Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-10-2012, 19:57   #34
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Marco Eleadora


Atlas City. Wspaniałe, piękne, ludne i… ciche.


Wszyscy podróżnicy, którzy mieli szczęście trafić do Atlas City i jeszcze większy traf opuścić je, by wrócić do swojej ojczyzny i móc o nim opowiedzieć, w pierwszej kolejności mówili o ciszy. Ciszy nienaturalnej, dziwnej i budzącej niepokój. Żadne miasto o takim zaludnieniu nie powinno być równie spokojne. Ironbridge przypominało ul. Zagłebie Groningen wiecznie żywe mrowisko. Periguex menażerie pełną wiecznie rozśpiewanych, bajecznie kolorowych ptaków.

Atlas City natomiast przypominało świątynie, widzianą oczami dziecka. Miejsce tajemnicze, dziwne i budzące szacunek zakrawający o strach. Głównie strach. Kapłani zapytani o cisze rozlewającą się po ulicach mówili o świętobliwości i szacunku do świątyń, gęsto rozsianych po mieście, który to był okazywany przez mieszkańców właśnie poprzez egzystencję pokorną i karną.

Palladyni i strażnicy mówili zaś o dyscyplinie. O wielkim harcie ducha mieszczan i o niechęci wobec zbytków, za równo materialnych, jak i tych okazywanych czynem. W końcu, komu potrzebne w mieście tak wspaniałym targi, festyny czy chociażby uliczni grajkowie?

Ci zaś, którzy byli w Atlas City i je opuścili, mówili tylko o strachu. O ludziach zaszczutych niczym pies, którego zbyt często bito.


***

-Każdy z was, stojących tu dzisiaj przede mną, otrzymał od Pana Światła szansę, o jaką zwykli mieszkańcy mogli się tylko modlić. Wy, zebrani tutaj, w Akademii Inkwizytorium, zostaliście wybrani by poprzez szkolenie i trening, wytypować pośród was kilku, którym dany będzie zaszczyt służenia, jako Miecz i Pochodnia Pana naszego.- głos Wielkiego Inkwizytora Seamusa Blamewortha niósł się po wielkiej Sali, w której zgromadzono raptem dwudziestu młodych mężczyzn, ubranych w proste tuniki adeptów Akademii. Wszyscy stali wyprostowani na baczność, uważnie obserwując kroczącego po podeście mężczyznę i spijali każde słowo z jego ust. A przynajmniej dobrze udawali że to robią.

Sam Blameworth wydawał się zakochany za równo we własnym głosie, co i we frazesach, które z natchnieniem wypowiadał pod adresem swoich przyszłych podwładnych. Jeden ze stojących w szeregu mężczyzn chyba, jako jedyny, dostrzegał nietypowy dla tak wysokiego urzędnika brak charyzmy. Seamus Blameworth, Wielki Inkwizytor miasta Atlas, był jegomościem chudym i wysokim, po złej stronie czterdziestki. Skóra jego miała niezdrowy, woskowy odcień, policzki miał zapadnięte, nos ostry. I głos, bardziej przypominający skrzek sępa niż cokolwiek innego.


Jednak stojący pośród kolegów Marco Eleadora milczał i słuchał. Podobno Nadkanclerz musiał użyć wielu swoich wpływów, koligacji oraz znajomości żeby młody szlachcic miał możliwość w ogóle przejścia testów wstępnych od Akademii. A teraz stał tam, pośród innych mu podobnych, czekając na przydział mu ostatecznego zadania, będącego finalnym testem przed przystąpieniem do Inkwizycji.

Nie miał zamiaru zawieść.

Wielki Inkwizytor zaś, sięgnął w końcu pod płowe szkarłatnej szaty, dobywając zeń zrolowany pergamin. Skrzekliwym, niemiłym dla ucha głosem, zaczął wyczytywać zadania dla adeptów i starszych inkwizytorów pod okiem opieką, których mieli je wykonywać.

Nagle Marco poderwał głowę, usłyszawszy swoje nazwisko.

-Eleadora i Kane mają udać się do zbrojowni, odebrać stamtąd ekwipunek i czekać tam na mistrza inkwizytora Knotte, który będzie nadzorował przebieg zadania i wprowadzi ich w jego szczegóły.

Marco odruchowo wyłowił wzrokiem swojego towarzysza wraz z którym, przyjdzie mu udowodnić że jego umiejętności czyniły go wartym przyjęcia do Zakonu. Trudno było odgadnąć wyraz twarzy młodego szlachcica, gdy ten zobaczył że Rudolf Kane był typowym, zwalistym mięśniakiem o nalanej twarzy i złośliwych oczach.


Terrak

Strażnicy spojrzeli najpierw po sobie, a dopiero potem dokładnie zlustrowali wzrokiem zaczepiającego ich jegomościa. Obaj wyglądali jakby Terrak przyłapał ich na czynności, co najmniej bardzo wstydliwej, jeśli nawet nie nieakceptowanej społecznie. Niższy z dwójki dopiero po kilku sekundach otrząsnął się z zaskoczenia, łapczywie wepchnął do ust resztkę chleba posmarowanego masłem i wyprostował się.

-Pan poczeka chwilę.- następnie trącił łokciem chudego młodzika siedzącego na skrzynce obok, i dalej niemrawo wpatrującego się w czarnoksiężnika. Gdy łokieć nie wystarczył, niezbyt dyskretnie nastąpił żółtodziobowi na stopę.

Młodzian poderwał się i wrzasnął, upuszczając jednocześnie drewnianą miskę z resztką owsianki.

-Co?!

-Leć do szefa, i powiedz, że ktoś się powołuje na tego
…- spojrzenie starszego strażnika znów padło na Terraka.- Pan mówił, że kto nas polecił?

-Lockerby. Morgan Lockerby.

-O! No właśnie! Leć i powiedz szefowi.


Młodzian zasalutował sprężyście, spojrzał jeszcze raz na sprzedawcę książek zapamiętując możliwe dużo szczegółów i biegiem pokonał trap, znikając z pola widzenia obu stojących na pomoście mężczyzn. Sam Terrak usłyszał stukot stóp strażnika na deskach, potem coś jakby zbiegał po schodach i dopiero wtedy nastała cisza. Po mniej więcej minucie ponownie rozległy się kroki, ale tym razem jakby biegły dwie pary stóp.

Kilka sekund później młodzian znów pojawił się na trapie, łapiąc oddech.

-Szef powiedział, że pana przyjmie.- wydyszał, opierając się dłońmi o kolana.- Wejdzie pan na pokład a potem w prawo, w stronę zenzy, do kajuty kapitańskiej…

Terrak uśmiechnął się tylko uprzejmie, skinął głową i wszedł po trapie, wspierając się na lasce. Pokład „Bogatej” robił równie dobre wrażenie, co widok statku z zewnątrz. Wypucowane deski, zwoje lin, równo ustawione beczki oraz skrzynie. No dość czyści jak na standardy portu tragarze, noszący pakunki pod pokład i obsługujący prostego żurawia ustawionego na dziobie statku.

Drzwi od kajuty kapitańskiej zaś były oszklone i wykonane z jakiegoś drogiego drewna. Terrak uniósł laskę i uderzył nią lekko w dzwonek obok framugi.

-Proszę!

Czarnoksiężnik bez pośpiechu nacisnął klamkę i przekroczył próg.

Kajuta była zaprawdę świetnie urządzona. Gruby dywan, mahoniowe meble, mały kandelabr pod sufitem, półki oraz szafki pod ścianami. A na samym środku ogromne biurko, przed nim dwa krzesła a za nim duży, wyściełany fotel.

W całym tym eleganckim przepychu Terrak dopiero po chwili zwrócił uwagę na starca siedzącego za biurkiem i lustrującego go spojrzeniem sędziwych, mądrych oczu. Dziadulo poprawił czapkę na głowie, zaciągnął się fajką i finalnie splótł dłonie nad blatem biurka.



-Witam, szanownego pana… Co pana sprowadza w nasze skromne progi?- zapytał jowialnym tonem, zupełnie nie pasującym do ponurej twarzy człowieka który widział w życiu zbyt wiele rzeczy których nie chciał oglądać.


Jean Battiste Le Courbeu

Kurier szedł spokojnym krokiem, nie świadomy nawet pięciu par oczy wpatrujących się w jego plecy. Co jakiś czas odwracał się, rozglądał, ale nie dostrzegał kryjących się w zaułkach i za winklami ludzi działających nie tyle w celu niecnym, co nie do końca idącym w parze z literą prawa. Bo czy złodziejem jest ten, kto dzięki złodziejskim metodom chce dopaść prawdziwego złodzieja?

No właśnie.

Dlatego też Jean bez najmniejszych wyrzutów skradał się w ślad za Jacoppo, pokładając wiarę w jego złodziejskich umiejętnościach. Chal-Chennet, Robert i Asheron szli zgięci w pół, gdyż Jacoppo wybierał kryjówki bardziej dogodne dla „niższych” ras niż dla długonogich ludzi.

Po którejś z kolei uliczce ogar sapnął głośno, kiedy próbując przejść pod jednym ze straganów kupieckich, uderzył potylicą w twarde drewno. Z irytacją zdarł z głowy kapelusz i dotknął czaszki.

-Jeszcze chwila i komuś przetrącę jego pałąkowate nóżki, złodzieju.- warknął, wściekle patrząc na wychylającego się spod straganu niziołka. Jacoppo jednak zignorował go, wraz z Jeanem obserwując poczynania kuriera. Chennet zacisnął zęby.- Posłuchaj sobie, ty łasicowaty wypierdku…

-Cicho. Jest.

-Gówno mnie że… Co?
- mężczyzna opanował się i pochylił jeszcze bardziej, wyglądając spod blatu.

Posłaniec po raz ostatni rozejrzał się, poprawił paczkę pod pachą i zbliżył się do pysznie zdobionych wrót, prowadzących do jakiejś wielce wystawnej rezydencji.


Stojącym przy bramie strażnikom machnął tylko przed nosem jakimś glejtem, a ci wpuścili go bez słowa, uchylając jedną z bocznych furtek. Jean odruchowo przygładził bródkę, obserwując jak ich cel znika z pola widzenia. Jacoppo spojrzał badawczo na gnoma.

-Wiesz czyja to chata?

-Nie. To jedna z letnich rezydencji wybudowanych w ciągu Sutych Lat…


Złodziej skinął tylko głową. Wszyscy pamiętali okres niepełnej pięciolatki w trakcie, której przez A’loues przelała się rzeka egzotycznych towarów oraz złota, przywiezionego przez Morską Kompanię Ardentes prosto z Amirath. Handel, który pozwolił obrotnym kupcom stać się prawdziwymi bogaczami urwał się wraz z Esomijską Krucjatą na Amirath, ale Dzielnicę Kupiecką zasiedliła spora grupa nowobogackich mieszczan ze świeżo wykupionymi tytułami szlacheckimi.

Asheron przesunął się do przodu, kucając nad ziemią niczym gęś składająca jaja.

-Mur jest wysoki a strażnicy wyglądają na nie w ciemię bitych. Jak zamierzasz się tam przekraść?

-Boczna furtka?

-Nie…-
Jacoppo pokręcił głową.- Byłem już tutaj w sprawach zawodowych. Boczne furtki są zwykle strzeżone dwa razy lepiej od tych głównych. Może przejdziem przez mur.

Jean prychnął.

-No przecież mówimy, że ci strażnicy nie wyglądają na byle żołdaków. Od razu zauważą że ktoś przerzuca linę przez mur.

-A kto tu mówił o przerzucaniu liny?! Linę wiąże się do najbliższej latarni, bierze się takiego na przykład mnie, przerzuca przez mur i dopiero wtedy…

-Czy któryś z nas wygląda ci na specjalistę w miotaniu niziołkiem?

-Panowie
.- Jean, Jacoppo i Asheron jednocześnie obejrzeli się na Robertha. Zakapturzony mężczyzna nie odpowiedział nic, tylko wskazał na znajomą postać pod drugiej stronie ulicy, idącą swobodnym krokiem wzdłuż muru.

Le Courbeu zaklął szpetnie, obserwując jak Chal-Chennet z dłonią opartą na rękojeści szpady maszeruje w kierunku strażników.

-Mówiłem Leonardowi, że branie go tutaj to zły pomysł

Szarpanina, jaka nastąpiła mniej więcej w chwili, kiedy gnom skończył marudzić zajęła kilka sekund. Jean zapamiętał to jednak w takiej, przybliżonej kolejności.

Najpierw Chennet zbliżył się do bramy i jak gdyby nigdy nic skinął głową strażnikom. Gdy ci odpowiedzieli lekkim ukłonem, był już przy pierwszym z nich a pistolet skałkowy trzymany za lufę posłużył mu za pałkę. Od jednego, celnego ciosu w skroń pierwszy ze strażników stoczył się na ziemię niczym worek ziemniaków. Drugi, zaskoczony, zaczął sięgać po wiszący przy boku rapier, ale finalnie nie dobył broni, łapiąc rzucony w swoją stronę pistolet Chenneta. Wściekły pies zaś, popisując się zacną znajomością szlachetnej walki ulicznej, chwycił nieszczęśnika za klapy i z całej siły uderzył czołem w jego twarz. Następnie puścił go, sięgnął ręką między kraty i złapał za kołnierz ostatniego ze strażników, wybiegającego z kanciapy umiejscowionej za bramą.

Chennet pociągnął, brzęknęło i na ziemię stoczył się ostatni z mężczyzn strzegących bramy. Jacoppo uśmiechnął się i klepnął Jeana w ramię.

-Weźcie mi go czasami wypożyczcie, co?- puścił gnomowi oko i biegiem puścił się w kierunku bramy. Roberth i Asheron zaś spojrzeli tylko na siebie niczym ludzie, którzy zobaczyli latającą świnię i nie wiedzą, co o tym myśleć.


Tsuki


-…nie podoba mi się to…

-A co ma ci się kurwa podobać? Zimno, pizga i ogółem pogoda się pieprzy…

-Nie o to mi idzie… Ten statek… Mówią, że on bez żadnej załogi przypłynął. Albo nie tyle że bez złogi, co żaden z załogantów nie był żyw…

-Co ty pieprzysz?

-Toć bosman mówił. Że znaleźli tylko kapitana powieszonego na maszcie, kilka plam krwi i nic po za tym. Potem przyszedł jakiś ważniak, z listem, i zakazał na statek włazić, tylko doholować go do przystani i tam zostawić.


Siedzący przy płonącym koksowniku strażnik obrócił się i spojrzał ponuro na statek. W ciągu dnia nie straszył on niczym, po za źle naciągniętymi żaglami, ale kiedy słońce zaczęło powoli zachodzić, chmury ołowianą kopułą przysłoniły nieboskłon a wiatr dął, poruszając olinowaniem, faktycznie, statek, który przybył do portu tego ranka mógł straszyć.


Ten bardziej sceptyczny strażnik wzruszył tylko ramionami, dorzucając drwa do koksownika i wyciągając dłonie w stronę płomieni.

-A kto by tam kurwa chciał włazić?

-Ano, to samo żem pomyślał. A może byśmy tak poszli na kufelek do Córy Rybaka, co… ?


Strażnik spojrzał błagalnie na kolegę. Ten zaś odpowiedział mu skrzywieniem się i splunięciem.

-Myślisz żem sam o tym nie myślał? Ale jakby nas który z tych oficerów przydybał w karczmie, albo co gorsza, zobaczyłby żeśmy opuścili posterunek to raz, by wywalił nas z roboty na krzywy pysk, a dwa, wybatożył tak dokładnie obyś miesiąc na plecach nie poleżał.

-Racja, kurwa

Żaden z dwóch strażników nie dostrzegł szczupłej i zwinnej postaci idącej dokiem, nieco poniżej poziomu nabrzeża. W końcu, jak sami uznali, nikt nie chciałby włazić na upiorny statek, a zwłaszcza ładna dziewczyna ubrana w egzotyczny strój i chodząca z wyuczoną godnością. Dlatego też żaden z nich nie obejrzał się nawet w stronę okrętu, gdy Tsuki lekkim krokiem odbiła się od pomostu, dłońmi chwyciła wiszącą na burcie cumę i zwinnie wspięła się na pokład.

Odruchowo położyła dłoń na rękojeści katany, kiedy deski pod jej butami zaskrzypiały złowieszczo a wiatr poruszył takielunkiem. Blade światło latarni umieszczonych na mostku, dziobie i masztach czyniły półmrok tylko trochę mniej nieczytelnym. Z wody zaczęła podnosić się mgła.


Petru

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5x1hBtSVfHk&feature=relmfu[/MEDIA]

Wyznawcy Ravenmore’a, tak jak większość kultów demonów, posługiwali się językiem będącym połączeniem Piekielnego, Otchłannego oraz Wspólnego. Skradający się pomiędzy karłowatymi zaroślami Petru słyszał ich bełkotliwe głosy, przypominające mowę człowieka dręczonego jednocześnie bólem gardła oraz nadmiarem flegmy w płucach. Kultyści krzyczeli do siebie, kłócili się i chyba wydawali rozkazy, co jedynie ułatwiło mężczyźnie zbliżenie się do nich.

Będąc już na skraju wzniesienia, na którym znajdowała się kiedyś farma Petru zamarł przy ziemi i powoli podniósł głowę. W sumie było ich jedenastu, plus truchło dwunastego, wiszące na drewnianym palu, który sprytnie został podwieszony tuż za progiem zdewastowanego domostwa.

Tropiciel zmrużył oczy, kiedy jeden z grzebiących w ziemi kultystów poderwał się nagle, trzymając w dłoni odkopany woreczek. Zaskowyczał radośnie, a jego maska przekrzywiła się lekko, ukazując szarą skórę i pozbawione zębów usta. Petru skrzywił się, wiedząc, co znaleźli. Skrytkę. Każda osada, farma czy nawet ukryty w głuszy dom miał takie miejsce gdzie chował niewielką część zapasów na czarną godzinę. Zwykle były to nasiona, czasami medykamenty a najtrudniej było trafić na miejsca gdzie Prawdziwi Wyznawcy ukrywali święte symbole i te nieliczne relikwie, które przetrwały w Naz’Raghul.

Pozostali kultyści zaskrzeczeli radośnie i z nowym zapałem zaczęli kopać, przeszukiwać ruiny oraz fundamenty. Do szczęśliwego znalazcy natomiast, zbliżył się prawdopodobnie przywódca tej grupy, o masce zdobnej w kości zwierząt. Ravenmore szczególnymi łaskami obdarzał tych, którzy zabijali również plugawe w jego oczach zwierzęta. Lider bandy zaskowyczał, położył dłoń na głowie kultysty i zaczął zawodzić coś zachrypniętym głosem. Następnie puścił go i z postrzępionej torby na biodrze wyjął pochodnię, którą jął podpalać hubką i krzesiwem.

Petru zacisnął palce na rękojeści miecza, widząc jak wyznawca demonów w ekstazie podnosi do góry ręce, w jednej trzymając worek z ziarnami, a w drugiej płonącą pochodnię. W sumie mężczyzna nie pamiętał nawet, kiedy poderwał się na równe nogi. Adrenalina buzowała mu w żyłach, gdy pochylony podbiegł do kultysty, wyrwał mu z ręki nasiona, kopniakiem powalił go i szerokim cięciem rozpruł brzuch najbliższego poganina w zasięgu ręki.

Dalej był już tylko bieg.

Tropiciel czuł tylko pęd powietrza, kiedy z mieczem w dłoni przemknął pomiędzy kultystami, ścigany ich wrzaskami. Na jego drodze pomiędzy linią wyjałowionych drzew stanęło jeszcze kilku pogan. Pierwszy zamachnął się sierpem, chybiając skroń mężczyzny o kilka centymetrów. Drugi pchnął prostym, kamiennym nożem, przebijając pancerz na boku Petru, lecz nie dosięgając ciała. Trzeci zaś stanął bezpośrednio na drodze uciekiniera, szeroko rozkładając ręce, w których trzymał nabijane kamieniami maczugi.

Krew bluzgnęła na piach, kiedy tropiciel ciął od góry, rozłupując fanatykowi bark. Zwinnie pochylił się, odepchnął napastnika barkiem i ruszył dalej, z minimalną stratę prędkości. Pędem wpadł pomiędzy drzewa, i dzięki wiedzy, czego nasłuchiwać, wiedział już że Aust rozpoczął swoją rolę w tym małym przedstawieniu.

Gdzieś za plecami Petru zaczęła śpiewać cięciwa łuku.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline