Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-10-2012, 21:19   #29
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu


W karczmie słychać było brzdęk oręża. Tłum wiwatował, krzyczał i dopingował dwóch walczących na środku sali mężczyzn, a właściciel przybytku nerwowo patrzył to na drzwi, to na ścierających się ze sobą szermierzy. Trudno było stwierdzić, co nastąpi szybciej, zbrojna interwencja strażników miejskich, czy śmierć któregoś z walczących.

Rapiery zaśpiewały dźwięcznie, kiedy ich wąskie ostrze zderzyły się ze sobą w powietrzu. Wyższy z walczących, łysiejący mężczyzna z absurdalnym kucykiem na karku pochodził z rodziny Chebvalier. Niższy, z wąsem i dwoma warkoczykami spływającymi mu na ramiona był prawą ręką rodu d’Hubert. Obie szlacheckie dynastie spierały się ze sobą już przeszło 300 lat, a wszystko zaczęło się od jakiejś bitwy z Middenlandem, w trakcie której głowy tych że rodzin pokłóciły się kto pierwszy przebił szpadą wrogiego generała.

Siedzący na galerii ponad salą główną Leonard uśmiechnęła się, opierając brodę na dłoni. Ruchem nadgarstka poruszył trzymany kieliszek wina i upił łyk. Uniósł brew, kiedy Chebvalier musiał odskoczyć do tyłu, gdy d’Hubert wychował bardzo śmiałe pchnięcie, tuż pod ramieniem przeciwnika. Szlachcic zawył gniewnie, kiedy rapier jego oponenta zbliżył się tak blisko do jego torsu, że musiał chwycić go dłonią.

Na podłogę spadły pierwsze krople krwi.

-Widzisz Jean, naprawdę zazdroszczę tym ludziom.- powiedział Leonard, nie odrywając wzroku od walczących. D’Hubert nie wydawał się poruszony drobną rana, jaką zadał przeciwnikowi.- Oni są tacy prości. Myślą, że jeśli rzucą się na kogoś z wrogiej rodziny z rapierem i zabiją go, wszystko stanie się łatwiejsze.

Upił łyk i spojrzał na siedzącego naprzeciwko gnoma. Kilka minut temu Jean skończył mówić, opisując wszystko, czego dowiedział się po rekonesansie w bibliotece i rozmowie ze złodziejem. Czekał tylko na reakcję zwierzchnika, który to spokojnie obserwował dwóch zwaśnionych szlachciców. Leonard wyraźnie potrzebował czasu na przemyślenie rewelacji przyniesionych mu przez gnoma.

W końcu odchrząknął.

-Dzielnica Królewska niemal zawsze oznacza kłopoty.- stwierdził.- I dobrze że wstępnie zgodziłeś się na ofertę Jacoppo. Nawet, jeśli będziesz musiał złamać umowę, ja go już ugłaskam. Miejmy jednak nadzieję, że to tego nie dojdzie

Przerwał, by znów upić łyk wina. Na dole zaś walka nabierała rumieńców. Ranny Chebvalier porzucił maskę wytrawnego szermierza, trzymając rapier oburącz i rąbiąc niczym szalony. D’Hubert zaś po prostu cofał się, tańczył dookoła przeciwnika i pozwalał, by ciosy rozbijały naczynia na pobliskich stołach oraz kaleczyły meble. Karczmarz bladł z każdą bruzdą pojawiającą się na stole lub ławie.

Leonard westchnął.

-Dobrze. Dam ci dwóch chłopaków z terenu i Chal-Chenneta na tą akcję, ale postaraj się żeby nie było ofiar i możliwie mało świadków.- Jean skinął głową, lekko zaskoczony. Chal-Chennet określany był mianem wściekłego psa. Słuchał tylko Leonarda i był mu bezapelacyjnie posłuszny, co nieco działało na nerwy wszystkim dowódcom polowym niższej rangi.

Gnom w końcu znalazł język w gębie, wcześniej opróżniając do połowy swój kielich.

-Czy Chennet jest tu konieczny?

-Wiesz jak to mówią, Jean.- Leonard uśmiechnął się.- Lepiej mieć a nie użyć, niż odwrotnie.

Le Courbeu wzruszył ramionami i uśmiechnął się bezradnie. Kątem oka zobaczył koniec pojedynku. Jak Chebvalier wykonuje szeroki zamach. Jak d’Hubert uchyla się, koszem swojego rapiera blokuje cios i wyrywa broń z ręki przeciwnika. Jak rozwścieczony Chebvalier rzuca się na rywala z pustymi rękami i sekundę później cofa się o dwa kroki, ze swoją własną klingą sterczącą z piersi.

Leonard klasnął i uśmiechnął się, kiedy owacje z parteru wymieszały się z lamentem i krzykami kobiet.

-Przygotuj się dobrze, Jean. A teraz idź stąd, zanim straż zwali się tu tłumnie i będzie chciała wszystkich przesłuchiwać. Karczmarz udostępnił mnie i moim ludziom tylne drzwiczki.

***


Le Courbeu musiał pogratulować swojemu przełożonemu dalekosiężnego przewidywania. W chwili, kiedy wyszedł na zewnątrz i zamknął za sobą drzwi, z przodu karczmy usłyszał krzyki i karny tupot kilkunastu par ciężkich butów. Cóż, zuchy ze straży najpewniej czekały pod tawerną już od połowy pojedynku, ale mroczna prawda była taka, że łatwiej było aresztować jednego szlachcica po pojedynku, niż dwóch, aktualnie ze sobą walczących.

Gnom zatrzymał się i uniósł brwi, kiedy w zaułku, do którego trafił o mało nie wpadł na trzech mężczyzn. Jeden ubrany był w prosty płaszcz z kapturem i czarną tunikę, drugi nosił się jak szlachcic z dobrego domu a trzeci miał na sobie brązowy uniform z Gwardii Pistoletowej i szeroki kapelusz. Kiedy ten ostatni obrócił się, Jean zobaczył znajomą twarz i oczy należące do człowieka, który prawo i porządek respektował tylko wtedy, gdy nie stało mu ono na drodze.


Chal-Chennet uśmiechnął się po chwili niczym wilk.

-Witaj, Jean.


Tsuki


Posiadanie mieszkania, a raczej przydział takowego, w dobrej dzielnicy miasta był rzeczą niezwykle wygodną i przydatną. W ciągu dnia nie były tam aż tak głośno, przez co osoba pracująca w nocy mogła się spokojnie wyspać. Sklepy i targi były blisko, przez co nie trzeba było latać po całym Lantis. No i rzecz jasna kanalizacja. Letnia kąpiel po długim śnie była wręcz zbawiennie odświeżająca, przez co Tsuki z nowym zapasem energii opuściła kamienicę, w której znajdowało się jej lokum i ruszyła do podgrodzia, wedle prośby Mistrza. W sumie, Fendel mógł jej wtedy zwyczajnie rozkazać żeby pojawiła się o tej lub o tamtej godzinie, tu czy tam, nie zważając na zmęczenie. Ci mniej pracowici i skrupulatni giermkowie, chcący służyć w siłach Św. Cuthberta często byli karani nie fizycznie, lecz poprzez uciążliwe obowiązki polegające na ciągłym bieganiu ze sprawunkami po całym mieście, lub też wstawaniu o nieludzko wczesnych porach. Co prawda mogli się kłaść wcześniej, tego im nikt nie bronił, ale który młody człowiek dobrowolnie kładłby się spać z kurami, by o 4 nad ranem stawić się w koszarach?

Tsuki jednak wyraźnie zdobyła pewien zakres szacunku ze strony przełożonych, dlatego też spokojnie i bez pośpiechu, w okolicach trzeciej po południu spacerkiem wkroczyła do Koszar Klasztornych, głową kiwając strażnikom przy drzwiach, którzy to na widok dziewczyny ceremonialnie podnieśli halabardy.

W holu zaś od razu zbliżyła się do szerokiego biurka, z a którym siedział jakiś emerytowany rycerz świątynny, zajmujący się papierkami. Ten tutaj nazywał się Fillipe. Pochodził z Westalii i kilka lat temu, w czasie misji, demon pozbawił go nogi. Od tamtego czasu weteran zarządzał koszarami i rozdawał przydziały rekrutom.

Na widok Tsuki uśmiechnął się i skinął głową.

-Dobrze, że jesteś. Już się bałem, że będę po ciebie musiał posłać.- ze sterty ksiąg wyjął mały notes i spojrzał do niego.- Hmmm… Tak. Masz udać się na piętro, do Sali Rejestrów. Zaraz ktoś tam do ciebie przyjdzie.

Elfka skinęła tylko głową i podziękowała mężczyźnie za informację. W sumie, nie zdziwiło jej miejsce, które jej wskazano. W jej ojczyźnie zdarzało się nie raz, że samuraj musiał udawać się do sauny, lub co gorsza, do burdelu, jeśli jego pan miał do niego sprawę i nie chciało ruszyć mu się grubego dupska w bardziej odpowiednie miejsce. Tak, Sala Rejestrów zdecydowanie nie była niczym niezwykłym.

Samo pomieszczenie natomiast było stosunkowo nieduże. Jego większą część zajmowało duże biurko, fotel, dwa krzesła oraz regały. Szeroki, dobrze wykonane i sięgające sufitu, zastawione całkowicie grubymi księgami w którym umieszczone były wszelkie ważne wydatki oraz inne sprawy administracyjne dotyczące zakonu i nie tylko.

Samurajka obróciła się, kiedy po minucie za jej plecami otworzyły się drzwi a do środka wszedł młody zakonnik. Miał na sobie workowaty habit, płaszcz oraz wełniane rękawice bez palców. Na widok dziewczyny uniósł brwi i uśmiechnął się lekko. Stał tak, kilak sekund.


Dopiero po dłuższej chwili analizy jakaś zapadka ruszyła.

-Cóż, nie powiem, miło widzieć odmianę pokroju twojej osoby.- powiedział, lekko zgarbiony obchodząc Tsuki i siadając na fotelu za biurkiem. Spod blatu wyjął jakąś wielką księgę w czerwonej oprawie.- Zwykle przychodzą tu wielkie byki, z karkami jak u ogra i jeszcze większymi mieczami, którymi to rekompensują sobie braki w rozmiarze przyrodzenia.

Uśmiechnął się uprzejmie do Tsuki.

-No, siadaj panna. Chyba że wolisz stać kiedy będę gadać? Aha. Nazywam się Carl.


Garkthakk


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=D9c7pOXdz1I[/MEDIA]


Grota, do której wszedł półork wyglądała na naturalną. Wiele lat płynącej spod ziemi wody sprawiło że część piaskowca została wygładzona prawie że do poziomu szkła, a fragmenty z sufitu poodpadały, tworząc nierówności pod ścianami.

-To nasze wejście.

Gark obrócił się gwałtownie, z bułatem gotowym do zadania ciosu. Powstrzymał się jednak, kiedy zobaczył brodzącego w jego stronę krasnoluda. Thrain? Jakoś tak. Sam brodacz nie przejął się zbytnio wielkim ostrzem skierowanym w jego stronę i zbliżył się do barbarzyńcy, brodząc z głową tuż nad powierzchnią wody.

-Tak. To na pewno tutaj…

Półork zmarszczył brwi i rozejrzał się.

-Skąd wiesz?

-Skała do mnie przemawia, wielkoludzie. Jak do każdego z mojej rasy. Tutaj od razu można poznać że kiedyś był to nie tunel czy grota, ale korytarz. Rzuć okiem na sufit
.

Garkthakk spojrzał niechętnie na towarzysza, po czym podniósł wzrok, badając sklepienie. Dopiero wiedząc, czego szukać, dostrzegł nienaturalne wygładzenia, widoczne tu czy tam pomiędzy kawałkami pękającej skały. Na pewno nie była to naturalna formacja, a wskazane przez Thraina ślady kolumn pod ścianami utwierdziły półorka że są we właściwym miejscu.

Krasnolud obrócił się jednak, kierując się w stronę oazy.

-Chodź.

-Co? Dokąd?

-Fassir lubi omówić przed akcją coś, co nazywa się „planem”.-
brodacz spojrzał na Garka z pewnego rodzaju zniecierpliwieniem.- Może czasami parcie do przodu i improwizacja zdają egzamin, ale to akurat nie jest jeden z tych przypadków. Chodź, szef nie lubi jak ktoś się ociąga.


***

-Dobrze. Dotarliśmy na miejsce bez żadnych problemów, co możemy uznać za sukces. Naszym celem jest jednak Klejnot. Oko Burzy zostało pochłonięte przez piasek setki lat temu, więc równie dobrze możemy znaleźć tam tylko zasuszone trupy i ruiny, co starożytne pułapki i bestie, które mogły się tam zalęgnąć. Z naszym szczęściem, będzie tam i jedno i drugie.- krążący pomiędzy swoimi ludźmi Fassir mógł czarnowróżyć, ale robił to głosem spokojnym i opanowanym. Bardziej stwierdzał fakt niż straszył czy groził. Cóż, potrafił przedstawić zagrożenie, jako przeszkodę, a nie śmiertelną barierę nie do przebycia. Niewielu dowódców potrafiło przemawiać w podobny sposób.

Najemnik odchrząknął jednak i stanął.

-Do groty wchodzimy razem, połączeni sznurem. Przodem będzie szedł Shan. Kiedy pokonamy już drogę do miasta, na miejscu podzielimy się na dwie grupy. W pierwszej będę ja, Mahutt i Sallak. W drugiej Thrain, Garkthakk i Ela-i. Nie wiem jak będzie wyglądała sytuacja z widocznością i możliwością przejścia, ale każda z grup idąc, będzie zostawiała za sobą zapalone pochodnie. Wbijajcie je w ziemię, albo kładźcie na murach.- mówiąc to, podał Garkowi jeden worek, samemu biorąc drugi.- W środku jest trzydzieści pochodni. Powinno wystarczyć.

Ela-i Shan spojrzał to na pracodawcę, to na towarzyszy.

-A cel, szefie?

-Złoto, klejnoty, kosztowności.-
Fassir uśmiechnął się lekko.- Ale przede wszystkim, przeżyć i znaleźć drogę do pałacu szejka. Tam też najpewniej znajdziemy klejnot.

Ela-i przewrócił oczami, sięgając do plecaka i wyjmując z niego zwój sznura.

-Precyzyjny plan, nie ma co…- wymamrotał, obwiązując się w pasie liną.


Petru

Ludzie w Naz’Raghul słynęli z lekkiego snu. Ciągłe zagrożenie, podświadome wyczuwanie wypaczającej energii chaosu, bezustanna walka o przetrwanie i wiedza o tym, że w każdej chwili jakaś banda kultystów może przechodzić niedaleko i przypadkiem natknąć się na osiedle, w którym śpią niczego nie świadomi ludzie. Wiele wiosek zmieniło się w rzeźnie, kiedy większa grupa wyznawców demonów zaszła strażników na warcie, zabiła ich bezszelestnie a potem weszła do domów, by jednocześnie wymordować wszystkich osadników. Zwykle tak synchronizowane mordy miały na celu jakiś większy rytuał, ale często zdarzało się też tak, że odszczepieńcy mordowali ludzi dla własnej przyjemności płynącej z często nabywanego w kulcie sadyzmu.

Dlatego też przez ostatnich kilka minut snu Petru wiercił się, rzucał i cały czas przyciskał do piersi zakrzywiony nóż. Coś było nie tak. Czuł to, a kiedy został obudzony niezbyt delikatnym szturchnięciem w okolicach prawego biodra odwinął się niczym wąż i ciął na oślep, rozcinając na dwoje kij, którym został obudzony.

Aust spojrzał na równo przeciętą, spróchniałą gałąź a następnie na Rulfa, zasypującego ognisko piaskiem.

-Dzięki za ostrzeżenie, gdybym szturchnął go ręką, to bym jej nie miał.- rzucił ironicznie do towarzysza, co znaczyło, że brodacz jednak nie ostrzegł go o pewnych odruchach które zaobserwował u tropiciela.

Sam Rulf spojrzał na zaspanego Petru i uśmiechnął się lekko.

-Wstawaj, tylko cicho.- powiedział, rzucając mężczyźnie mokrą szmatę. Woda, którą była nasączona miała kwaśny zapach. Znaczy, deszczówka.- Weź się obetrzyj. Mamy gości.

Petru potrząsnął głową. Myśl o obecności kultystów była lepsza od zimnego kubła wody na głowę. O ile rzecz jasna przez całe swoje życie Petru miał chociaż jedną okazję do takiego marnotrawienia wody.

-Kto?

-Nie wiem, co to za jedni. Ani ja, ani Aust jeszcze takich nie spotkaliśmy. Wyglądają dziwnie, więc może ty mi coś o nich powiesz. Przyleźli do ruin, przeszukują je, ryją w ziemi… No dziwni, co tu dużo gadać…

-Rozumiem
.- tropiciel skinął głowa i wstał, by następnie cicho zbliżyć się do wyjścia. Kiedy ostrożnie uchylił płat kory I rzucił okiem na zewnątrz, dostrzegł grupę powykręcanych sylwetek w białych szatach ozdobionych patykami, korzeniami i uschniętym listowiem. Była ich dziesiątka. Może nie.


-To wyznawcy Ravenmora. Demona pustki…- wyszeptał, kiedy obaj mężczyźni stanęli mu za plecami.- Dość specyficzna sekta

-Co masz na myśli?

-Nie obchodzą ich ludzie. W ogóle. Szukają za to roślin. Wszelakich. Jeśli znajdują jakieś zioła, trawy, krzewy… Wycinają razem z korzeniami. Potem ustawiają krąg, rzucają to na środek i podpalają. Drzewa karczują, a jeśli są zbyt wielkie, potrafią całe dni spędzić tylko na staraniach by poszły z dymem.-
Petru dobrze pamiętał osadę, którą naszła procesja wyznawców Demona Pustki. Ograbili mieszkańców ze wszystkiego. Nasion, liści, zbóż… Nawet patyków. Potem spalili to na oczach przymierających głodem ludzi i odeszli.

Rulf uśmiechnął się krzywo.

-Coś jak druidzi, ale w drugą stronę… Dobra. Zajmiemy się nimi przy okazji. Skoro sami złożyli nam wizytę…

Petru spojrzał z zaskoczeniem na dwóch żołnierzy. Kultystów było pięć razy więcej od ich dwójki, a jeśli liczyć także jego, to trzy razy więcej. Tylko trochę lepiej. Ale coś w uśmiechu Austa mówiła że to tylko powierzchowne wrażenie…


Buttal

Krasnoludzkie pancerniki były statkami jedynymi w swoim rodzaju. Krępe, twarde, pokryte dużą ilością stali oraz utwardzanego drewna. W sumie, w dużym stopniu podobne były do swoich twórców. Potrafiły unieść ogromny ładunek, bez straty prędkości, która i tak nie była szczególnie imponująca. Prąc przed siebie, dzięki dość prostym silnikom kotłowym, były w stanie przebijać się dziobami przez co lżejsze jednostki pływająca wroga, no i zneutralizowanie takiego metalowego potworka wymagało ogromnego poświęcenia siły i czasu. Tak, krasnoludzkie pancerniki świetnie oddawały charakter i nastawienie do życia swoich właścicieli.

Dlatego też biegnący pomiędzy dokami Buttal nie mógł się napatrzeć na te stosunkowo niewielkie statki, stojące w dokach pomiędzy strzelistymi szkunerami i galerami. Nawet slup z postawionym żaglem był wyższy od stojącego obok pancernika. Mimo to twory krasnoludzkiej myśli technicznej budziły słuszny respekt.


Zagapiwszy się na dokujący kilka metrów obok statek, Buttal musiał w ostatniej chwili zahamować by nie wpaść na grupkę strażników, stojących na nabrzeżu. Tutaj widać już było karność i jednolitość krasnoludzkich formacji militarnych. Strażnicy Portu mieli na sobie jednakowe koszulki kolcze, błękitne płaszcze oraz hełmy z małymi latarniami na czubkach. Do tego małe tarcze oraz krasnoludzkie topory bojowe.

Rangi zaś określane były spinkami z poszczególnych kruszców, spinającymi brody strażników w grube warkocze. Złoty pierścień na końcu brody tego idącego do kuriera, wskazywał na to, że był on sierżantem. Na widok Buttala nastroszył gniewnie brwi.

-TY! Co ty tutaj robisz, co? Cały port jest zamknięty z powodu szczurów! A na szczurołapa mi nie wyglądasz! Gadaj zaraz… Uch?- zaniemówił, kiedy przed jego nosem zmaterializowała się koperta. Zezując na nią, dostrzegł w końcu dwie urzędowe pieczęci oraz adresata. Odchrząknął po chwili.- Kapitan Vanko jest teraz przy głównym doku.

Palcem wskazał na szerokie na prawie trzydzieści metrów molo, wychodzące głęboko w morze. Wzdłuż niego cumowały największe statki. Galeony, fregaty wojenne i wielkie barki przewożące różnorakie towary. Przy jednej z nich kurier dostrzegł sporą grupę Strażników, rozmawiających z kapitanem barki. Chociaż rozmowa była tutaj delikatnym określeniem. Wrzaski mężczyzny niosły się po wodzie aż do uszu Buttala.

-…SZCZURY ZEŻARŁY MI TOWAR, A WY MI JESZCZE KARĘ CHCECIE WLEPIĆ?!

-KURWA, PRZEZ CIEBIE MAMY CAŁĄ PRZYSTAŃ SPARALIŻOWANĄ, PIEPRZONY IMBECYLU!

-PRĘDZEJ SZCZEZNĘ, NIŻ ZAPŁACĘ!

-NIE KUŚ LOSU!
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline