księgi geograficzne, powieści, dzieje wielkich bohaterów, przepisy kuchenne a nawet traktaty o treściach wielce nieprzyzwoitych. Dla dwóch siedzących przy stole i różniących się od siebie jak ogień od lodu dziewczyn, stało się jasne czemu Esomijscy akolici i kapłani tak pluli jadem i nienawiścią na to miejsce. To miejsce było po prostu wspaniałe.

Lecz nie wspaniałości Portu Drevis były celem podróży Amelii oraz Adreinny Fuerza. Podróży pełnej znoju, bólu i trudności. Podróży, która sama w sobie była przygodą wartą małej sagi…

Nie, celem dwóch panien było imię i nazwisko, które zapamiętały jeszcze z czasów dzieciństwa. Strato Cassius, tajemniczy, uśmiechnięty „wujek”, z którym ojciec spotkał się kilka razy, utrzymując przyjazd mężczyzny w tajemnicy nawet przed służbą. Misterny jegomość, z którym to ojciec obu dziewczyn spędzał całe noce na rozmowach i który to jegomość przywoził ze sobą księgi z odległych krajów oraz egzotyczne owoce, zakazane w Esomii.

Strato Cassius. Kupiec i szlachcic, na ślad, którego trafienie zabrało obu magiczkom miesiąc, od czasu przekroczenia granicy Skuld i natrafienia na karawanę, w której to znajdywały się skrzynie opieczętowane jego nazwiskiem i herbem rodowym.

Według informacji zebranych wśród handlarzy, Cassius był poważanym i wpływowym kupcem, mającym filie handlowe w Lantis, Porcie Drevis a nawet na wybrzeżu Westaliańskim i Wolnych Wyspach. A także głową bogatego rodu rycerskiego.

Były więc już tak blisko, a jednocześnie tak daleko od celu.

Rozmyślania obu dziewczyn przerwała służka, która postawiła przed nimi dużą miskę kaszy z kawałkami mięsa i gęstym sosem. Do tego szklanicę słabego wina.

-Smacznego życzę.- dygnęła i odeszła.

Ani Amelii, ani Adreinna w życiu by nie pomyślały że gdzieś na świecie istnieje miejsce, gdzie za sztukę srebra można zjeść suty posiłek. W Esomii wszystko było drogie. Drogie, niedostępne i okraszone ponurą egzystencją w ciągłym strachu przed zagrożeniem.


Buttal


Śnieg… Pozornie piękny, puszysty pył, osiadający malowniczymi czapami na gałęziach sosen i świerków. Wspaniały, miękki, budzący myśli o grzanym winie oraz kominku, w którym płonął ogień. Mało, kiedy natomiast, ludziom zdarzało się myśleć o tym jak wielkim utrudnieniem dla podróży jest gruba czapa śniegu, pokrywająca za równo gościniec jak i pobocza.

Dla krasnoludów jednak śnieg nie był zbyt dużym utrudnieniem. Krasnoludzka budowa ciała sprawiała, że twarde czaszki brodaczy trudniej poddawały się magii, żyły przyjmowały trucizny z równą łatwością, co alkohol, a mocarne nogi czyniły swoich właścicieli niewywracanymi i prawie niemożliwymi do zatrzymania.

Dlatego też Buttal szedł przed siebie a jego nogi działały niczym tłoki. Zbroja skrzypiała w zimnie a narzucony na nią płaszcz podróżny pokryty był już szronem i marznącym śniegiem. Sam krasnolud rozglądał się dookoła często i uważnie, bacząc na ewentualność bytowania w tych okolicach wendolskich maruderów. Za równo krasnoludy jak i klany północy znały barbarzyństwo tych obmierzłych, zdegenerowanych ludzi, ogłupionych kanibalizmem i częstym spółkowaniem między braćmi i siostrami. Charakterystyczne dla wendoli były podłużne głowy, pokryte żyłami. Dodatkowo, za równo mężczyźni i kobiety szybko traciły włosy. Szkaradny był to widok, zaprawdę szkaradny. W czasie walki zaś walczyli niehonorowo, kierując się podstępem i rządzą krwi.

Dlatego też kurier podniósł gwałtownie głowę i rozejrzał się bacznie, kiedy gdzieś niedaleko rozległ się świst. Stał na nad zboczem, lewej mając strome wzgórze pokryte śniegiem a po prawej dorodne sosny i rosnące u ich korzeni, karłowate krzaki.

Brodacz zmrużył oczy, szukając źródła hałasu. I znalazł je, kiedy spomiędzy zarośli wystrzelił kamień, zrywając mu z głowy kaptur i o włos mijając czaszkę. Wredne, wendolskie narzędzia. Proce, niedźwiedzie pazury na kijach i ząbkowane włócznie.

Sekundę po tym jak kamień minął swój cel, krzaki zatrzęsły się a spomiędzy nich wypadło dwóch dzikusów, wrzeszcząc i wymachując zrabowaną bronią.


Buttal był już jednak gotowy.


Petru


Oba gnolle gwałtownie obróciły łby i zastrzygły uszami, kiedy ciśnięty krzemień niezauważenie przeleciał nad ich głowami i z donośnym stukotem opadł pomiędzy skały po drugiej stronie kotliny. Za równo tropiciel jak i stwory trwały jeszcze przez chwilę, nasłuchując.

Szczęście jednak uśmiechnęło się tego dnia do mężczyzny z Palenque.

Kiedy wydawało się, że obie pokraki straciły zainteresowanie nagłym hałasem i zaraz wrócą do dalszego przeczesywania zarośli, poszukując kryjówki Petru, w miejscu gdzie upadł krzemień rozległ się szum a potem stukot osuwających się kamieni. Może to pocisk tropiciela naruszył stare osuwisko skalne, a może to jakiś przestraszony szczur uznał, to dobra chwila na opuszczenie nory i przy okazji potrącił kilka kamieni.

Pierwszy gnoll spojrzał na swojego towarzysza i zawarczał, kładąc po sobie uszy. Drugi w odpowiedzi zawył i pędem ruszył w stronę źródła hałasu, by po kilku sekundach dołączył do niego także ten pierwszy. Petru odczekał jeszcze chwilę, upewniając się że gnolle zajęte są przeczesywaniem skał, po czym wstał i możliwie dyskretnie ruszył pomiędzy zaroślami, starając się oddalić od tego niebezpiecznego miejsca.

Skradał się tak jeszcze kilka minut od opuszczenia kotliny. Po kwadransie pochylał się już tylko z czystej ostrożności, a kiedy oddalił się od kotliny na dalej niż półtora kilometra wyprostował się i z tej pozycji zaczął kontynuować podążanie za tropem.

Gdzieś w oddali, pomiędzy popielnymi chmurami wiecznie unoszącymi się nad Naz’Raghul, przeskoczył piorun.

***

Tuż przed świtem zaczęło padać. Chmury, odbijając światło powoli wznoszącego się słońca, przybrały nieprzyjemny, szaro-zielony kolor a krople deszczu połyskiwały w pierwszych promieniach jutrzenki. Był to jednak deszcz, jaki można spotkać tylko nad wyniszczonymi, popielnymi krainami. Ale jak na standardy Naz’Raghul nie był tragiczny. Często, bowiem zdarzało się, że opady deszczu korodowały stal, topiły skórę a w skrajnych przypadkach podpalały domostwa. Tutaj jednak spadające z nieba krople były nieszkodliwe, kwaśne w smaku i przy większej ilości w spożyciu wywoływały paskudną zgagę.

Petru, idąc, ściągnął z twarzy maskę oraz gogle, dobrze wiedząc, że przynajmniej w czasie deszczu nie musi obawiać się pyłu. Po mniej więcej kwadransie, kiedy to pierwsze krople deszczu wybrały z powietrza resztki niebezpiecznych pyłków oraz kryształów, tropiciel zdecydował się otworzyć manierkę, włożyć weń lejek i zebrać trochę deszczówki. Kwaśna czy też nie, woda na terenie tych przeklętych pustkowi była skarbem.

Jednocześnie przyśpieszył, wzrokiem wodząc po powoli zanikających śladach. Jak zawsze, szczęście w nieszczęściu. Możliwość uzupełnienia zapasów wody zaczęła zagrażać jego pościgowi.

Kiedy zaczęło świtać, ze śladów nic już nie zostało.

Petru westchnął tylko, chowając napełnioną manierkę pod płowe płaszcza i rozglądając się. Idąc za urwanym tropem dotarł dalej na zachód niż pierwotnie planował. Drzewa, pomiędzy które wszedł nie były całkowicie obumarłe a na głazach pomiędzy nimi widoczny był szary mech. Tropiciel zmarszczył brwi, kiedy pomiędzy drzewami dostrzegł coś jeszcze… płot?

Czując jak krew zaczyna szybciej krążyć mu w żyłach, tropiciel pochylił się i zaczął powoli zbliżać się do tej nieprawdopodobnej w, tych okolicznościach, konstrukcji. Zaklął cicho, kiedy coś trzasnęło pod jego stopami, a sekundę później świat stanął dla niego do góry nogami. Gdzieś pomiędzy drzewami rozległy się szybkie kroki.

Petru nie czekał dłużej. Płynnym ruchem dobył zza pasa kukri, zgiął się w pół i krzywym ostrzem ciął po linie, która pękła, pozostawiając tylko pętle dookoła jego kostki. Mężczyzna rozejrzał się gorączkowo i niewiele myśląc poderwał się i pochylony podbiegł do najbliższego drzewa. Z pleców zdjął miecz dwuręczny i postawił go wzdłuż tułowia.

Kroki które słyszał zbliżyły się do miejsca w którym wpadł w pułapkę i zatrzymały raptownie, niecałe kilka metrów od kryjówki mężczyzny.

Petru odetchnął, uspokoił bicie serca i po kilku sekundach ciszy zdecydował się wyjrzeć zza drzewa. Nikogo tam nie było. Zaś tuż przed nim rozległ się zachrypnięty, męski głos.

-Gdzie się patrzysz, chłoptasiu?

Kiedy Petru gwałtownie obrócił głowę, zobaczył dwa topory lśniące w półmroku poranka. Trzymający je mężczyzna natomiast ociekał wodą i patrzył na przybysza nieufnie spod szpiczastej czapki naciągniętej na oczy. Po jego skórzanej zbroi ściekały pasma wody.


Po dłuższej chwili ciszy brodacz uniósł brew, jednocześnie cofając jeden topór.


-Nie wyglądasz mi na któregoś z tych pieprzniętych kultystów…


Tsuki


Kroki rozległy się w dużej sali modlitewnej, będącej jednocześnie miejscem spotkań znaczących figur Kościoła Św. Cuthberta, salą narad wojennych i ogółem miejscem spotkań wszystkich tych, którzy mieli ważną sprawę do głowy zakonu, Wielkiego Mistrza Egzorcysty, Pierwszego Sędziego Zakonu oraz przywódcy kultu Cuthbertian w Skuld, Astarona Fendela.

Sam wielki mistrz kroczył w kółko po sali, podpierając się zdobionym kosturem i co jakiś czas gładząc ręką swoją brodę. Jego skromne, workowate szaty kontrastowały z aurą godności, jaką stary kapłan roztaczał dookoła siebie.


Tsuki miała okazję spotkać go po raz pierwszy, lecz milczała, siedząc na ławce i pozwalając opatrywać swoje ramie jakiemuś starszemu szpitalikowi, którzy ostrożnie usunął z rany kawałki metalu oraz pancerza dziewczyny, by finalnie zacząć zasklepiać ranę prostym nałożeniem rąk.

Galev stał obok niej, wyprostowany na baczność, z dłonią na rękojeści miecza. W końcu Astaron zaprzestał spaceru i spojrzał najpierw na inkwizytora, potem na dziewczynę. Po raz kolejny przygładził dłonią brodę.

-Cóż, może raz na jakiś czas strażnikom uda się podjąć słuszną decyzję. Mówisz, Galevie, że panna Tsuki spisała się dzisiaj.

Zahard skinął głową.

-Tak, mistrzu. Mimo że nie musiała, ruszyła w pościg za Ivo Woodem, który wcześniej w trakcie ucieczki z rezydencji, zranił dwóch naszych a jednego zabił. Po drodze pokonała także ochroniarza Wooda.

Stary kapłan z pewnym zainteresowaniem spojrzał na dziewczynę. Finalnie, uśmiechnął się jednak.

-Cóż, w takim razie w szeregi naszej organizacji wstąpiła bardzo obiecująca, młoda osoba. Co prawda kilku ortodoksów wniosło zastrzeżenia względem panny odmienności religijnej, ale w naszych szeregach liczy się skuteczność i zasady moralne, a nie to do kogo wnosi się modły prze snem.- mistrz uśmiechnął się lekko, i kiedy dziewczyna wstała, poprawiając kimono, położył jej dłoń na ramieniu.- Idź teraz odpocznij, dziecko. A jutro staw się po południu w koszarach. Do tego czasu zapoznamy się z listem który dla nas zdobyłaś, i podejmiemy dalsze kroki. No, zmykaj.

Kiedy dziewczyna pokłoniła się krótko starszemu przełożonemu i ruszyła do drzwi, Galev uśmiechnął się do niej i puścił jej oko. Kiedy miała już opuścić komantę, zawołał ją po imieniu. Gdy obróciła się na pięcie, w jej ręce wpadł przyjemnie pękaty mieszek.

Zahard uśmiechnął się.

-Zasłużyłaś.

A noc była jeszcze młoda.


Jean Battiste Le Courbeu

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=KAxlUQ_UUKY[/MEDIA]

„Kufel Świetlistozłoty” był swego rodzaju jednym z największych centrów kultury gnomie, niziołczej i w pewnym stopniu, nawet krasno ludzkiej. Wszyscy, którym nie przeszkadzały drzwi wysokie na metr trzydzieści znajdowali w karczmie towarzystwo do picia, strawę i swojski klimat. Kilka stolików od Jeana cztery krasnoludy rżnęły w kościanego pokera a stosik monet krążył pomiędzy nimi, co jakiś czas zmieniając się w dwa mniejsze. Pod oknem grupa niziołków, ku przerażeniu właściciela przybytku, grała w Skaczący Nóż, nie przejmując się zbytnio faktem że skaczące pomiędzy ich palcami ostrze zostawiało bruzdy na blacie a jeśli któremuś minimalnie powinęła się ręka, to i krew na podłodze.

Jednak żadna z tych grup nie umywała się do pięciu gnomów, śpiewających a capella balladę o jakiejś księżniczce, której to uroda wywołała wojnę pomiędzy trzema wielkimi magnatami z Westalii. Westalijczycy pewnie przedstawiali to wydarzenie jako wspaniałą historię miłosną, pełną zdrady, krwi i płomiennych uczuć, piątka gnomów natomiast spłyciła temat maksymalnie i nową wersję tego utworu zatytułowała „Wojna o cipkę Lukrecji”.

Jean uśmiechnął się pod wąsem i upił łyk trójniaka, kiedy coraz więcej biesiadników na sali dołączało się do śpiewaków, tworząc całkiem spory chórek. Z pewnym zainteresowaniem uniósł brew i spojrzał na bok, kiedy to drzwi od karczmy otworzyły się z trzaskiem i do środka wkroczył krasnolud z miną jak chmura gradowa. Niczym lodołamacz przebił się przez tłum i podszedł do lady. Karczmarz, gnom o absurdalnie krzaczastych brwiach, spojrzał na niego.

-To samo co zawsze?

-Da…

-To co stało się tym razem?

-Weź mi nawet nic nie mów.- krasnolud chwycił postawiony przed sobą kufel i wypił połowę duszkiem. A kufel był niemały.- Afera z tymi cholernymi statkami… Burdel się zrobił w papierzyskach i teraz cholera wie gdzie który statek ma cumować. A o cle i odprawie granicznej nie wspomnę, ale to na szczęście nie moja broszka.

Ach… Pracownicy portowi. W całym A’loues była ich doprawdy zatrważająca ilość, biorąc pod uwagę że praktycznie całe wybrzeże kraju stanowiła linia wiosek, miasteczek i miast, bardzo często o charakterze portowym. Ale cóż począć, kiedy druga połowa kraju do zdziczałe bagna?

Jean sięgnął po kubek, przyłożył go do ust i z trudem powstrzymał się od wzdrygnięcia, kiedy na krześle naprzeciwko niego zmaterializował się znikąd Jacoppo de Barill. Sargas natomiast nie przejął się zaskoczeniem swojego pana w ogóle, siadając na krześle obok złodzieja i intensywnie wpatrując się w jego prawe ucho. Mało kto był w stanie oprzeć się wzrokowi kocura, przez co po mniej więcej minucie dostawał czego chciał. Mleka, ryby lub piwa. Tylko Jean do tej pory był całkowicie na to odporny.

Niziołek uśmiechnął się pełną gębą.

-Witam, witam. Zjawiłeś się i to przed czasem. Ale czytać, w karczmie? Fe, przyjacielu, to pogwałcenie obyczajów. A właśnie! Śliczna, przynieś mi tu kufelek czegoś dobrego, na koszt mojego serdecznego kompana.- dziewczyna zagadana przez Jacoppo spojrzał krótko na Jeana a ten bezradnie skinął głową. Kiedy odeszła, złodziej uśmiechnął się jeszcze szerzej.- To jak, Kocie? Dobijemy targu?
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline