Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-10-2012, 00:24   #74
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Pobojowisko cuchnęło tak bardzo, że nie tylko Konrad, ale i schodzący właśnie po drabince Dietrich musieli przez chwilę walczyć z odruchem wymiotnym, który niczym szponiasta ręka ghula zacisnął się obu na żołądkach i uniósł je jakby wyżej. Magia podtrzymująca zgniłe zwłoki w stanie ciągłego zepsucia prysnęła gdy ożywieńcy zostali zniszczeni, a natura błyskawicznie upomniała się o swoje. Rozkład zaczął w oczach trawić pozostałe na kościach mięso. Belegol splunął siarczyście.
- Trupoczarostwo - warknął spoglądając na ściany ciasnego pomieszczenia. Wniesione przez ochroniarza światło odbijało się w kilku bryzgach posoki z ranionych ożywieńców. Nie tylko ta maź jednak zdobiła ściany. Pokrywały je również jakieś symbole przywodzące na myśl gwiazdy na niebie i zaznaczone z nich wzory geometryczne. Tak samo wyglądał sufit i po chwili obserwacji również posadzka.
Minak okutym butem zaczął zgarniać trupy na bok, co by zrobić miejsce dla nowych schodzących z semafora.
- Aaaale syf... - mruknął - wypalić to mus będzie, bo tu jak nic zarzewie grobowej zgnilizny i innych choróbsk. Ino najpierw tę maszkarę trzeba złapać. I upewnić się, że tu więcej takich nie ma.
Konrad pierwszy podszedł do drzwi za którymi zniknął ghul i popchnął je do środka. Mrok. Kompletny mrok. Cóżby innego mogło tam na nich czekać.
- Gonimy go? - zaproponował odważnie gdy Dietrich wręczył mu lampę i zaczął odpalać łuczywa.
- Gomrund? - Minak spojrzał na krajana, który chwilę temu po walce zatoczył się trochę słabo i aż oparł o ścianę. Norsmen jakby obudzony tym pytaniem spojrzał na nieznaczne skaleczenie jakie zostawił mu jeden z przeciwników i warknął tylko w stronę klapy.
- Rzuć tu który medykamentu...
Rozumiejące się momentami w mig krasnoludy od razu podały Płomiennemu jego menażkę. On zaś pociągnął mocno kilka razy po czym zakorkowawszy panaceum potrząsnął głową jakby z wody przed chwilą wylazł.
- Prowadź panie kapitan - powiedział dobywając miecza.

***

- I gówno.
Minak bardzo trafnie określił wynik przeczesywania krypty... czy cokolwiek to było gdzie się znaleźli. To były też pierwsze jego słowa od momentu gdy znaleźli dwóch krasnoludzkich inżynierów w kolistym korytarzu wewnętrznym. Wypowiedziawszy je zaś skinął tylko Gomrundowi i wspiął się po klamrach w górę do pomieszczenia semafora gdzie szarogórcy wynieśli obu znalezionych.
Załoganci Świtu zostali więc już w podziemiach sami. Bo choć obeszli każdy kąt, ghula nigdzie nie znaleźli. A i do obchodzenia nie było wiele.
Kolisty korytarz otaczały trzy pomieszczenia tylko. Znajdujące się po lewej i prawej stronie zejścia, którym się tu dostali laboratorium i gabinet, oraz największe - biblioteka. Dokładnie po przeciwnej stronie kolistego korytarza niż wejście.
Laboratorium było nieduże i nawet dla niedoświadczonego oka jasne było, że pracować swobodnie w nim mogła najwyżej jedna osoba. Wzdłuż zewnętrznej ściany stał masywny stół, na którym pozostawiono wszelakiego rodzaju aparaturę alchemiczną. Były tu słoje, moździerze z pozostawionymi w nich substancjami, stojaki z retortami, oraz wielki, służący do destylacji alembik alchemiczny. Dietrich był pewien, że widział coś takiego w jednej z altdorfskich gorzelni. Co jednak od razu zwróciło uwagę wszystkich to zamknięte ołowiane puzderko, które spoczywało pośród słojów z zeschniętymi, lub zapleśniałymi substancjami alchemicznymi...
Poza stołem nie licząc kilku innych nadgryzionych zębem czasu mebli stał tu również wysoki na półtora metra i stylizowany na przymilnie wyszczerzonego gargulca, mosiężny stojak z rozłożoną na nim książką. Tylko tytuł jednak dało się odczytać, a i to wymagało starcia z obwoluty grubej warstwy kurzu. Recro Mortis głosiły ładnie wykończone litery. Treść na wewnętrznych stronicach spisano w niezrozumiałym dla nikogo z obecnych języku.
Gabinet wyposażono w kilka regałów z książkami, duże biurko z litej dębiny i rysownicę z tubusami pełnymi map. Większość z tych ostatnich przedstawiała różne wizje imperialnych kartografów na temat obszaru pomiędzy Reiklandem, a Talabeclandem i pomimo, że różnice u różnych autorów były znaczne widać było, że właściciela gabinetu interesował bardzo konkretny obszar. W wielu miejscach próbowano nakreślić jakieś linie i pozaznaczano zasięgi, ale nic nie wskazywało na to, czy i czego autor mógł szukać. Biurko okazało się zamknięte na kluczyk, ale Dietrich, któremu zdarzyło się stawiać czoło zamkom, w mig uporał się z tym problemem przy użyciu swojego noża.
Zawartość biurka nijak nie wprawiła nikogo w euforię. W środku znajdowały się przybory piśmiennicze, dwanaście złotych monet z godłem Imperium choć niepodobnych do dzisiejszych, oraz notes. Ten ostatni jednak miast jakichś informacji zawierał wyłącznie skomplikowane wzory matematyczne i dziwne wykresy, oraz kształty geometryczne podobne do tych jakie widzieli na ścianach przedsionka. Tutaj ściany ozdobione były portretami jakichś arystokratów, ale brak podpisów uniemożliwiał identyfikację.
Dopiero opuszczając pomieszczenie Konrad odkrył pozostawiony w kącie sękaty kostur z głownią zakończoną wyrytym w kamyku jakimś herbem szlacheckim.
Najwięcej czasu zajęło przeczesanie biblioteki, bo choć pomieszczenie poza regałami z książkami nie zawierało niczego innego, to było największe ze wszystkich i tu najłatwiej mógł się schować ghul. Tu też wiódł ślad krwi prowadzący z kolistego korytarza, ale urywał się przy jednym z regałów. Zbiór książek tu obecnych był jednak nad wyraz imponujący i może nie mógł konkurować z tymi jakie posiadali verenici w Bogenhafen, to jak na kolekcję jednej osoby, robił wrażenie. Oczywiście głównie na tych dla których słowo pisane miało wartość większą niż to mówione. Gomrund przejrzawszy kilka tytułów stwierdził, że większość pozycji traktuje o historii, filozofii, przyrodzie i teologii.
Tak jak jednak wszystkie te pomieszczenia wydawały się dość zwyczajne, tak w kolistym korytarzu, nawet Gomrund czuł się nieswojo. I chyba nie tylko ze względu na znalezionych tutaj dwóch inżynierów. Konstrukcja korytarza nie miała w sobie niczego nadzywczajnego, ale przebywając w nim czuło się jakąś taką obcość. Tak jak i w przedsionku ściany, sufit i posadzka pokryte tu były geometrycznymi wzorami utworzonymi z fragmentów nieba, jednak tutaj, coś sprawiało, że dłuższe przypatrywanie się tym rysunkom powodowało, że traciło się perspektywę. Jakby to wcale nie były płaskie rysunki i wystarczyło wyciągnąć dłoń by sięgnąć nią za ścianę. Do tego wszystkiego dochodził taki dziwny ledwie słyszalny pisk w uszach. Niby nic nie powodowało hałasu, jednak gdy tylko drzwi do korytarza się zamykały, wszyscy mieli wrażenie, że coś naprawdę słychać. Jakby dźwięk pustki. Z rzeczy godnych uwagi, wart odnotowania był fakt, że ścianę wewnętrzną korytarza wykonano ze stali i nie przylegała ona ściśle do podłogi. Zaś po dwóch przeciwnych stronach w podłodze umieszczone były długie na metr wajchy.

***

- Jjjaaa? - jęknęła dziewczyna gotowa Ericha ponowni położyć do snu przy użyciu dzierżonego w dłoni masywnego pagaja. Opuściła go gdy upewniła się, że wozak opadłszy z powrotem na swoje posłanie dał do zrozumienia, że nie zamierza się ruszać. Co zresztą nie było z jego stroną, żadną formą załagodzenia w tej nowo nawiązywanej znajomości. Erich zwyczajnie czuł się tak słaby, że miał wrażenie, że już samo oddychanie go męczy - Jjulita jestem.
Dziewczyna w świetle trzymanego w drugim reku kaganka nie wyglądała na groźną. Natomiast na pewno na wystraszoną. Była niewysoka, nieco okrągła i miała krótko obcięte czarne włosy. Przebita przez ucho dziewczyny mała szekla żeglarska błyskała odbijanym światłem z kaganka. Jakoś tak zamiast na dziewczynę wozak przez chwilę patrzył się właśnie na tę szeklę.
- Aha - Oczywiście imię dziewczyny nic mu nie mówiło, ale na razie tylko tyle zdołał wymyślić w odpowiedzi.
- Twoi kompani są na górze w wieży... znaczy pewnie zaraz tu będą, ale... wiesz co? To może ja po nich pójdę?
- Czekaj - stęknął i ponownie uniósł głowę. Chyba już wiedział czego potrzebował - Coś do picia...
Dziewczyna odłożyła pagaj po chwili wahania i zbliżywszy się do niego ostrożnie podała ma swój zaczepiony na sznurku bukłak. Wyciągnął po niego dłoń i dopiero teraz zobaczył, że ma na niej założoną rękawicę. Spojrzał na Julitę, ale nie znalazł w jej oczach odpowiedzi.
- Może najpierw poczekaj aż przyjdą...
Coś telebało się gdzieś w głębi jego głowy. Jakieś wspomnienie...
Trzymajcie mu rękę... A mocno i nieruchomo...
Nieeeeee!!!!

Zerwał rękawicę.
Purpurowa dłoń zdawała się silna i pełna tętniącego w niej życia.

***

- Aleś się na te ząbki połasił wozaku...
Gomrund nie mógł się nadziwić, że Erich nie dość, że nie był w stanie stwierdzić co działo się z nim gdy byli w Altdorfie to jeszcze prawie niczego nie pamiętał z rejsu Krańcem Cierpliwości. Oldenbach zresztą słabo słuchał zadawanych mu pytań. Jadł właśnie śniadanie. Właściwie trzecie śniadanie. I odkrył, że kocha chrzan.
- Jaki mamy plan tak w ogóle? - zapytał jakby nigdy nic pakując sobie do ust kolejny kawałek chleba.
Był ranek. Krasnoludzcy inżynierowie ponownie odpieczętowywali kryptę u stóp wzgórza. Odratowany dzięki przeczesaniu lochów starszy fachman Bardin powoli dochodził do siebie.

***

Mutant. To słowo brzmiało po reiklandzkich karczmach gorzej niż “podatek”. Jakby fakt mutacji miał sprawiać, że człek taki gorszym się stawał. Uwolniony z imperialnej machiny wyzysku, był przecież taki jak wcześniej. Jak wcześniej mógł pozostać tępym szubrawcem i narzędziem zaledwie, lub poświęcić się sprawie i ukierunkować uwolniony zeń żywioł. W czym niby gorszym ma być mutant od pospolitego bandyty? Ludzie... bydło wsłuchane w hipokryzję sigmaryckiego kościoła...
Mara poczuła nagły żal, że nie sprawiła Priestera jak tłustego prosięcia i żywego jeszcze nie upiekła na spaczogniu. Ilu jemu podobnych paliło ludzi takich jak ona na stosach? I to za co? Za niezależne myślenie. Za własny pomysł. Każdy mutant to jedna dusza uwolniona z imperialnego kłamstwa. Dużo ich uwolniła w swoim życiu akademickim. Naprawdę dużo. Wraz ze swoim mistrzem i Johannesem Teugenem mogli poszczycić się tym, że nie tylko wiedzą, ale i czynią. Że w pełni uczestniczą w budowaniu fundamentów oczyszczenia tych ziem z zakłamania i tyranii.
Takie myśli naszły Marę Herzen gdy w pewnym momencie z leśnej głuszy wyszła na drogę postać o rosłej męskiej sylwetce. W świetle księżyca, który momentami wyłaniał się zza chmur, od razu dostrzegła mutację. Ciekawą. Nawet bardzo.
- Roben Haube, do usług piękna panienko - powiedział z chytrym uśmiechem na ustach. Poruszył przy tym kilka razy wysuniętym do przodu i ozdobionym pięknym wąsem, gryzonim nosem. Na oczy i czoło nasuniętą miał podłużną czapkę
W rękach Stauba w mig znalazł się samopał o szerokiej lufie, a bliźniacy wyjęli kusze, które trzymali załadowane od momentu minięcia posterunku straży.
- Wara dziwolągu - warknął Tonn wysunąwszy się przed Marę. Lewą dłonią trzymał wodze, prawa spoczywała na udzie tuż obok rękojeści miecza.
- Nie sądzę - odparł tamten - Tak sobie myślałem... tak piękna... nie potrzebuje dóbr doczesnych... a wóz ciężko się toczy. Wyładowany... Nie lepiej zostawić? Ale teraz - znów poruszył swoim nosem i zbliżył się na krok uniósłszy głowę. Mara uśmiechnęła się. Bała się szaleńców. Śmierci trochę widziała i zdarzyło, że się o nią ocierała. Ale mutację miała od zawsze za swoją dziedzinę. Mężczyzna nie miał oczu. Nie żeby miał wyłupane. Po prostu w jego czaszce nie było miejsca na oczy - Teraz myślę, że nawet po dobroci nie damy wam przejść.
“Spojrzał” na Marę. Czuła to.
- Masz coś na co z przyjemnością się połaszę. Na nich!
Ledwo krzyknął, a już dał nura w krzaki. Za to z obu stron drogi wyskoczyła na nich banda postaci. Każden jeden z poważną mutacją ciała. To już jednak nie byli mutanci. Tych już można było spokojnie nazwać zwierzoludźmi.

***

Przytulił ją. Tak jak o to prosiła. A potem powiedział, że musi iść. I że pokój na piętrze jest do jej dyspozycji i że straż jej nie szuka. I odszedł.
Spała do południa.

Przymrużył oczy i odruchowo skulił się nieco. Skrzypiący powóz więzienny wytoczył się z ocienionego ganku świątynnego na skąpany w słońcu plac ratuszowy Bogenhafen. Ostatnich kilkanaście godzin jakie przegnił w lochu w całkowitej ciemności zrobiło swoje. Dopiero po chwili zauważył więc wielki tłum jaki zgromadził się przed świątynią Sigmara. Większy niż jakikolwiek jaki jemu, prostakowi, dane było zobaczyć. I wszyscy wpatrywali się tylko w niego. Ścierwiec poczuł jak zatyka ma dech gdy tłum jak jeden mąż zawrzał swoją setką gardeł. Najszybciej wychwycił okrzyki o “stosie” choć jak się zorientował nie były one najczęstsze. Do jego uszu dotarło też coś o zdradzie, herezji i abominacji. Tylko kurwa nic o tym, że jest mutantem.
Podniósł się na kolana i uchwycił oburącz kraty patrząc z niedowierzaniem na tą ludzką masę, która przyszła zobaczyć jego śmierć.
Wóz zatrzymał się jednak w pewnym momencie. Dokładnie na środku placu. Ścierwiec dokładnie widział oblicza najbliższych mieszczan. Przeważało na nich obrzydzenie, które jemu już spowszedniało. W większości jednak przypadków mieszało się ono z albo ze współczuciem, albo z jakąś niezrozumiałą nienawiścią. Ktoś rzucił jakimś zgniłym warzywem. Rzepą chyba. Rozbryzgła się na kratach. W tłumie zawrzało i poleciały kolejne odpadki. Kilka nawet celnie sięgnęło jego dzioba. I znów. “Stos!”. I znów “Zdrada!”.
Broniący dostępu do wozu uzbrojeni w młoty kapłani nie mieli łatwego zadania z utrzymaniem porządku. Powoli do niego docierało, że o to ci święci wojownicy bronili go przed tłumem. Ale i to nie było wszystko. Teraz już widział to dokładnie. Tłum był podzielony. Ci co wołali o zdradzie, krzyczeli też by go uwolnić. Dochodziło do bójek... Ludzie zaczęli się po mordach okładać o jego życie...
Aż nagle wszystko umilkło.
Zimny dreszcz przeszył jego kark gdy usłyszał za swoimi plecami czysty, mocny i donośny głos odzianego w pełną płytę konnego mężczyzny.
- Ludu Bogenhafen! Poddani cesarza! - zawołał mężczyzna od razu przeciągając całą uwagę zebranych z Ścierwca na siebie - Miesiąc temu w waszym mieście wykryto heretycki spisek jaki zawiązali wasi notablowie. Przez swoją ignorancję i toczące ich umysły szaleństwo omal nie doprowadzili do otwarcia w waszym mieście bram chaosu! Na waszą zagładę! Czy chcecie by ich miejsce zajęli nowi im podobni? Bo przysięgam wam, że jak tu jestem wśród was tak kościół Sigmara dopuścić do tego nie zamierza! Władze miejskie w postaci straży i rady utrudniają mu to jednak zasłaniając się prawem i przepisami! Chcą zataić swoje tajemnice przed nim i przed wami. A ja wam mówię, że herezji rady nie nadszedł jeszcze koniec! Plugastwo chaotyckiej myśli nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Wiem to, bo objawy spaczonego czarostwa jakie ma tu miejsca są naoczne i namacalne! W mieście są odmieńcy! - przerwał na chwilę. Na jego obliczu nie było nawet krztyny zawahania - W mieście są mutanci!
Szmer szeptów przeszył tłum. Ktoś zawołał cicho o zdradzie, ale w krzyku tym nie było ani pewności ani siły.
- Przypatrzcie się temu stworzeniu! - zawołał - Przypatrzcie się uważnie! Dziś po trzecim dzwonie popołudniowym powiedziemy chaotyka tego na podgrodzie gdzie oczyści go święty ogień młotodzierżcy!
Po tych słowach mężczyzna zawrócił konia w stronę świątyni, a tłum bardzo powoli zaczął odżywać. Ścierwiec wpierw odprowadził go wzrokiem, a potem spojrzał na otaczających go ludzi. Było w tym coś niesamowitego, bo choć Ścierwiec w swoim życiu dopuścił się wielu występków i za większość z nich Shalya nie miała powodu by go kochać, czy choćby oczyszczać z mutacji, to z pewnością nigdy by się nawet nie domyślił, że jego śmierć może wywołać tak wielkie zamieszanie. Wystawiony na bogenhafeński dziedziniec świątynny w klatce obstawionej przez sigmarycką gwardię poczuł się nagle jak jakie panisko co śmiało rzucić wyzwanie samemu cesarzowi. Ba! Samemu Sigmarowi! Taki samozwańczy bohater co to jego armię rozbito w pył i teraz już trzymano go przed ludem na pośmiewisko niby. A lud, jak to lud. Lubi drzeć mordę. I co go coraz bardziej zaczynało bawić to fakt, że wcale niemało wrzasków domagało się jego wypuszczenia. Postanowił więc nie wypadać z tej roli.
- Ścierwiec jestem! - zakrzyknął oznajmiając bogenhafeńczykom swoje mutackie imię i zaklekotał swoim dziobem. A krzyk, trzeba mu było to oddać, miał niemniej mocny i silny co jego świątobliwy przedmówca. Przebijał się przez gwar czerni wyciszając go. Setki oczu wbite tylko w niego - Ścierwiec!
Tłum podchwycił. Jego imię rozbrzmiało w powietrzu.
- Ścierwiec! - krzyknął ponownie - Przypatrzcie mi się ludzie!!! Nie jestem człowiekiem!!!!!
Tłum podchwytywał za każdym razem. W końcu zaczęło dochodzić do większych bójek między mieszkańcami. Straż zaś nie mogąc bez sięgania po broń zagrozić sigmarytom, musiała coraz częściej pacyfikować co agresywniejszych mieszkańców. “Spalić Ścierwca!”, “Uwolnić Ścierwca!” i donośny głos potężnego mutanta pomiędzy tym wszystkim. Wielki herszt mutacki miał właśnie swoja ostatnią i chyba najlepszą rozrywkę życia gdy rozbrzmiał pierwszy popołudniowy dzwon. Ścierwiec uniósł głowę spoglądając na świątynną wieżę, która odmierzała pozostały mu czas.
- Nie jestem człowiekiem!!! - wrzasnął i ponownie zaklekotał swoim dziobem.
I wtedy ją dostrzegł. Siwa stała w tłumie. W towarzystwie jakiegoś niskiego człowieczka, który szeptał coś do niej.
I co siwucho? Nabrałem wyrazu?

***

- Na murze jest dobre miejsce - powiedział Szerszeń do stojącej obok niego dziewczyny. Nie był pewien, czy go słuchała, ale nie przejmował się tym. Jego zadanie było proste i nie polegało na zachowaniu uwagi słuchaczy. Wręcz przeciwnie - Pytanie jeszcze czy chcesz by się gawiedź zorientowała, bo mogę użyć strzałek, albo kuszy.

Sylwia rzeczywiście słabo go słuchała. Zastanawiała się nad złożoną Shalyi obietnicą. Wśród pilnujących porządku na placu strażników, dostrzegła Reinera Goertrina.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline