- O żesz... nigdy więcej pić z tymi brodatymi bękartami... o w morde... - życie dobudziło wreszcie Sigismunda leżącego w kałuży samogonu, swoim zwyczajem kopiąc go bez pardonu w żebra. A właściwie to w łeb. I nie kopiąc, a waląc młotem. Dwoma kowalskimi młotami naprzemiennie. Do tego gdzieś w pobliżu przechodził... nie - przebiegał zastęp ciężkozbrojnych rycerzy. Łup, łup, łup. Albo galopował szwadron zakutych w blachy gwardzistów samego Imperatora... Albo...
Wielkolud ruszył się wreszcie, mimo protestujących żołądka pospołu z głową. Rozejrzał się po izbie, w której wczoraj biesiadowali, z obrzydzeniem łypiąc przekrwionymi oczami na nieliczne, acz wciąż w jakiejś części wypełnione naczynia z alkoholem w różnej postaci.
Bezpardonowo zrzucił z siebie śpiącego i podejrzanie wyglądającego kundla z grzbietem upstrzonym łysymi plackami po sierści, którą zwierz sobie wyszarpał sam, lub coś mu w tym pomogło. Leniwy czworonóg nawet nie wysilił się, by zareagować na takie traktowanie.
Siggi sięgnął pomiędzy talerze, półmiski i tace z różnorakimi zakąskami roztrącając sporą część z nich, kilka nawet zrzucił na podłogę, aż wreszcie jego palce zacisnęły się na niedogryzionym przez kogoś pieczonym udku kurczęcia. Wygłodniały mężczyzna (zawsze był głodny rankiem po popijawie) wgryzł się łapczywie w zdobyczny drób. Po paru kęsach rzucił się biegiem w stronę drzwi i "wywalił" z siebie całkiem pokaźną ilość niestrawionych fantów z wczorajszej kolacji. Prawie zdążył... (prawie oznaczało w tym przypadku ślad wymiocin od progu do drewnianej ławeczki na prawo od wejścia.
"Trzeba pamiętać, coby tutaj nie siadać..." - stwierdził flegmatycznie, co mimo prostoty przemyślenia i tak sprawiło nielichy ból głowy.
"I nie myśleć... przynajmniej jakiś czas..." - dodał, krzywiąc się okrutnie.
Skoro znalazł się na zewnątrz, skorzystał z pobliskiej studni. Wkrótce trzęsący się z zimna, mokry i prychający z powodu spływającej po twarzy wody, acz odświeżony mężczyzna wszedł z powrotem do gospody. Jego stan nie przewidywał śniadania, toteż nie zwlekając dłużej poczłapał do najmowanego pokoju, by zebrać klamoty mogące się przydać na wyprawie do kopalni. W drodze powrotnej wydębił od gospodarza kilka pochodni, nieco suchego prowiantu i dwa mocne worki, które mogły zapełnić się przyjemną ilością niechybnie znajdujących się w kopalni bogactw. Oby tak było...
Na zewnątrz był pierwszy, więc czekając na resztę, pomny porannego zdarzenia, siadł na pieńku do rąbania drew. Innych sprzętów mogących służyć podobnym celom w pobliżu nie było. Po chwili namysłu do jednego z worków schował solidnie wyglądającą siekierę - tę samą, którą wcześniej wyszarpnął z pieńka, coby mu w rzyć nie żgała.
* * *
Mało przyjemną podróż do kopalni wolałby po prostu zapomnieć. Zmęczył się, zasapał - dobrze, że wspomnienie wczorajszego dnia zaczęło go w końcu opuszczać, w czym wymiernie pomogła orzeźwiająca woda z mijanego strumienia.
Poczuwszy pod podeszwą kamienisty grunt, brodaty kurdupel dostał jakby skrzydeł. Wcześniej prawie się nie odzywał, cierpiąc w milczeniu, jak reszta, teraz niemal podśpiewywał pod bulwiastym nochalem, niczym młoda dwórka przed schadzką z paniczem. I oczy jakoś zaczęły mu błyszczeć.
"Prawda to, co powiadają o tej ich żądzy złota..." - stwierdził w myślach.
Dotarli. Niepozorne wejście raczej nie zachęcało do wejścia. Z drugiej strony czego miał się spodziewać? Komitetu powitalnego, dziewek służebnych z zimnym piwkiem i tacami pełnymi mięsiwa? To była kopalnia i pewnie mieściła się w kopalnianych standardach, jakie by one nie były.
Przygotował się do wejścia, szykując pierwszą pochodnię, jednak nie pchał się pierwszy do dziury. W końcu brodate pokurcze były do tego stworzone - niech więc idzie pierwszy i niucha, gdzie to złoto ukryte.
Wkrótce dotarli do zawału pokrytego dziwnym zielskiem. Mchem, albo innym paskudztwem.
- Panie krasnolud. - Zagadnął brodacza przyglądającego się korytarzowi, jak i pozostali zresztą.
- Toto zielone. To normalne jest? - wskazał paluchem na porost.
- Bezpiecznie aby to ruszać?