Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-10-2012, 19:25   #45
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Czarnowłosa zebrała się z podłogi szybciej, niż można było się spodziewać po kobietce tak drobnej postawy. Ale jeśli plotki były prawdziwe, to czarownice były kurewsko twarde i stanowiły wyzwanie w walce.

A kruczoczarna zdawała się potwierdzać owe opinie. Skoczyła z dala od rozwścieczonego Yngvara, w kąt pokoju i posłała w jego stronę wiązkę przekleństw oraz trochę skwierczącej energii. Chybiła; góral jedynie poczuł muśnięcie gorącego powietrza na policzku i zaraz rzucił się w ślad za kobietą.

Nigdy jednak nie zdołał dać upustu furii buzującej w jego żyłach, bowiem nagle poczuł ból z tyłu szyi. Świat momentalnie zaczął wirować, a Yngvar, mimo najszczerszych chęci, zamiast odwrócić się i dać nauczkę temu, kto wtrącił się do walki, huknął o podłogę. Czuł, jak coś obcego krąży w jego krwiobiegu, skutecznie odcinając jakiekolwiek połączenia na linii mózg - kończyny. Substancja uniemożliwiała mu jakikolwiek ruch, z wyjątkiem oczu; był sparaliżowany od szyi w dół. Leżąc na dywanie, mógł jedynie przeklinać swój los i wdychać nieprzyjemny zapach materiału. Wolał nie wiedzieć, z czego ten dywan był robiony.

Głosy, które brzmiały w pomieszczeniu, zdawały się dobiegać z daleka; zupełnie jakby znajdował się on pod wodą. Po chwili, która zdawała się być wiecznością, ktoś w końcu przewrócił go na plecy i mógł odetchnąć powietrzem, a nie smrodem dywanu niewiadomego pochodzenia. Chociaż nie był pewien, czy jest to jakakolwiek poprawa. Pokój śmierdział opróżnionymi jelitami, bądź prosto mówiąc - śmiercią. Jednak zaraz ta myśl odepchnięta została w ciemne krańce umysłu, bowiem pochylały się nad nim dwie osoby.

Jedną była kruczowłosa, wyraźnie z siebie zadowolona i z mściwą satysfakcją wpatrująca się w górala, ale to na tej drugiej postaci skupiła się uwaga Yngvara. Postacią był, nie kto inny, a Żmijka. W tych dużych, ciemnozielonych oczach ciemnoskórej dziwki tańcowały teraz ogniki, zupełnie jakby cała sytuacja ją bawiła. Wyszczerzyła zęby w stronę Meintyńczyka i zatrzepotała rzęsami. Stała jak ją bogowie stworzyli, pozbawiona jakiegokolwiek okrycia. Zupełnie tak, jak Yngvar ją zostawił. Jedyną zmianą był szpikulec, który dziewczyna obracała teraz w palcach. Długi i cienki, ociekał gęstą, srebrzystą substancją wymieszaną teraz z góralską krwią. Ot, a jednak Żmijka kąsać potrafiła.

- Nie zabijemy cię. - Odezwała się czarnowłosa, kucając obok mężczyzny. - Lubię rywalizację, mój drogi i czuję, że ty i twoi towarzysze możecie zapewnić dość ciekawą... atrakcję. Dziś wieczór, w Ogrodach, odbędzie się bal. - Tutaj uśmiechnęła się jedynie. - Czujcie się zaproszeni.

Smukłe palce czarnowłosej musnęły ramię Yngvara i ten poczuł, jak zaczyna ogarniać go spokój i przemożna chęć snu. Zaklęcie kobiety, mimo zawziętego oporu mężczyzny, koniec końców - poskutkowało.

* * *

Adailet i Vonmir zabrali się z zajazdu, pozostawiając za sobą pokój Noisilho. Po tym, jak młody gwardzista przewalił całe pomieszczenie do góry nogami, rozsądnym wyjściem było zabranie się jak najdalej od miejsca "zbrodni". Woleli nie przekonywać się na własnej skórze, do czego zdolny jest wpieniony mag. Starcie z ser Coriagem w Ouamenie nadal było żywe w ich pamięci, a jeśli ten potrafił sprawić problemy grupie najemników, to strach pomyśleć, co prawdziwy, wyszkolony czarownik mógłby zrobić sunveryjskiemu duetowi.

Dlatego też zrozumiałym było, że nie zamierzali czekać na Noisilho; musieli znaleźć swoich zagubionych towarzyszy i wykonać zadanie, które sprowadziło ich do Rozzhkaru.

Łatwiej było to powiedzieć, aniżeli zrobić. Rozzhkar był wielki i zatłoczony, a że żadne z nich nie rozeznawało się w plątaninie ulic, alei i ślepych zaułków, próba odszukania dwóch najemników była jeszcze większym wyzwaniem. Nie pomagało też to, że najwyraźniej zgubili się gdzieś w tym miejskim labiryncie. Na początku zdawało im się, że zmierzają w dobrą stronę, w końcu Błękitny Plac i Arsenał były gdzieś na północy, niedaleko miejsca, w którym przybili do brzegu. Jednak nawigacja w śmierdzącym potem tłumie była diablo trudna; jakiś poeta czy inny artysta przyrównałby pewnie ulice do żył i arterii, a ludzi po nich się poruszających - do krwiobiegu. Takowa metafora zdawałaby się być trafna, gdyby nie to, że w ludzkim systemie panował ład i ustalony porządek; Rozzhkarczycy takowe wartości mieli w bardzo głębokim poważaniu.

Adaileta i Vonmira porwała owa, dosłownie, ciemna masa. Przepychali się, obdarzali tych bardziej opornych łokciami czy pięknymi sunveryjskimi wiązankami i próbowali jakoś odnaleźć się w panującym niepodzielnie chaosie. Wszystko to nadaremno; może wzięli nie ten zakręt co trzeba, może zwyczajnie spieprzyły im się wewnętrzne kompasy. Pewnym było tylko to, że wylądowali w tej mniej reprezentacyjnej części miasta. Domy z kamiennych zmieniły się w ruiny zbite dechami, ulice były coraz brudniejsze, ludzie skromniej ubrani i w nozdrza wbijał się smród, którego źródła lepiej było nie dochodzić. Krótko mówiąc, najemnicy poczuli się jak w domu.

Znaleźli się gdzieś w zachodniej części miasta. Z tego co zdążyli się zorientować, dzielnica słynęła z rybołówstwa, gdyż niebawem zaczęły otaczać ich ze wszystkich stron ryby. Zwisające z haków, wypatroszone na straganach bądź jeszcze żywe w siatkach. Łączyło je jedno: wszystkie śmierdziały. Gdyby najemnicy rozumieli język Rozzhkarczyków, szybko zanotowaliby, że życie tutaj kręciło się głównie wokół ryb.

Na całe szczęście, najemnikom nie było dane przebywać w owej, jakże uroczej, dzielnicy zbyt długo. W pewnym momencie Adailet stanął jak wryty i jego wzrok gdzieś odpłynął. Oczy chłopaka zdawały się zachodzić mgłą, wbite w bliżej nieokreślony punkt naprzeciwko. On sam zdawał się być umysłem gdzie indziej, gdzieś daleko; najwyraźniej pękła mu jakaś żyłka i procesy poznawcze przestały spełniać swe funkcje.

I gdy Vonmir już miał zamiar trzasnąć młodziaka z otwartej dłoni, gdy jego oczy na powrót wypełniły się życiem i zdawał się odzyskiwać kontakt z rzeczywistością.

- Wiem, gdzie go znaleźć. - Wyrzucił z siebie Adailet, zupełnie nie zważając na fakt, że dłonie jego towarzysza były zaciśnięte na jego ramionach.

Jeszcze chwilę temu Vonmir szarpał chłopaka, próbując przywrócić go do normalności, a teraz musiał biec, by dotrzymać mu kroku. Młody gwardzista przepychał się przez tłum, przyspieszając kroku. Kiedy tłum nieco się przerzedził i ulice stały się odrobinę luźniejsze, rzucił się do biegu.

Niebawem podążali wzdłuż zachodnich doków, kierując się na północ. Statki jedynie migały im gdzieś po lewej; nie zwracali większej uwagi na otoczenie. Pruli jedynie przed siebie, Adailet na przedzie, a Vonmir gdzieś za nim, próbując dotrzymać mu kroku.

W końcu po którymś zakręcie chłopak zatrzymał się. Uliczka, w którą weszli, była pusta i wąska. Budynki chyliły się ku sobie, zupełnie jakby miały zaraz runąć, a jakieś rozpięte pomiędzy nimi materiały przypominały niezwykle brudne baldachimy i rzucały chroniący od słońca cień.

Vonmir mógł przysiąc, że w jednym z mijanych zaułków mignęła mu znajoma sylwetka, która momentalnie zmieszała się z tłumem na jednej z szerszych ulic. Nie zastanawiał się jednak, kim owa postać była. Podnoszący się z rynsztoku Yngvar skutecznie odwrócił uwagę jego, jak i Adaileta.

* * *

Świat w końcu przestawał wirować i mijały efekty tej trucizny czy innego cholerstwa, którym potraktowała go Żmijka. Nadal był jednak lekko otumaniony i skonfundowany całym zajściem, co zapewne było powodem ospałości jego organizmu. Nie kojarzył faktów; nie wiedział nawet gdzie jest i jak się w to miejsce dostał. Wiedział jedynie, że uwalony był jakimiś śmierdzącymi substancjami, a kompletny zaduch wcale nie poprawiał owej perfumy.

Zarejestrował też, że ktoś pomagał mu się podnieść. Dwie pary rąk chwyciły go pod łokcie i z wysiłkiem uniosły górala w górę, opierając go o jedną ze ścian. Wraz z powracającymi siłami i myślami, przeszłe wydarzenia powróciły do jego pamięci. Pewnie gdyby miał jakieś resztki sił, byłby nieźle wkurwiony na czarnowłosą czarownicę, szybkiego blondyna i, chyba najbardziej ze wszystkich, na Żmijkę. Bądź co bądź, to ona wyprowadziła go w pole.

Yngvar stęknął jedynie, próbując się podnieść i nie odnosząc w tym sukcesu. Osunął się po ścianie i klepnął na ziemię, sięgając dłonią do karku, gdzie powinna być jakaś ledwo co zagojona rana po owym cholernym szpikulcu. Nie znalazł żadnej; ot, skóra była tak gładka, jak reszta szyi.

Meintyńczyk chwycił pazernie bukłak z winem zaoferowany mu przez Adaileta i zaczął żłopać trunek, próbując pozbierać się do kupy. Alkohol pomógł.

Młody gwardzista zaczął mówić coś o Ogrodach, magach i że "muszą iść", jednak góral zaprotestował cicho. Mimo że wizja wymierzenia jego własnej wersji sprawiedliwości była niezwykle kusząca, to na chwilę obecną musiał odłożyć przyjemności na później. Na nie przyjdzie jeszcze czas, a on wolał być w pełni sił, by niczego nie spieprzyć.

* * *

Najemnicy zadecydowali, że lepiej będzie się gdzieś przyczaić do wieczora, by ich drużynowy mięsień mógł doprowadzić się do ładu i składu. Znaleźli jakąś zapadłą dziurę w porcie, którą szczurowato wyglądający Ellyrianin nazywał zajazdem. Żadne z nich na wschodzie nie było i równie dobrze mogli przyjąć, że na tamtejsze standardy, rozpadający się budynek był akceptowalną siedzibą.

Mogli jednak odpocząć chwilę; do zachodu słońca pozostało kilka godzin. Co prawda byle jak zbite łóżka wcale nie zachęcały do snu, wbrew pozorom były całkiem wygodne. Jedynym, czego najemnicy woleli nie tykać, było jedzenie. Jego wygląd wcale nie zachęcał do konsumpcji. Całe szczęście, że właściciel miał piwniczkę całkiem dobrego piwa, które równoważyło wady i zalety jego biznesu.

* * *

Opuścili zajazd szczurowatego, kiedy dzień zaczął przechodzić w noc. Nad Morzem Południowym, które teraz było nadzwyczaj spokojne i wypełniało powietrze szumem fal oraz świeżą bryzą, jaśniało zachodzące słońce. Jaśniało niczym płomień, rzucając ostatnie złociste promienie na Rozzhkar.


Kiedy w końcu dotarli nad Zhkadan, by przez któryś z trzech mostów dostać się do Ogrodów, spotkała ich niespodzianka. Czy miła, czy nie, trudno było powiedzieć. Brama wiodąca do bogatszej i bardziej luksusowej części miasta było bowiem niestrzeżona. Kto wie, być może tutaj, na drugim brzegu Morza Południowego nie wystawiano wart, by lepsza dzielnica była chroniona. Chociaż coś mówiło najemnikom, że tak nie jest i strażnicy zostali wysłani w miejsce, gdzie byli bardziej potrzebni.

Jak choćby do kryjówki czarownicy, którą właśnie próbowali znaleźć. Adailet usilnie próbował ustalić, gdzie ona się znajduje, studiując ową mapę, którą znalazł w pokoju Noisilho. Chłopak nie odzywał się ani słowem, jedynie zagryzał wargę i co rusz drapał się po głowie, co mogło być jego sposobem na poprawienie funkcji myślowych. Unikał również Vonmira, najwyraźniej nie chcąc dyskutować jego dziwnego zachowania w dzielnicy rybaków i tego, jak wiedział, gdzie szukać Yngvara.

Ogrody okazały się być, notabene, ogrodami. Zieleni było tu co niemiara; bluszcz wspinający się po metalowych furtkach, krzaki kwitnące kolorowymi kwiatami i, do czego najemnicy zdążyli przywyknąć, wysokie, smukłe drzewa charakterystyczne dla tej części świata. Chociaż ich uwagę najbardziej zżerały budynki. Marmurowe, wielkie i przestronne pochłaniały lwią część miejsca. Co najdziwniejsze, w ich architekturze brakowało okiennic; ot, tam gdzie powinny się one znajdować, były jedynie puste, kwadratowe przestrzenie, w którym wisiały kolorowe zasłony. Widocznie mało kto obawiał się złodziei.

Voserianie nie wiedzieli, jak sklasyfikować owe budynki. Można by nazwać je rezydencjami, jednak to słowo nie określało dokładnie ich przepychu i wielkości. Prędzej było im do kompleksów pałacowych, które przywodziły na myśl mniejsze wersje Arsenału.

I to właśnie przed jedną z takich perełek architektury zatrzymał się Adailet. Budynek nie odbiegał w wyglądzie od innych, zdawał się niemalże zwykły.

- To tutaj. - Oświadczył z przekonaniem młodziak.

Chociaż wcale nie musiał; i bez tego można było się domyśleć, że trafili do miejsca docelowego.

Furtka leżała powyginana na ziemi i dymiła białymi oparami, zupełnie jakby ktoś ją właśnie podgrzał do granic możliwości. Kiedy ostrożnie ją przekroczyli i znaleźli się na podwórzu, byli pewni że są we właściwym miejscu.

Bowiem dokładnie przystrzyżony trawnik pokrywała krew i trupy. Rozzhkarczycy i Voserianie, młodzi i starzy. Niektórzy z nich ubrani niczym uliczni rozbójnicy, niektórzy w lekkich zbrojach straży miejskiej. W ciele, które leżało oparte o drzwi wejściowe, tkwił bełt, który wszedł aż po lotki w splot słoneczny. Jego promień natomiast pokrywały jaśniejące na niebiesko runy, przywodzące na myśl te cesarskie, jednak równie dobrze mogły być runami Ellyriańskimi bądź Vuokaackimi.

Nie mieli jednak czasu podziwiać tego pola bitwy, bowiem wszystko wskazywało na to, że bal rozpoczął się bez nich. Gdzieś z głębi budynku dochodziły do ich uszu przytłumione krzyki i wybuchy, które wstrząsały ścianami.

Po przekroczeniu drzwi wejściowych znaleźli się w dość obszernym pomieszczeniu. Po obu stronach mieli korytarze prowadzące gdzieś wgłąb budynku, a przed nimi szerokie schody pokryte eleganckim dywanem. Nad ich głowami wisiał żyrandol ze złota, z którego zwisało multum kryształów, niewątpliwie zaklętych jakimś prostym czarem, który sprawiał, że świeciły jasnym światłem. Wokół niego wiły się balkony, które najwyraźniej znajdowały się na każdym z trzech poziomów budynku. Rezydencja zbudowana była na podstawie trójkąta; to jest, poziom najniższy był również najszerszy i najobszerniejszy. Im wyżej, tym kondygnacje zwężały się coraz bardziej.

Nie dane było im jednak podziwiać architektury, bowiem gdy tylko znaleźli się u stóp schodów, dopadła ich balowa atmosfera. Jakiś ciemny kształt skoczył w stronę Adaileta balkonu i powalił go na ziemię. Huknęli o posadzkę i poturlali się po niej w plątaninie kończyn.

Pozostała dwójka nie mogła jednak pomóc bezbronnemu młodziakowi. Przy uchu Yngvara świsnął jakiś pocisk i ten momentalnie obrócił się na pięcie, dobywając topora. Z korytarza za jego plecami, tego po lewej, wyłoniła się jakaś paskudna dziewka, cała w tatuażach, dzierżąca w ręku procę. Przy jej pasie wisiał krótki, zakrzywiony miecz, jednak nie sięgnęła po niego. Zamiast tego, chwyciła kolejną metalową kulką, zdeterminowana tym razem trafić górala.

Vonmir natomiast nie był jak na razie czyjąś tarczą strzelniczą. Kiedy jednak obrócił się, by zlustrować drugi z korytarzy, nie miał się o co martwić, bowiem i jego nie ominie pierwszy, otwierający taniec. Pokaźnych rozmiarów mężczyzna, ubrany jedynie w luźne spodnie szedł w jego kierunku, mrucząc coś pod nosem. Był Rozzhkarczykiem, co do tego nie było wątpliwości, jednak jego aparycja jakoś nie zapadła Vonmirowi w pamięć. Większość jego uwagi skupiała się bowiem na niezwykle nieciekawie wyglądającej broni, którą chłop miał w ręku. Przypominała ona maczugę, jednak jej koniec nabity był żelaznymi kolcami, które przywodziły na myśl gwiazdę. Chyba uczyli go czegoś o egzotycznych broniach w szkole oficerskiej, ale mało co z owych nauk pamiętał. Jedynie rzeczy bezużyteczne, jak choćby to, że owo paskudztwo pochodziło z Iszkelet i w ich języku było zwane poranną gwiazdą. Chuj wie czemu; jego nauczyciele zwyczajnie zwali to coś kropaczem. No, ale odkładając lingwistyczne zagwozdki na bok, Vonmir dobył miecza i przełknął głośno ślinę. Trzeba się było bronić.
 
__________________
"Information age is the modern joke."

Ostatnio edytowane przez Aro : 10-10-2012 o 19:27.
Aro jest offline