Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-09-2012, 21:36   #23
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Garkthakk

Nieszczęsny właściciel przybytku myślał pewnie, że zrobił interes życia, wymieniając lampę górniczą, oliwę do niej, wodę oraz nomadzką chustę na miecz, długi łuk oraz strzały. Ech, współczuć należało ludziom, których horyzonty były tak ograniczone, że w trakcie wymiany dodał jeszcze, że wódka w piersiówce Garka jest na koszt firmy, i że wspaniale robić interesy z kimś równie znającym się na handlu, co półork.

Ktoś taki jak grubas prowadzący karczmę nie wpadłby nawet na pomysł, że istnieją bogactwa wspanialsze i daleko bardziej opłacalne niż ekwipunek zdjęty z umiarkowanie zamożnego trupa. Tak czy siak, Garkthakk ruszył spokojnie do stajni i był pewny, że ktoś sprowadził tam już jego wierzchowca oraz sprzęt.

Kiedy przekroczył próg pachnącego sianem i końskim łajnem budynku, zobaczył Fassira, rozmawiającego spokojnie z krasnoludem, którego to półork widział w karczmie. Brodacz chyba o coś spierał się z pracodawcą.

-Znajdźmy kogoś innego. Prawda, Kazam był półgłówkiem, ale ten tutaj też rozpłatał go nie wiele się nad tym zastanawiając. Fassirze, proszę cię, zastanów się…

-Spokojnie, Thrainie, spokojnie. Sądzę, że silniejsza od jego rządzy krwi, będzie rządza złota. O!- obrócił się, kiedy kątem oka dostrzegł masywną postać swojego najnowszego najmity.- Wspaniale, że tak szybko się wyrobiłeś, przyjacielu. Pozwól, że przedstawię ci grupę, w której będzie nam dane podróżować.

Kładąc półorkowi dłoń na ramieniu zaczął kolejno wskazywać członków grupy.

-Thraina i Sallaka już znasz.- łucznik skinął Garkowi głową, przywiązując dodatkowy kołczan do siodła. Krasnolud zaś wymamrotał coś na powitanie i ruszył do Rotha, osiodłanego i stojącego w rogu.



Te kudłate, krępe zwierzaki nadawały się na pustynię znacznie lepiej od kucyków czy psów wierzchowych, a sam Thrain wyraźnie nie lubił jeździć na koniach. Jak to mawiali brodacze? „Nigdy nie pozwól żeby pod tyłkiem podrygiwało ci zwierze niebezpieczne za równo z przodu, jak i z tyłu, a do tego bystre w środku”.

Fassir machnął ręką na marudnego krasnoluda i ruszył dalej. Garkthakk prawie zmrużył oczy z powodu licznych wisiorków oraz świecidełek, jakimi obwieszony był następny członek jego grupy. Bogate szaty, łańcuszki, pierścienie, naszyjniki, kolczyki oraz sygnety. Do tego wysoki turban z mosiężnym czubem i absurdalnie rozłożyste wąsy.

Pstrokaty jegomość skłonił się półorkowi, nie czekając aż Fassir go przedstawi.

-Jestem Mahuttu Sese Sekuku Ombukita…

-To Mahutt. Nasz czarodziej. Zna się głównie na różnego rodzaju glifach, starożytnych językach i innym średnio przydatnym do życia badziewiu.- Fassir przewrócił oczami.- To właśnie on odczytał mapę i wskazał nam Oko Burzy.

Czarodziej uśmiechnął się, ukazując liczne złote zęby, po czym pokłonił się po raz kolejny i dość zgrabnie wsiadł na koń. Mimo zamiłowania do złota, nie był tłustym wieprzem, w jakie często przeistaczali się nomadcy użytkownicy magii. To dobrze.

Ostatni członek grupy mającej udać się po Klejnot dość nerwowo zapinał pas od siodła swojego wierzchowca, a kiedy Gark i Fassir stanęli za jego plecami sapnął, chwycił siodło i jednym, akrobatycznym susem przeskoczył grzbiet zwierzęcia i wylądował po drugiej stronie.

-Mówiłem. Nie zachodzić mnie od tyłu.

-Wybacz, druhu. Ale skoro już wiesz, że my to my, przestań chować się za koniem.

-Tak, tak…

Akrobata dość niechętnie obszedł konia, przy okazji łapiąc go za uzdę. Był niski, ogorzały, o czarnych, potarganych włosach. Spojrzał na półorka z tą dziwną mieszaniną zainteresowania i strachu.


Po chwili uśmiechnął się jednak, wyciągając dłoń.

-Ela-i Shan. Żołnierz fortuny, bawidamek… i złodziej.- uśmiechnął się szerzej, kiedy Gark uścisnął mu dłoń.- Załatwiłeś Kazama? Nieźle. Irytował mnie, cymbał jeden.

-Tak, tak, tak. Pogadacie w drodze.- Fassir podszedł do swojego wierzchowca, czarnego kłusaka pustynnego, i wskoczył mu na grzbiet.- Bo robota sama się nie wykona. Jazda, jazda, jazda!


***

-…no i tak patrzę po niewolnicach, i jest tam jedna. Stary, brzydka… Do tego tłusta niczym wieprz. No to pytam handlarza, ile za tę paskudę. A na to on, że trzysta sztuk złota, albo trzy ogniste opale. Ha! Dobre sobie, taka szkarada i jeszcze tak droga? Co ona taka droga, pytam się go.

-A on na to co?

-„Matkę ma się tylko jedną!”.


Shan i Mahutt zaśmiali się, Gark uśmiechnął pod nosem a Fassir zapalił fajkę. Wiatr dął potężnie, sprawiając, że czubki wydm umykały z każdym podmuchem, tworząc nieprzerwany strumień pyłu wysoki na jakiś metr. Słońce grzało niemiłosiernie, lecz w Krevlodh nie było to żadną nowiną.

Fassir spojrzał na podwładnych, nie mogąc nadziwić się ich dobremu nastrojowi.

-Humor dopisuje, przyjaciele.

Shan uśmiechnął się tylko, palcem pukając w bok nosa.

-Ja złoto wyczuwam na odległość, szefie. I coś mi mówi, że już niedługo będzie ono grzechotać nam w sakwach.

-Uciszcie się!- jadący na przedzie Sallak spiął konia i odwrócił się do towarzyszy.- Jesteśmy na miejscu

Fassir uśmiechnął się, dźgnął konia piętami i przyśpieszył, zrównując się z łucznikiem. Kiedy Grakthakk i reszta kompanii zrobiła to samo, ich oczom ukazała się niewielka, zielona oaza ze stawem lśniącym pośród palm.

Sallak uniósł palec.

-Tam…

Gdyby nie bystre oczy strzelca, nikt nie dostrzegłby groty wydrążonej w piaskowcu, spod której to wypływała woda.


Marlin Torre

Kompania, jaka zebrała się pod karczmą była wielce kolorowa, różnorodna i co najmniej podejrzana, ale na szczęście dla członków tej że grupy, w porcie coś takiego było rzeczą powszechną przez co nikt strażą martwić się nie musiał. A stojący pośród innych zwerbowanych Marlin miał wrażenie że trafił na międzyrasowy protest przeciwko uciskowi mniejszości etnicznych. Były tam dwa krasnoludy, elf, trzech półelfów, włącznie z nim czterech ludzi, gnom, duet niziołków… i Bill. Oj tak, i trudno było w ogóle poznać, do jakiej rasy on się zalicza. Bo biorąc pod uwagę wygląd i masę ciała, to jego krasnoludzki ojciec musiał chyba gustować w ogrzycach.

Tak czy inaczej Kosmaty spojrzał po swoich podkomendnych, uśmiechnął się i splunął na bok.

-Dobra… Za mną!- machnąwszy ręką obrócił się i ruszył w kierunku przystani.

Po kwadransie marszu i mijania galeonów, galer, fregat bojowych i karawel, pochód wkroczył do mniej wspaniałego sektora doków, gdzie stały slupy, mniejszych gabarytów żaglowce i w ogóle wszelakiej maści łupiny. Bill skręcił, wszedł na molo i palcem wskazał na dwie długie szalupy ratunkowe.

-Dobra. Ładować się. Ja, szpiczastousi i kurduple do jednej. Krasnoludy i reszta bandy do drugiej.- cóż, drugie zdanie chyba uratowało go przed bijatyką, bo brodacze na słowo „kurduple” nastroszyli się i zaczęli patrzeć na pracodawcę spode łba. Ale Bill albo był mniej uprzedzony rasowo niż się wydawało, albo po prostu miał łeb na karku.

Marlin wsiadł do szalupy, zająwszy miejsce obok jednego z krasnoludów. Oczy jego towarzysza podróży lśniły w ciemnościach. Bill zaś usadowił się na środku swojej szalupy, równo obciążając ją swoim masywnym ciałem.

-Dobra… Wypływamy!


***


-Dwunastu chłopa na umrzyka skrzyni! Hej ho, i butelka…!

-Zamknąć mordy, konusy niemyte!

-Wybacz szefie…


Plusk wody i szum morza nie były przerywane niczym, za wyjątkiem niziołczych śpiewów, od kilku godzin. Bill był dobrym nawigatorem, albo dobrze takowego udawał, bo co jakiś czas patrzył w gwiazdy, mamrotał coś do siebie i zarządzał zmiany kursu. Pod osłoną nocy mała eskapada pod jego dowództwem wypłynęła z portu, niezauważenie przepłynęła obok galer strażniczych i ruszyła wzdłuż kamienistego wybrzeża, kierując się na północny-wschód.

W końcu, kiedy chmury na wschodzie zaczęły jaśnieć od nadchodzącej jutrzenki, oczom wszystkich siedzących w szalupach ukazał się masywy skalne wyrastający z morza. Bill uśmiechnął się tylko, rozkazując płynąć pomiędzy nie.

-Dobrze żem jest tu z wami.- stwierdził z zadowoleniem, rozglądając się.- To labirynt raf i wraków. Nawet szalupa ni jest tu bezpieczna, jeśli wpłynie tam gdzie nie trza. A tero… Lewo na burty i wiosła w górę.

Wszyscy wykonali rozkaz, najpierw napierając na drzewce wioseł a potem unosząc je. Naturalny prąd morski porwał szalupy, niosąc je w głąb niewidocznej z daleka jaskini. Marlin obejrzał się jeszcze przez ramię, zagłębiając się w mrok.


Z zamyślenia wyrwał go głos Kudłatego i dźwięk desek wbijających się w nabrzeżny piach.

-No, jazda! Zapalać pochodnie i lampy!


Terrak

Poranki w Lantis nie różniły się niczym od wieczorów, a w dni targowe, to i o północy na ulicach było równie tłoczono, co z samego rana. Rzeka ludzi, kupców, podróżnych oraz zwykłych mieszczan zajętych swoimi sprawami płynęła po arteriach miasta niczym krew w żyłach wiecznie zmęczonego mężczyzny. Gdyby Lantis było człowiekiem, już dawno padłoby na zawał serca. Ale człowiekiem nie było, tak więc pędziło, żyło i nigdy nie zwalniało, w dzień w czy w nocy.

A port? Och, w porównaniu do niego reszta miasta była żółwiem. Kurtyzany, żeglarze, tragarze, dwukrotnie więcej podróżnych oraz kupców. A wszystko to upchnięte na stosunkowo wąskim pasie nabrzeża, obudowanym składami oraz magazynami zajmującymi szerokość ledwie trzech przecznic. Kto chciał się ukryć, szedł do portu. Tam znaleźć poszczególną osobę było trudniej niż znaleźć igłę w stercie podpalonego siana.

Idący przez port czarnoksiężnik nie zwracał niczyjej uwagi. Nie miał na sobie czarnych szat, kostura i demona na ramieniu. W sumie, nawet gdyby miał, to i tak zwróciłby na siebie uwagę najwyżej kilku ludzi a reszta dalej parłaby przed siebie, zajęta swoimi sprawami.

Cóż, może z czasem się to zmieni. Może nie w Lantis, może nie w najbliższym czasie, ale Terrak miał plan. Plan, który wymagał przygotowań i zdobywania mocy, sojuszników oraz pieniędzy. W tym ostatnim pomóc miało mu nazwisko Lockerby’ego, wypowiedziane na pokładzie Bogatej Mary.

A sam statek prezentował się zaprawdę pysznie.


Białe żagle, lśniące deski, świeża farba pokrywająca burty oraz niesplątany takielunek. Swego czasu Bogata Mary musiała przeżywać złote lata na Wodach Centralnych. Teraz jednak stała w doku, służąc za siedzibę jakiegoś umiarkowanie majętnego kupca. Z resztą, co tu gadać, taniej było płacić kilka srebrników dziennie za cumowanie, niż kupować duży budynek, warty kilkadziesiąt tysięcy sztuk złota.

Terrak spokojnie przeszedł wzdłuż doku, oglądając statek. Uniósł brwi na widok dwóch barczystych ochroniarzy stojących przy trapie. Chwilowo nie zwracali jednak na niego uwagi, jedząc śniadanie składające się z jakiejś ryby, chleba i piwa. Czarnoksiężnik zaś w niczym nie wyróżniał się z tłum przechodniów.


Buttal

Wraz z upływem godzin śnieg przestawał zacinać a chmury rozwiały się, ukazując ognistą tarczę słońca. W jego promieniach wszystko zaczęło lśnić. Czapy śniegu, sople, lód pokrywający kamienie i nieliczne, niezamarznięte strumyki, żyłkami pokrywające zbocze, po którym poruszał się kurier.

W oddali zaś zaczęło majaczyć już wejście do Kazak-Nar. Sama góra, pod którą znajdowało się miasto, widoczna była już po opuszczeniu Morr. Już z tej odległości krasnolud widział puste pola wykarczowanych drzew dookoła traktu, oraz kolumnę wozów oraz piechurów, wjeżdżających oraz wyjeżdżających przez kamienny portal w ścianie góry. Buttal przyśpieszył kroku, nie zwracając większej uwagi na ból w lewym boku. Cóż by był z niego za krasnolud, jeśli słaniałby się i jęczał od zwykłego trafienia kamieniem?

Po półgodzinnym marszu posłaniec był już pod bramą do miasta, idąc powoli obok wozów kupieckich oraz małych grup podróżników z innych krasnoludzkich osiedli a może i z samego Portu Kamienna Baszta.

Jeden z kilkunastu stojących przy progu strażników podniósł głowę, poruszył oszronionymi brwiami i spojrzał na Buttala uważnie.

-Cel przybycia?

Cóż, to wyjaśniało, czemu kolejka do miasta była tak duża. Krasnoludy nie lubiły wielu rzeczy związanych z krajami południa, a największą plagą był szmugiel. I pal licho, jeśli szło tutaj o broń, alkohole czy dzieła sztuki. Ostatnimi czasy południowcy zaczęli sprowadzać do krasnoludzkich miast używkę zwaną Madawa. Biały proszek, bez zapachu i smaku, powodujący błogostan i ogłupienie, toczący dzielnice biedoty w większości miast na południe od Baledor niczym rak.

Król pod górą wyraźnie zabronił przywozić tego specyfiku do miast swojego ludu, a każdy przyłapany z Madawą był łapany, brany na niezbyt łagodne spytki a finalnie wieszany, jeśli dowody świadczyły przeciwko niemu.

Dlatego też Buttal pozwolił na tą podejrzliwość i ze zbrojnej skrytki wyjął list. Strażnik wziął go, obejrzał pod światło i dokładnie zbadał obie pieczęcie. Finalnie skinął jednak głową.

-Możesz wejść.

Kurier schował pakunek, przekręcił klucz w zamku i przekroczył portal, zagłębiając się w półmrok tunelu prowadzącego do Kazak-Nar.


***

Ech. Miasta portowe. Gdzie by się do nich nie trafiło, wszędzie były podobne. Baledor, Conlimote, A’loues, czy kraje odległe i egzotyczne, takie jak Amirath czy Skuld. Obojętnie od granic, porty łączył gwar, tłok, krzyk i niestety, smród. Smród podróżników, którzy od wielu dni nie mieli okazji się wykapać. Smród przyjezdnych, którzy wbrew obyczajom (a może z czystej złośliwości) nie korzystali z publicznych latryn i srali w zaułkach. Smród ryb i morza. Słowem, bogaty bukiet zapachów znanych tylko w miastach portowych.

Buttal na szczęście do wrażliwców nie należał, dlatego też nie zważając na zupełnie odmienną od górskiej atmosferę parł przed siebie, wymijając przekupniów, przechodniów i zwykłych włóczęgów, którzy nie mieli co ze sobą robić.

Pod bramą do dzielnicy portowej wpadł niemalże na grupę zbrojnych krasnoludów, idącą wolnym krokiem przez ulicę. Ponure spojrzenia, bandaże, nieregularne uzbrojenie i zacięte miny. Najemnicy, lub co równie możliwe, członkowie Pierwszego Zwiadowczego, batalionu mającego za zadanie wypuszczać się na odległą północ od krasnoludzkich miast i uszczuplać populacje orków, goblinów i wendoli.


Kurier szybko cofnął się i odstąpił na bok, dając przejść ponurej kompanii. Z takimi nikt nie chciał zadzierać. Raz, z szacunku, a dwa, nawet, jeśli pograniczników nie szanował, to zwyczajnie nie miałby szans przy próbie zaczepiania wojaków. Oni zawsze trzymali się razem. Na polu bitwy i po za nim.

Dlatego tez Buttal odczekał chwilę, poprawił kaptur i ruszył w stronę wysokich, drewnianych wrót do portu Kazak-Nar.

Zmarszczył brwi widząc worki z piaskiem, wozy i prowizoryczne barykady dookoła nich.


***

-Czy my z sera zrobieni, że tak się boicie o nas?! Wpuśćcie nas! Kapitan nam nogi z dupy powyrywa!

-Przejścia nie ma! Rozkaz z góry. I naprawdę, gdyby to ode mnie zależało to bym was puścił, ale komendant mnie zatłucze, jak kogo przepuszczę przez kordon.

-Ale to tylko szczury!

-Szczury, ale południowe! Ze statku się rzeką wylały! Jak je nasz specjalista ukatrupi wszystkie, to będzie przejście. Cholera wie, jaką zarazę mogły przynieść.-
stojący przy barykadzie krasnolud obrócił się, przekładając przepisową halabardę z jednego ramienia na drugie.

-Panie specjalista, ile to zajmie?!

Stojący w głębi ulicy portowej mężczyzna, zarządzający grupami szczurołapów obrócił się i spojrzał na strażnika, przygładzając obwisłe wąsy.


-Dużo ścierwa nie ma, panie szefie. Do jutra rana powinno być już pozamiatane.

Krasnolud spojrzał na grupę kupców i podróżników stojących przed barykadą.

-Samiście słyszeli.

Odpowiedziały mu niezadowolone krzyki.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline