Ruszyli w kierunku adresu wskazanego im przez Tarczę. Pogoda była paskudna, ale miało to i swoje dobre strony. Deszcz pomógł im oczyścić ubrania z błota.
Konstanty prowadził i szybko spostrzegł, że jego starszy kolega słabo orientuje się w topografii Warszawy. Być może i chłopak zapytałby o to i kilka innych rzeczy, ale silny wiatr i szybkie tempo marszu nie nastrajały do pogawędek.
Gdy znaleźli się w pobliżu spalonego adresu na Bednarskiej, Konstanty wraz Beniaminkiem zajęli miejsce w bramie na przeciwko. Dyskretnie obserwowali okolicę. Deszcz może był uciążliwy, ale w znacznym stopniu ułatwiał realizację zadania. Ulice były puste i choć przeszli kawał drogi, to nie spotkali nawet jednego niemieckiego patrolu. Najwyraźniej okupanci wychodzili z założenia, że nikt w taką pogodę nie będzie urządzał dywersji
Konstanty popatrzył na swego starszego kolegę i chwilę się zastanawiał, jak ma się do niego zwracać. W drodze wymienili się tylko pseudonimami i niewiele, więcej rozmawiali.
- Beniaminek - zaczął w końcu - może pójdę zapytać stróża, jak ma się sprawa z tym mieszkaniem. Pana Witolda znam jeszcze sprzed wojny. Wtedy mieszkał tutaj mój kolega z kółka teatralnego. Pan Witold to porządny człowiek i myślę, że można mu ufać. Na pewno będzie miał jakieś informacje, czy Niemcy obserwują lokal, czy ktoś się koło niego kręci. Co ty na to?
- Leć. Tylko dyskretnie. Nie zdradzaj mu żadnych szczegółów. - Odparł Mazur wpatrując się w ulicę, po czym przeniósł wzrok na Stryja. - Dla jego własnego dobra. Ja zrobię rekonesans wokół mieszkania, spotkamy się za pół godziny w tamtej bramie. Jeśli do tego czasu nie zjawią się Doktorek z Tunią zaczniemy akcję sami.
- W porządku - odparł Konstanty i przebiegł na drugą stronę ulicy z zamiarem odnalezienia stróża.
Po deszczu na podwórzu stała kałuża wody. A przy niej, sarkając i zżymając się pod nosem, pracował miotłą pan Witold Dudziński. Stróż. Próbował udrożnić kanalizację deszczową zapchaną najwyraźniej jakimś śmieciem.*
- Dzień dobry panie Dudziński - zagadnął stróża Kostek - Pamięta mnie pan?
- Mam słabą pamięć do twarzy. A powinienem pamiętać? - odpowiedział ostrożnie.
- Nazywam się Konstanty Stryjkowski - przedstawił się - Przed wojną często tutaj bywałem. Mieszkał tutaj mój kolega, Piotr Malinowski. Razem uczęszczaliśmy na kółko teatralne.
- Malinowscy, hmmm... - pokiwał nieśmiało stróż.
- Często nas pan karcił za to, że graliśmy pod pana oknami w piłkę.
Pan Witold uśmiechnął się i pokiwał głową.
- Teraz pamiętam. Niesforne z was były urwisy. Na szczęście byliście ostrożni i żadna szyba nie wyleciała, ale i tak moja żona ciągle musiała myć okna, taki był kurz.
- Teraz już za piłką mało kto gania.
- Niestety. - przyznał pan Dudziński - Wojna i ci przeklęci Niemcy, pozbawili najmłodszych dzieciństwa. Teraz dzieciaki myślą prędzej o walce, niż o kopaniu piłki.
- I słusznie. Trzeba być gotowym, by w odpowiednim dniu uderzyć w okupanta i wyzwolić ojczyznę.
Pan Witold pokiwał głową, ale minę miał marsową i czujnie rozglądał się na boki.
- A co cię tutaj synu sprowadza? - zapytał po chwili.
- Ja właśnie do Malinowskich. Nie było mnie trochę w Warszawie i teraz szukam starych znajomych. W sumie z Piotrem to się od wojny nie widziałem.
- Nic dziwnego. Jak tylko wieść o tym, że Niemcy na Warszawę idą, to pan Malinowski spakował rodzinę i wyjechał do Ameryki.
- Pamiętam, że Piotr nie raz wspominał o ciotce w Ameryce, ale nie przypuszczałem że nie ma ich już w Polsce.
- Wojna rozrzuciła ludzi po świecie.
- To pewnie ze starych lokatorów mało kto został, prawda?
- Kilku jeszcze zostało. Wielu jednak już nie ma. Część uciekła zaraz po tym jak Warszawę zajęli. O kilku osobach nic nie wiadomo.
- A pani Leokadia? Mieszkała pod Malinowskimi i zawsze częstowała nas cukierkami.
- Jej też nie już nie ma. Jakiś rok temu przyjechał po nią syn z Poznania i zabrał do siebie. Jej mieszkanie szybko jednak zostało zajęte. I ja od samego początku wiedziałem, że problem z tym będzie. Niby się tam taki spokojny pan doktor wprowadził. Coś jednak było na rzeczy, bo kilka dni temu Niemcy rewizję w mieszkaniu zrobili i straszny kipisz w całej kamienicy. Mnie też przesłuchiwali, ale ja nic nie wiedział. Ten oficer mnie straszył, że do obozu pojadę, jak nie powiem. A co ja mu niby miałem powiedzieć? Domysły i przypuszczenia to tylko dla siebie mam. Szkopy jednak mi nie uwierzyły i do tej pory szpicla w mieszkaniu na przeciwko trzymają. Dranie cała rodzinę Rudzików wysiedlili, żeby pułapkę zastawić.
- Poważna sprawa. - przytaknął Konstanty.
W sumie dowiedział się tego, czego chciał i mógł spokojnie zakończyć rozmowę z panem Dudzińskim.
- Skoro Malinowskich tutaj nie ma to nic tu po mnie. Wszystkiego najlepszego panie Witoldzie.
- A dziękuję, dziękuję. Uważaj na siebie młodzieńcze. W niebezpiecznych czasach przyszło nam żyć.
Konstanty pożegnał się i wyszedł z bramy. Na ulicy rozejrzał się czujnie i wolnym krokiem skierował się na umówione z Beniaminkiem miejsce.
W bramie byli już zarówno Beniaminek, jak i Tunia i Doktorek. Kostek opowiedział im o tym, czego dowiedział się od stróża. Wyglądało na to, że jeżeli chcą dostać się do spalonego lokalu, to muszą najpierw wypłoszyć szpicla z mieszkania na przeciwko.
- Myślę, że najlepiej będzie jak ja z Beniaminkiem zorganizujemy dywersję, a wy wejdziecie do spalonego mieszkania. Może spróbujemy podać się za hydraulików i pod pretekstem, że gdzieś rura przecieka zapukać do tego szpicla. - zaproponował nieśmiało Konstanty.
Zdawał sobie sprawę, że jego plan jest raczej słaby i na dodatek ryzykowny, ale chciał się jakoś zaprezentować grupie i wykazać swoją przydatność. Pomyślna rozmowa ze stróżem dodała mu odwagi, której mu zazwyczaj brakowało.
__________________ "Shake hands, we shall never be friends, all’s over"
A. E. Housman |