Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-10-2012, 20:43   #31
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Jean westchnął w duchu na jego widok.
Chal-Chenet... Na Olidammarę, czemu to musiał być właśnie wściekły pies?! Przecież koty i psy rzadko kiedy dobrze się dogadują. A gnomowi ciężko patrzeć z góry na podwładnego, gdy sięgał mu twarzą do pasa.
- Witaj Chennet, jest finezyjna robota do wykonania. Dowodzenie powierzono mi, bo to moja misja.- rzekł gnom starając się brzmieć... choć trochę charyzmatycznie.
Jean bowiem nie znał jego imienia. Wszyscy zwali go Chal-Chennet lub Chennet. Niektórzy mogli zwać Ogarem. Ale za użycie takiej ksywki “Kot w Butach” mógłby zbierać własne zęby z podłogi, optymistycznie zakładając.
W odpowiedzi na słowa gnoma Chal-Chennet wzruszył tylko ramionami, wkładając kciuk prawej dłoni za pasm. Wisiał przy nim rapier, lewak, pistolet skałkowy i pewnie jeszcze mnóstwo innych ostrych przedmiotów ukrytych pod płaszczem mężczyzny.

-Tak, wiem, Leonard już nas poinstruował. To Roberth De Sahre, a to Asheron Aubrey.- dodał, wskazując najpierw jegomościa w szlacheckich szatach a potem zakapturzonego mężczyznę.- Mamy ci towarzyszyć w czasie tej robótki jako wsparcie taktyczne. Normalnie wysłano by z tobą pewnie Straż Miejską, ale ze względu na okoliczności szef nie chciał ich w to mieszać...

Asheron spojrzał na gnoma. Miał wąską twarz ozdobioną wąsami i bródką.
-To jak dokładnie ma to wyglądać?
Jean pocierając dłonią swoją równie krótką bródkę zaczął mówić.
- W porcie jest gang złodziejaszków, robiący konkurencję miejscowej gildii. Normalnie wystarczyłby najazd straży, ale...- tu przerwał swą wypowiedź by zbudować napięcie.- ... ci kradną dla kogoś z Dzielnicy Królewskiej. Cech pomoże nam odnaleźć zleceniodawcę i być może pomoże też go zwinąć. Robota ma cicha i bez świadków. I bezkrwawa. Weźmiemy sznury, jakieś worki by upozorować porwanie dla okupu. Robotę kogoś spoza miasta.
Chennet spojrzał po towarzyszach.
-Cóż, plan wydaje się w porządku... Prowadź więc do tych złodziejaszków, panie kolego.- płaszcz zarzucił na ramię, ukrywając pod nim swoje uzbrojenie.
-No to ruszamy.- rzekł w odpowiedzi Jean i ruszył przodem, przynajmniej z początku. Bowiem potem Sargas się wysforował. I wyglądało, jakby to właśnie kot prowadził całą grupkę przeciskającą się przez przechodniów. Bowiem pierwszym celem Jeana nie było miejsce spotkania z Jacoppo, a sklepy.
Najpierw flirtował ze krasnoludzką sprzedawczynią apaszek i chust by wytargować niską cenę z kilka czarnych chust pozbawionych. Potem Jean udał się do kolejnego sklepiku po worki “na zboże”.
Przy okazji wdał się ze starym sprzedawcą w narzekania na obecne ceny zboża i ich powody, pogodę i paskarskie cła na granicy. Jean przytakiwał sklepikarzowi, gdy ten wieszczył koniec świata, bo “ponoć w Esomii ichni bóg zstąpił w świątyni z niebios. Choć pewnikiem to jakieś demoniszcze było, bo to plugawe skurwiele som”.
I znosił ze spokojem ironiczne docinki ludzi Chal-Chenneta na temat tajemnej misji, która okazała się “eskortowaniem jego wspaniałości hrabiego Le Courbeu na zakupach”.
Choć trochę go ta sytuacja irytowała. On przecież miał tu rządzić, a odwalał całą robotę i jeszcze z niego pokpiwano! Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
Ostatnim przystankiem przed główną misją była wizyta u powroźnika. Co jak co, ale liny musiały być porządne. Dlatego też Jean Battiste skierował swe kroki do jednego z najlepszych powroźników w porcie.


Robota trwała mimo, że już powoli zmierzch zaczął otulać miasto ciemnością. Czeladnicy splatali włókna w kolejne liny o różnej grubości, długości i przeznaczeniu. A przyglądał się temu siedzący z boku maester Rimmaldo, uciekinier z Wolnych Wysp. Nie wiadomo co przygnało go na kontynet, bo niespecjalnie lubił mówić o swej przeszłości. W każdym razie, na tyle dobrze znał się na swojej robocie, że bez problemu wcisnął się do cechu powroźników. Co prawda spore łapówki dla różnych członków tej gildii też pomogły.
Rimmaldo robił dobre liny i nie rozmawiał o swych klientach. Le Courbeu był pewien, że Rimmaldo jest członkiem jeszcz innej... już mniej legalnej gildii. Ale nie dociekał jakiej nie mając żadnych dowodów poza swoją intuicją. Oraz żadnych powodów, by wtrącać nos w sprawy Rimmaldo.
Kilka chwil rozmowy i liny zostały zakupione. Po czym całe towarzystwo ruszyło w kierunku głównego celu.
Karczmy która stała się nieformalnym miejscem spotkań Jacoppo i Jean’a Battiste’a.

Niziołek czekał już pod karczmą, siedząc na beczce. Na widok Jeana uśmiechnął się lekko i zeskoczył z niej, poprawiając tunikę. Uniósł lekko brew na widok zbrojnej eskorty gnoma.
-Zakładam że twój szef wyraził zgodę, albo ta trójką idąca za tobą to przykład najgorszej grupy śledzącej jaką widziały moje oczy.- uśmiechnął się lekko, mimo chłodnego spojrzenia ze strony nowo przybyłych.
-Za to potrafią posprzątać po sprawie. Od śledzenia to ty chyba masz ludzi, nieprawdaż ?- spytał z ironicznym uśmieszkiem le Courbou.

-Tak, tak. Moi chłopcy zaczaili się już przy składziku, czekam tylko na ich sygnał aż nasz cel opuści norę ze swoją przesyłką.-Spokojnie wskazał głową na pobliski dach. Dopiero po dłuższej chwili Le Courbeu dostrzegł szczupła postać przyczajoną pod kominem. Sposób komunikacji był prosty. Jeden widzi cel, to puszcza sygnał lusterkiem do najbliższej czujki. Tamta do następnej, i do następnej, i do następnej, aż w końcu informację otrzymywał odbiorca, czyli w tym wypadku Jacoppo.

- To ruszymy za tobą.- stwierdził krótko Jean, bo i co innego mógł stwierdzić.- Będzie ktoś potrzebny od ciebie, do otwierania drzwi.
Chal-Chennet spojrzał krótko na swojego tymczasowego przełożonego i westchnął. Słynął ze swojej maniery otwierania drzwi kopniakiem, nawet jeśli były otwarte. A te szczególnie uporczywe elementy wyposażenia domów często wysadzał lub przestrzeliwał zamki z pistoletu.
Jacoppo uśmiechnął się lekko, obserwując swoich ludzi na dachach.
-To oczywiste. Dlatego idę z wami, upewnić się że dostaniemy co się nam należy.- raźnym krokiem ruszył po chodniku obok ruchliwej ulicy. Wozy i dorożki mijały przechodniów z pełną szybkością, co w deszczowe dni wiązało się z opryskiwaniem ludzi poruszających się pieszo wodą z kałuż.

Niziołek obejrzał się jeszcze raz na towarzyszących Jeanowi mężczyzn.
-Niech ten w płaszcz przejdzie na drugą stronę. Dziwnie z nami wygląda. A ten ze zbrojownią pod peleryną niech zwolni i pilnuje nam pleców.
-Słyszeliście pana fachowca.-
rzekł z uśmiechem Jean do swych ludzi.
Asheron westchnął, poprawił swój płaszcz, zarzucił na głowę kaptur i przebiegł przez drogę, wykorzystując lukę pomiędzy pędzącymi powozami. Chennet zaś rzucił gnomowi mordercze spojrzenie i zwolnił, zlewając się częściowo z resztą przechodniów.

Jacoppo zaś cały czas lustrował wzrokiem dachy. Błyski światła odbijającego się od lusterek złodziei układały się w swego rodzaju szyfr.
-Wygląda na to że miałem rację. Kurier ruszył i kieruje się do Dzielnicy Królewskiej.- równocześnie przyśpieszył kroku. Sektor domów bogaczy znajdował się co prawda nie daleko, ale lepiej było pojawić się na miejscu wcześniej i dokładnie rozejrzeć się po okolicy.

De Sahre zaś przejechał dłonią po gładko ogolonej szczęce.
-Mamy jakiś wstępny plan?
-Nie. Bo i jak ? Nie wiemy jeszcze do jakiej posiadłości jadą.-
rzekł Jean przyspieszając również kroku.- Nie wiemy jak jest chroniona, ani do kogo należy. A bez tego ciężko coś planować.
Potarł podbródek i spojrzała na kota.- Sargas uda się najpierw na zwiad. A potem zobaczymy.
Mordercze niemalże spojrzenie kota i lekkie ukłucie irytacji w potylicy gnoma świadczyło o tym, co kot sądził o "planie" swego pana.
Mimo wszystko Sargas ruszył przodem, i kiedy grupa z gnomem na czele stanęła pod bramą Dzielnicy Królewskiej, wrócił z ogonem postawionym na sztorc niczym szczotka od butelek. Według kota wszystko było w porządku. Nie za dużo dwunogów, brak większego poruszenia i bez charakterystycznego smrodu ludzkiego strachu.

Jacoppo zaś wyjrzał przez murowany portal, obserwując błyski na dachu jednego z tych wystawnych sklepów.-Kurier zwolnił. Straż Miejska kręci się przy jednym z domów na centrum ulicy...
Jean też widział kilku mężczyzn w szarych uniformach, kręcących się pod furtką jednej z kilkupiętrowych rezydencji. Pech chciał że wspomniana rezydencja stała na skrzyżowaniu drug, droga była niezbyt bezpieczna dla każdego podejrzanie wyglądającego typa próbującego przejść obok nich.
Olidammara nie była dzisiaj po stronie Le Courbeu. Niewątpliwie mściła się za brak modlitw i ofiar.
Strażników należało odciągnąć od tego miejsca. Najlepiej bezkrwawo. Trupy bowiem bywają kłopotliwe.

-Odciągnę ich.- stwierdził gnom sięgając po chustę z niedawnych zakupów. Miał już bowiem plan, szalony i zawadiacki i … miał nadzieję, że skuteczny.
Zakrywszy twarz świeżo zakupioną chustą oddalił się, by ruszyć w kierunku strażników miejskich. Szedł powoli w ich stronę, ponieważ co jakiś czas sięgał do tajemnych mocy otulając się oparami zielonkawej mgiełki.
Bramy rezydencji pilnowało trzech. Dwóch ludzi i ktoś przy dobrym oświetleniu mogący uchodzić na półelfa. Jeden zauważył Jeana, trącił łokciem kolegę i wskazał głową na gnoma. Następnie po porozumieniu się wzrokiem z towarzyszami ruszył w jego kierunku z miną znaną wszystkim tym, którzy ze strażą mieli regularne kontakty. Mina ta nazywała się "Jeszcze nic na ciebie nie mam, ale postaram się by to zmienić".
Na co zresztą gnom liczył. Na to i na duszące opary mgiełki wyczerpujące szybko siły strażników. Wszak cały czas korzystał z okazji by zwiększać jej gęstość, a przez to być cieniem we mgle. Osobą którą nie dało się rozpoznać, osobą wielce podejrzaną. A gdy tylko weszli w jego pułapkę..., zrobił to, co taka osoba powinna zrobić na jego miejscu, zaczął uciekać w boczną uliczkę. Nieprzypadkowo tą będącą z dala od jego ludzi.

Wielu złośliwych mówiło że strażnicy i teriery mają ze sobą wiele wspólnego. Za równo te małe, zajadłe psy jak i funkcjonariusze straży, rzucali się odruchowo w pogoń za wszystkim co zaczynało uciekać.
I tak też stało się w tym przypadku. Trzech mundurowych rzuciło się w pogoń z Jeanem, zagłębiając się w boczne alejki Dzielnicy Królewskiej. Pierwszy odpadł już po kilku metrach, sapiąc głośno i zataczając się. Drugi przebiegł prawie trzydzieści metrów zanim mgła zaczęła działać także i na niego, pozbawiając go powoli sił.
A trzeci... Cóż, trzeci niestety był lekki, zwinny i chyba w lepszej kondycji od kolegów, bo wydawało się że nie odczuwa efektów czarów rzuconych przez gnoma. I co gorsza, miał od niego zdecydowanie dłuższe nogi.

To jednak Jeana nie martwiło aż tak bardzo. Mieli wszak go ścigać... długo i bezowocnie. Jean skręcił gwałtownie w najbliższą wąską uliczkę, by sięgnąć po kolejny chwyt swoim arsenale. Kilka gwałtownych ruchów dłonią, parę tajemnych słów i w miejscu gdzie stał gnom, pojawił się stary wózek, pod którym nikt nie mógł by się schować. Bowiem Kot chował się w samym środku owej iluzji wózka.
Strażnik pojawił się po kilku sekundach, rozglądając się i mrużąc oczy. Przebiegł kilka kroków, rzucił okiem czy ktoś nie chowa się za wózkiem i zawrócił, klnąc pod nosem. Zaprawdę, terier. Sam nie wiedział czemu kogoś goni, ale nie zmieniało to faktu że zniknięcie celu tak czy inaczej wywoływało nie do końca uzasadnioną złość.

Po kilkunastu sekundach Jean opuścił kryjówkę, rozejrzał się i biegiem ruszył w stronę głównej ulicy. Mniej więcej w połowie drogi prawie wpadł na Robertha. Ubrany jak szlachcic nie wzbudził większego zainteresowania ze strony strażników.
-Niziołek kazał mi cię ściągnąć.- wydyszał.- Kurier znów jest w ruchu.
-No to ruszajmy do niego.
- rzekł w odpowiedzi Jean z triumfalnym uśmieszkiem. Lubił jak plan idzie...ten tego, zgodnie z planem.
Jacoppo czekał już na nich kilka przecznic dalej, wraz z Chal-Chennetem i Asheronem stojąc w zaułku pod jedną karczmą. Kiedy gnom zbliżył się do nich, sięgnął ręką i wciągnął go w cień. Tak samo względem Robertha postąpił Ogar.

Nie czekając nawet na uwagi o swoim grubiańskim zachowaniu, niziołek wychylił się zza beczki i palcem wskazał na idącego obok ulicy niewysokiego mężczyznę.

-To nasz cel...

Cóż, Jean musiał przyznać że na pierwszy rzut oka kurier nie wyróżniał się z tłumu absolutnie niczym. Zwykły ubiór, nieszczególnie charakterystyczna twarz i lekki krok. Ot, zwykły mieszczanin idący ze swoimi sprawami przez miasto.
Jedyną interesującą rzeczą była duża, stosunkowo płaska paczka owinięta materiałem i przewiązana sznurkiem. Na pierwszy rzut oka widać było że to książka.

Pozostało za nim podążyć, a potem... Tego jeszcze gnom nie wiedział. Przypuszczał jednak że “potem” będzie się wiązało z przemocą i krzykami. I kłopotami, których jeszcze nie przewidział.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 08-10-2012 o 20:57.
abishai jest offline  
Stary 09-10-2012, 22:04   #32
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Wykonała lekki ukłon całym ciałem, nie tylko głową jak to się robiło w tutejszych stronach. I oczywiście spojrzała rozmówcy na twarz, nie obok, nie ponad czy niżej, definitywnie nie w stronę okna.

-Tsuki. I dziękuje.-

Usiadła oczywiście na zaoferowanym krześle, siadając wyprostowanie i z rękoma na swoim kolanach, przy czym same dłonie były skrzyżowane i prawa mogła łatwo sięgnąć do rękojeści jej broni. Taki tylko środek ostrożności.
-Mistrz Zahard wypowiedział się o tobie bardzo przychylnie. Twoje umiejętności walki i szybkość reakcji w przypadku zagrożenia naprawdę zrobiły wrażenie za równo na nim, jak i na Wielkim Mistrzu.- stwierdził lekkim tonem, bardziej zajęty przewracaniem stron księgi, niż zwracaniem uwagi na to co mówi.- Co więcej, utarłaś nosa wszystkim tym co zaczęli marudzić że Zakon nie powinien przyjmować kobiet do ról innych niż szpitalnicy i kapłani. Nie wiedziałaś pewnie że Zahard musiał nieźle się wykłócić z kilkoma ortodoksami, by w ogóle mógł zabrać cię do rezydencji.

Spojrzał krótko na samurajkę, jakby chcąc ocenić jej reakcję na tą nowinę.
-Jeśli ktoś osądza kogoś bez poznania go lub żadnej wiedzy o nim, jest głupcem.-

Odpowiedź była wypowiedziana prostym tonem, bez żadnej specjalnej wymowy czy emocji. Proste stwierdzenie faktu w wykonaniu samurajki, która miała bardziej tolerancyjne poglądy.

-A jeśli któryś z nich uważa, że nie jestem godna noszenia mojej katany, z przyjemnością pokażę mu krawędź ostrza z bliska.-

Carl uśmiechnął się tylko, wodząc palcem po stronach księgi.

-Sądzę że sam twój sukces wystarczy żeby nikt nie wypowiadał już podobnych głupot publicznie. Prawda jest taka, że czego by nie myśleli, od tej chwili nie mogą już traktować cię jako kogoś gorszej kategorii.- nie spuszczając wzroku ze ściany tekstu, sięgnął pod płaszcz i wyjął stamtąd dość znajomo wyglądającą kopertę. Dokładnie tą samą, którą Tsuki odebrała mężczyźnie, który okazał się dość istotną figurą w dzielnicy portowej, Ivo Woodem - Księciem Nabrzeża.

-Dzięki temu drobiazgowi, odkryliśmy że sir Wood zgodził się zatuszować przybycie do Lantis jakiegoś bardzo ważnego statku. Niestety dla wszystkich po za mną, umiejscowienie statku zostało zapisane według startego alfabetu portowego który...- powoli przestał mówić i podniósł wzrok. Przewrócił oczami.- Wybacz, zapomniałem że niektóre moje specjalizacje są dla innych nudne niczym flaki z olejem. Tak czy inaczej, bazując na starych rejestrach dowiedziałem się numeru doku gdzie znajduje się ten statek. I ku naszemu niezmiernemu zadowoleniu, przypłynął on dzisiaj rano.

-A Inkwizycja zamierza wysłać osobę lub grupę osób by sprawdziły ten statek?-

Nikt nie zabraniał jej przypuszczać, no bo czemu nie?

-I ja będę tą osobą lub w tej grupie. Bo innego powodu nie widzę bym była o tym informowana.-

-Formalnie, ty będziesz całą grupą.- Carl uśmiechnął się samymi ustami.- Wysłano tam już na zwiad adepta, ale nie wrócił. Moim zdaniem żółtodziób powinien siedzieć w świątyni, a nie kręcić się po podejrzanych miejscach, ale niestety ani ja, ani Zahard nie mieliśmy wiele w tym wypadku do powiedzenia.

Westchnął, zamykając księgę i kładąc na niej dłonie.

-Niestety, sam statek dokuje obecnie w jednej z prywatnych przystani Rady Kupieckiej, więc statystycznie jest nietykalny. Dlatego wysyłamy tam jedną osobę, ciebie. Nie powinnaś zwrócić uwagi strażników. Masz w sobie coś takiego, że gdy idziesz, nikt nie ma wątpliwości że wiesz co robisz i wolno ci to robić.- zaśmiał się cicho.- Mam rozumieć, że podejmujesz się zadania?

Skinęła głową.

-Czyli podsumowując jeden z członków Rady Kupieckiej, może więcej niż jeden, jest najprawdopodobniej wplątany w przewóz rzeczy, które nie są akceptowane przez i tak mocno tolerancyjne miasto?-

Nie oczekiwała potwierdzenia.

-Jeśli pojawi się możliwość, zatopić statek wraz z towarem?-

-Zależy co będzie tym towarem. I przy okazji rozejrzyj się za pechową osobą którą udała się tam przed tobą. Wstępnie, rekonesans... Ale zakładam że w razie czego podejmiesz odpowiednie kroki.- uśmiechnął się lekko, wyjmując spod biurka mały, zawinięty w materiał przedmiot.- A w razie czego, broń się tym. Jeśli to nie wystarczy, nie wahaj się sięgnąć po miecz.

Kiedy elfka sięgnęła po przedmiot i odwinęła szmatkę, jej oczom ukazał się metalowy krzyż o ramionach połączonych okręgiem. Symbol inkiwzycji Św. Cuthberta.

-To znak szeregowego agenta terenowego. Mało kto osiągnął ten status po tak krótkim pobycie w świątyni. Noś go z dumą, ale nie chwal się nim.

Odebrała znak, z lekkim ukłonem jak przystało na przyjęcie takiego honoru, i zawiesiła znak na rzemyku, ten na jej szyi i pod pancerz. Na szczęście, ustawiony tak by znajdował się na jej sercu.

-Rozumiem. Ruszę niezwłocznie. Głównym priorytetem jest rekonesans, drugorzędne cele to odszukanie zwiadowcy lub jego pozostałości oraz, w przypadku gdy stwierdzę taką potrzebę, zastosowanie koniecznych środków w celu ochrony miasta. Mam pozwolenie na wyruszenie?-

-Otrzymałaś pozwolenie już w chwili wzięcia do ręki medalionu. Formalnie, jesteś wedle hierarchii zakonu wyżej ode mnie, ale jednak dalej będziesz przede mną odpowiadać aż do chwili gdy mistrz inkwizytor Zahard nie wyznaczy do tej roli kogoś innego.

Wstał, poprawiając płowy habitu.

-Kiedy skończysz, wróć do mnie. A jeśli sytuacja będzie poważna, szukaj kogokolwiek z naszego zakonu. Co jak co, ale gdy masz nóż na gardle, pieprz procedury.- uśmiechnął się lekko i ruszył w stronę wyjścia. Przechodząc obok Tsuki, dał jej mała torbę. Przez skórzany materiał poczuła trzy flakoniki.
- Oby ci się nie przydały.

A Tsuki mogła jedynie skinąć głową.

-Niech bogowie mają litość nad tymi, którzy staną na mojej drodze. Bo ja jej mieć nie będę.-

Z tymi jakże uprzejmymi słowami, obróciła się i spokojnym, miarowym krokiem ruszyła przed siebie, nie czekając na nic. Oczywiście, gdyby szła z grupą, owa grupa musiałaby pewnie przedyskutować co robić. Ona nie musiała, nie musiała też się szykować. Wiele nie miała, a co najważniejsze to ze sobą nosiła ciągle. I jak to dobrze, że zapoznała się z okolicą, bo inaczej szukałaby cały dzień i noc odpowiedniego doku. Całe nabrzeże było jednym, wielkim portem!



Port Kupców, nazywany także Dokami Bogaczy, był najbardziej zadbaną a za razem najlepiej strzeżoną częścią całej Dzielnicy Portowej. Otoczony murem, strzeżony od strony wody strażnikami na łodziach, a od strony lądu dobrze obstawionymi bramami.

Karawany i kupcy czekali w kolejkach, by dostać się do środka. Niektórzy, zbyt biednie wyglądający, nie dostawali się tam. Kiedy Tsuki zbliżyła się, dwóch strażników wyrzucało właśnie stamtąd jakiegoś kupca. Mężczyzna miał na sobie prostą koszulę, spodnie i dobre buty. W ślad za nim, w błoto, pofrunął worek trzepoczących ryb oraz homarów, które zaczęły rozłazić się lub też trzepotać na ulicy.

-Mam glejt!

Strażnik obejrzał się na rybka, cofnął o krok i splunął tuż przed twarzą leżącego mężczyzny.

-Oto co sądzę o glejcie w rękach takich jak ty.

Zatrzymała się jedynie by spojrzeć na ten obraz. I spojrzała na strażnika wzrokiem Nr3 "Ty marna poczwaro, jak śmiesz oddychać tym samym powietrzem co ja? Pełznij do pieczary i zdechnij, robiąc światu przysługę.".

-Jeśli ktoś kto ma pilnować elitarnej dzielnicy zmuszony jest do używania rękoczynów by odmówić wejścia komuś, kto na mocy prawa może, mniemam, że "elitę" uczą jedynie jak walczyć przeciw słabszym, nie wspominając o braku wychowania.-

Cały czas mówiła jak do kogoś, kto był gorszy czy mniej rozgarnięty. Oczywiście nie była to pycha, nawet jeśli każdy prawdziwy samuraj jak ona wywodził się z mniej lub bardziej szlachetnej rodziny, praktycznie postrzeganej na tym samym szczeblu co rodzina cesarska. Ona należała do odpowiednika tutejszej szlachty. I chociaż nie miała trzymetrowego kija tam gdzie światło nie dochodziło, czasami gdy widziała kogoś, kto w jej opinii zasługiwał na pogardę, była w stanie zachować się jak na odpowiednią osobę przystało.

-Odejdź, kobieto. Nie mam czasu na czcze gadanie.- strażnik nawet nie odwrócił się do Tsuki, wracając do bramy.

Poturbowany mężczyzna zaś wstał i zaczął zbierać swoje towary. Zaczął od homarów i krabów. One miały największą szansę na ucieczkę. Następnie spojrzał na elfkę. Był dość młody, a na pewno jak na elfie standardy.

-Nie próbuj się z nimi kłócić, panienko.- powiedział prostując się i ścierając błoto z policzka.- Są na garnuszku Rady Kupieckiej. Mimo że formalnie nie mają żadnych praw, sami sobie takowe przypisują. Ale trzeba przyznać,masz charakter.

Zacisnęła żeby.

-Nawet nie wiesz co uczyniłeś, głupcze.-

Słowa te były skierowane oczywiście do strażnika. Ale Tsuki nie dała mu czasu. Nim ten mógłby się nawet obrócić, ona zaatakowała swoją kataną wciąż nie wyjętą z sai. Pierwsze uderzenie klasycznie, z dołu do góry i po środku torsu. Bolesne uderzenie, krytyczne dla mężczyzn, między nogi. A drugie zdzieleniem po twarz, też przy użyciu tej samej broni.

-Co... ?

Mężczyzna obrócil się i wytrzeszczył oczy, widząc pędzącą w jego stronę elfkę. Był wysoki, co tylko ułatwiło wojowniczce trafienie bronią między jego nogi. Gdy z głośnym stęknięciem opadł na kolana, łapiąc się za krocze, padł drugi cios. Poziomy, który wybił mu kilka zębów i posłał twarzą na ziemię, z komicznie zadartym do góry tyłkiem.

Stojący w kolejce kupcy i tragarze wybuchnęli śmiechem. Rybak zaś spojrzał to na dziewczynę, to na biegnących w jej stronę strażników.

-O w mordę...

-TY MARNA, BEZCZELNA WYŁO...- dryblas z mieczem w dłoni zamarł, kiedy dłoń Tsuki wystrzeliła do góry, zatrzymując się tuż przed jego nosem. Po jego skroni spłynął pot a jego czterej towarzysze cofnęli się, widząc symbol inkwizycji.-...wy... wy... O wybaczenie proszę, ale czemu była pani łaskawa...

-Obraził mnie. Obraził mnie sromotnie i z rozmysłem. A w moim zakonie zniewag nie możemy puścić bez spłacenia ich krwią lub poniżeniem. Jeśli żadnej z nich nie nie uzyskamy, prowadzi to do wendetty, sięgającej do dwudziestego pokolenia.- dopiero wtedy zimno spojrzała na przerażonego gwardzistę.

Strażnik cofnął się i bijąc pokłony, zaczął bełkotać przeprosiny. Jego kamraci natomiast zgarnęli z ziemi ogłuszonego głupca, który jeszcze przed chwilą miał się za władcę bramy i połowy świata.
Ruszyła jedynie dalej, nawet nie oglądając się za siebie. To byłoby bezużyteczne. Ale nie mogła sobie darować powiedzenia czegoś, bez zaszczycenia ich wzrokiem.

-Bądźcie pewni, że przekażę moim przełożonym o braku szacunku jaki straż okazała mieszkańcowi tego miasta. To grzech, grzechy powinny być karane ogniem i kolcami.-

I znów do przodu, wesoła jak gdyby nic, z kataną wesoło przywiązaną do jej boku. A gdyby duchy jej przodków ukazały się jej, mogłaby bez trudu dostrzec, że męska część sama miała nietęgie miny, gdy kobiety okazywałyby jawną aprobatę.

Mężczyźni powinni znać granice. Chyba, że chcieli być ustawieni na swoje miejsce, tuż pod jej butem.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 10-10-2012, 00:24   #33
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Przejście od snu do jawy było nie tylko szybkie ale i brutalne. Petru rozluźnił chwyt na rękojeści kukri gdy zorientował się że niebezpieczeństwo faktycznie zagrażało, ale jeszcze nie w tej chwili. Oczyścił zaropiałe od kurzu i snu oczodoły i bez słowa złapał szmatę, przetarł twarz. Milczał dopóki nie otrząsnął się z senności, łapiąc w tym czasie broń. Plecak zostawił, tylko przybornik z bandażem z łyka i drobiazgami wcisnął za pas. Na krótko, z czcią dotknął świętej księgi, “Światła Pelora”. Nie było czasu na poranną modlitwę, poza najkrótszym wyznaniem wiary.
- Deus est primoris inter par, vacuus suus lux lucis nusquam est venio - wyszeptał, spiesząc ku wejściu. - Pelor jest pierwszym wśród równych, bez Jego światła nic nie jest możliwe.


Opowiadał o wyznawcach Ravenmora, spokojnie, jak to miał w zwyczaju, ale czuł jak się w nim gotuje. Nie było czasu tłumaczyć Skuldyjczykom co tak naprawdę budziło jego wściekłość, tym bardziej że wyjaśnienie zahaczałoby o teologię. Nie chodziło li tylko o wspomnienia tego jak kultyści bezlitośnie skazywali ludność na głodową śmierć, również o to że tropiciel został wychowany w szacunku do Ojca Słońce w jego życiodajnym aspekcie. Ta odrobina pożywienia którą ciągle można było zebrać w Naz’Raghul tylko dzięki łasce słonecznego bóstwa powstawała, a czyny wyznawców demona Pustki były istnym policzkiem dla Pelorytów. Ravenmora i jego niewolników Petru nienawidził jedynie odrobinę mniej gorąco niż sługi Sześciorękiego Geryona.

- Coś jak druidzi, ale w drugą stronę… Dobra. Zajmiemy się nimi przy okazji. Skoro sami złożyli nam wizytę…

Tropiciel z uśmiechem skinął głową na słowa Rulfa.
- Co mam robić? - zapytał, przyzwyczajony do współdziałania a nie znając modus operandi żołnierzy ze Skuld. - Może być ich więcej - przypomniał jeszcze, na wszelki wypadek.

Rulf uśmiechnął się lekko.

- Spokojnie, chłopcze. Każdy posterunek lub obozowisko tworzymy gotowi na odwrót, powiązany z niszczeniem wszystkiego za naszymi plecami.- wychylił się lekko i wskazał na plac dookoła którego kręcili się kultyści.- Dookoła głównego podwórza zakopaliśmy proste bombki. Wiesz, gliniany słój, kartacz, a w środku trochę prochu by ładnie szatkowało wrogów. Myk polega jednak na tym by możliwie wielu było ich w zasięgu wybuchu...

Aust także wyjrzał, oceniając teren wzrokiem.

- Lonty były głęboko zakopane, więc ta wczorajsza mżawka raczej ich nie zmoczyła... Tak, to może się udać. No i pozostają wilcze doły w lesie dookoła farmy, oraz drewniane ostrza wewnątrz ruin...

Wrzask który poniósł się po polanie, poprzedzony świstem i stuknięciem oznajmił ukrytej trójce że któryś z kultystów właśnie odkrył brzydką niespodziankę. Rulf wyszczerzył się.

- No i rzecz jasna zostaje stare, dobre rąbanie.

Petru nie do końca rozumiał co zacz te "kartacze" czy "lonty", ale słuchał uważnie. Opisany efekt pasował mu do opowieści zasłyszanych w Palenque o dokonaniach nielicznych czarowników którzy nie zaprzedali się demonom ... czy całkiem licznych którzy jednak wybrali łatwiejszą ścieżkę do potęgi. Oczywiście, ignorując fakt że za wszystko trzeba kiedyś zapłacić.

- Tych "lontów" trzeba jakoś zapalić, tak? - zapytał, zaraz jednak machnął dłonią dając znać że nie chce teraz wyjaśnień. - Mogę spróbować przekraść się tak by zajść ich od tyłu - szepnął - Jednego, może dwóch położyć z łuku i jąć się miecza - odruchowo dotknął ostrza ciężkiej broni. - Ryzykowne, ale przy ataku z dwóch stron mogą się pogubić do reszty.

- Formalnie, to przy ataku z trzech stron. A może i większej...- Aust spokojnie zdjął z pleców kuszę.- Wy dwaj zakradnijcie się w ich stronę. Może na wstępie odpalicie bomby, kto wie, może się uda. A nawet jeśli nie, ja zacznę strzelać do nich stąd, a wy wykorzystując dezorientację tych sukinkotów, zaczniecie ich wybijać. Przy odrobinie szczęścia większość zginie nim dobędzie broni...

Rulf zaś zasępił się, ważąc w dłoniach broń. Przy pasie miał jeszcze kilka mniejszych toporków do rzucania.

- Wolałbym żeby bomby były ostatecznością. Skoro pistolet niesie tu na milę, lepiej będzie nie sprawdzać jak daleko poniesie huk wybuchu...- finalnie spojrzał na Petru.- Ty już miałeś z nimi kontakt. Jest jakiś uniwersalny sposób na kultystów, z którym radzą sobie miejscowi? My do tej pory stosowaliśmy techniki wyuczone pośród harcowników...

Na wzmiankę o "odpalaniu bomb", cokolwiek by to miało nie znaczyć, Petru zakłopotał się. W porządku, to była eksplodująca broń, zapewne bardzo skuteczna, ale i tajemnicza dla niego. Nie wiedział co miałby robić. No i ten huk... Dlatego z ulgą przyjął słowa Rulfa, ostrożniejszego z tej dwójki.
- Gdzie mam się kierować w stronę jakiegoś trudniejszego terenu? Albo w którym kierunku las ciągnie się na tyle daleko bym miał przestrzeń wystarczającą na unikanie takiej gromady? Wyśliznę się i zaatakuję ich z oddali, pociągnę ich za sobą - wy ruszcie za nimi, wykańczajcie rannych i pojedynczych, gdy zmniejszymy ich liczbę spotkamy się i zabijemy resztę - powiedział po krótkim namyśle, w trakcie którego nie spuszczał wzroku z kultystów.

Rulf uśmiechnął się lekko.

- Dobry pomysł chłopcze...

Aust wyjątkowo nie zaczął natomiast zdania od niezadowolonego prychnięcia. Jednocześnie dał tropicielowi okrągły, metalowy przedmiot ze sznurkiem sterczącym z czubka.

- Jeśli dopadną cię przed czasem, albo by odciągnąć ich będziesz musiał aż za nad to się zbliżyć, podpal sznurek i rzuć to pod nogi. Wybuch nie jest groźny ani głośny, tworzy tylko chmurę dymu. W znacznym stopniu ułatwia to ucieczkę...

Tropiciela zaczynało irytować to "chłopcze", ale że dzięki łasce Pelora jego umysł w przeciwieństwie do ciała nie zdradzał oznak wypaczenia teraz jedynie skinął głową. Nie czas był na tłumaczenie kto ile ma lat i czym się bawi. Przyjął przedmiot i wcisnął go za pazuchę.
- Dziękuję. Wrócę za chwilę - szepnął wracając się szybko do plecaka. Porwał z ziemi manierkę i maskę, hubkę i krzesiwo zabrał z plecaka, wrócił do Skuldyjczyków. Już miał wychodzić gdy przypomniał sobie o czymś.
- Pułapki. Oznaczaliście jakoś te miejsca?

Prawdziwą ironią losu byłoby gdyby nadział się na jakiś pal czy wpadł do dołu przygotowanego przez niespodziewanych sojuszników. Wystarczyło że już raz zawisł przez nich na drzewie..

- Wilcze doły są w północnej części lasu otaczającego ruiny.- Rulf wskazał zagajnik po przeciwnej stronie od której przybył Petru.- Są wykopane wzdłuż ścieżki. Po prawej i lewej stronie. Jeśli nie będziesz zbliżał się do ścieżki, nic ci nie będzie.

- Będę pamiętał - młody tropiciel spojrzał we wskazywanym kierunku.
- Niech światło Pelora będzie z wami. Jesteście harcownikami, nie będę wam mówił co macie robić.

Powoli, upewniając się że żaden z kultystów nie dostrzeże ruchu, wyśliznął się z jaskini, rozciągnięty na ziemi i korzystając z każdej możliwej osłony. Niełatwe było to zadanie, bo i miecz i łuk z kołczanem miał przy sobie, co nie dodawało mu gibkości. Tak w ogóle to wolałby walczyć w nocy, ale...

Ale był dzień i nic nie mógł na to poradzić. Dlatego teraz skradał się naprawdę ostrożnie - wyznawcy demonów wyznawcami demonów, ale i oni zwykle dysponowali umiejętnościami umożliwiającymi przeżycie w Naz'Raghul. Wszak nawet oni nie byli samobójcami.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise

Ostatnio edytowane przez Romulus : 10-10-2012 o 18:23. Powód: Drobna poprawka i edycja błędów
Romulus jest offline  
Stary 10-10-2012, 19:57   #34
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Marco Eleadora


Atlas City. Wspaniałe, piękne, ludne i… ciche.


Wszyscy podróżnicy, którzy mieli szczęście trafić do Atlas City i jeszcze większy traf opuścić je, by wrócić do swojej ojczyzny i móc o nim opowiedzieć, w pierwszej kolejności mówili o ciszy. Ciszy nienaturalnej, dziwnej i budzącej niepokój. Żadne miasto o takim zaludnieniu nie powinno być równie spokojne. Ironbridge przypominało ul. Zagłebie Groningen wiecznie żywe mrowisko. Periguex menażerie pełną wiecznie rozśpiewanych, bajecznie kolorowych ptaków.

Atlas City natomiast przypominało świątynie, widzianą oczami dziecka. Miejsce tajemnicze, dziwne i budzące szacunek zakrawający o strach. Głównie strach. Kapłani zapytani o cisze rozlewającą się po ulicach mówili o świętobliwości i szacunku do świątyń, gęsto rozsianych po mieście, który to był okazywany przez mieszkańców właśnie poprzez egzystencję pokorną i karną.

Palladyni i strażnicy mówili zaś o dyscyplinie. O wielkim harcie ducha mieszczan i o niechęci wobec zbytków, za równo materialnych, jak i tych okazywanych czynem. W końcu, komu potrzebne w mieście tak wspaniałym targi, festyny czy chociażby uliczni grajkowie?

Ci zaś, którzy byli w Atlas City i je opuścili, mówili tylko o strachu. O ludziach zaszczutych niczym pies, którego zbyt często bito.


***

-Każdy z was, stojących tu dzisiaj przede mną, otrzymał od Pana Światła szansę, o jaką zwykli mieszkańcy mogli się tylko modlić. Wy, zebrani tutaj, w Akademii Inkwizytorium, zostaliście wybrani by poprzez szkolenie i trening, wytypować pośród was kilku, którym dany będzie zaszczyt służenia, jako Miecz i Pochodnia Pana naszego.- głos Wielkiego Inkwizytora Seamusa Blamewortha niósł się po wielkiej Sali, w której zgromadzono raptem dwudziestu młodych mężczyzn, ubranych w proste tuniki adeptów Akademii. Wszyscy stali wyprostowani na baczność, uważnie obserwując kroczącego po podeście mężczyznę i spijali każde słowo z jego ust. A przynajmniej dobrze udawali że to robią.

Sam Blameworth wydawał się zakochany za równo we własnym głosie, co i we frazesach, które z natchnieniem wypowiadał pod adresem swoich przyszłych podwładnych. Jeden ze stojących w szeregu mężczyzn chyba, jako jedyny, dostrzegał nietypowy dla tak wysokiego urzędnika brak charyzmy. Seamus Blameworth, Wielki Inkwizytor miasta Atlas, był jegomościem chudym i wysokim, po złej stronie czterdziestki. Skóra jego miała niezdrowy, woskowy odcień, policzki miał zapadnięte, nos ostry. I głos, bardziej przypominający skrzek sępa niż cokolwiek innego.


Jednak stojący pośród kolegów Marco Eleadora milczał i słuchał. Podobno Nadkanclerz musiał użyć wielu swoich wpływów, koligacji oraz znajomości żeby młody szlachcic miał możliwość w ogóle przejścia testów wstępnych od Akademii. A teraz stał tam, pośród innych mu podobnych, czekając na przydział mu ostatecznego zadania, będącego finalnym testem przed przystąpieniem do Inkwizycji.

Nie miał zamiaru zawieść.

Wielki Inkwizytor zaś, sięgnął w końcu pod płowe szkarłatnej szaty, dobywając zeń zrolowany pergamin. Skrzekliwym, niemiłym dla ucha głosem, zaczął wyczytywać zadania dla adeptów i starszych inkwizytorów pod okiem opieką, których mieli je wykonywać.

Nagle Marco poderwał głowę, usłyszawszy swoje nazwisko.

-Eleadora i Kane mają udać się do zbrojowni, odebrać stamtąd ekwipunek i czekać tam na mistrza inkwizytora Knotte, który będzie nadzorował przebieg zadania i wprowadzi ich w jego szczegóły.

Marco odruchowo wyłowił wzrokiem swojego towarzysza wraz z którym, przyjdzie mu udowodnić że jego umiejętności czyniły go wartym przyjęcia do Zakonu. Trudno było odgadnąć wyraz twarzy młodego szlachcica, gdy ten zobaczył że Rudolf Kane był typowym, zwalistym mięśniakiem o nalanej twarzy i złośliwych oczach.


Terrak

Strażnicy spojrzeli najpierw po sobie, a dopiero potem dokładnie zlustrowali wzrokiem zaczepiającego ich jegomościa. Obaj wyglądali jakby Terrak przyłapał ich na czynności, co najmniej bardzo wstydliwej, jeśli nawet nie nieakceptowanej społecznie. Niższy z dwójki dopiero po kilku sekundach otrząsnął się z zaskoczenia, łapczywie wepchnął do ust resztkę chleba posmarowanego masłem i wyprostował się.

-Pan poczeka chwilę.- następnie trącił łokciem chudego młodzika siedzącego na skrzynce obok, i dalej niemrawo wpatrującego się w czarnoksiężnika. Gdy łokieć nie wystarczył, niezbyt dyskretnie nastąpił żółtodziobowi na stopę.

Młodzian poderwał się i wrzasnął, upuszczając jednocześnie drewnianą miskę z resztką owsianki.

-Co?!

-Leć do szefa, i powiedz, że ktoś się powołuje na tego
…- spojrzenie starszego strażnika znów padło na Terraka.- Pan mówił, że kto nas polecił?

-Lockerby. Morgan Lockerby.

-O! No właśnie! Leć i powiedz szefowi.


Młodzian zasalutował sprężyście, spojrzał jeszcze raz na sprzedawcę książek zapamiętując możliwe dużo szczegółów i biegiem pokonał trap, znikając z pola widzenia obu stojących na pomoście mężczyzn. Sam Terrak usłyszał stukot stóp strażnika na deskach, potem coś jakby zbiegał po schodach i dopiero wtedy nastała cisza. Po mniej więcej minucie ponownie rozległy się kroki, ale tym razem jakby biegły dwie pary stóp.

Kilka sekund później młodzian znów pojawił się na trapie, łapiąc oddech.

-Szef powiedział, że pana przyjmie.- wydyszał, opierając się dłońmi o kolana.- Wejdzie pan na pokład a potem w prawo, w stronę zenzy, do kajuty kapitańskiej…

Terrak uśmiechnął się tylko uprzejmie, skinął głową i wszedł po trapie, wspierając się na lasce. Pokład „Bogatej” robił równie dobre wrażenie, co widok statku z zewnątrz. Wypucowane deski, zwoje lin, równo ustawione beczki oraz skrzynie. No dość czyści jak na standardy portu tragarze, noszący pakunki pod pokład i obsługujący prostego żurawia ustawionego na dziobie statku.

Drzwi od kajuty kapitańskiej zaś były oszklone i wykonane z jakiegoś drogiego drewna. Terrak uniósł laskę i uderzył nią lekko w dzwonek obok framugi.

-Proszę!

Czarnoksiężnik bez pośpiechu nacisnął klamkę i przekroczył próg.

Kajuta była zaprawdę świetnie urządzona. Gruby dywan, mahoniowe meble, mały kandelabr pod sufitem, półki oraz szafki pod ścianami. A na samym środku ogromne biurko, przed nim dwa krzesła a za nim duży, wyściełany fotel.

W całym tym eleganckim przepychu Terrak dopiero po chwili zwrócił uwagę na starca siedzącego za biurkiem i lustrującego go spojrzeniem sędziwych, mądrych oczu. Dziadulo poprawił czapkę na głowie, zaciągnął się fajką i finalnie splótł dłonie nad blatem biurka.



-Witam, szanownego pana… Co pana sprowadza w nasze skromne progi?- zapytał jowialnym tonem, zupełnie nie pasującym do ponurej twarzy człowieka który widział w życiu zbyt wiele rzeczy których nie chciał oglądać.


Jean Battiste Le Courbeu

Kurier szedł spokojnym krokiem, nie świadomy nawet pięciu par oczy wpatrujących się w jego plecy. Co jakiś czas odwracał się, rozglądał, ale nie dostrzegał kryjących się w zaułkach i za winklami ludzi działających nie tyle w celu niecnym, co nie do końca idącym w parze z literą prawa. Bo czy złodziejem jest ten, kto dzięki złodziejskim metodom chce dopaść prawdziwego złodzieja?

No właśnie.

Dlatego też Jean bez najmniejszych wyrzutów skradał się w ślad za Jacoppo, pokładając wiarę w jego złodziejskich umiejętnościach. Chal-Chennet, Robert i Asheron szli zgięci w pół, gdyż Jacoppo wybierał kryjówki bardziej dogodne dla „niższych” ras niż dla długonogich ludzi.

Po którejś z kolei uliczce ogar sapnął głośno, kiedy próbując przejść pod jednym ze straganów kupieckich, uderzył potylicą w twarde drewno. Z irytacją zdarł z głowy kapelusz i dotknął czaszki.

-Jeszcze chwila i komuś przetrącę jego pałąkowate nóżki, złodzieju.- warknął, wściekle patrząc na wychylającego się spod straganu niziołka. Jacoppo jednak zignorował go, wraz z Jeanem obserwując poczynania kuriera. Chennet zacisnął zęby.- Posłuchaj sobie, ty łasicowaty wypierdku…

-Cicho. Jest.

-Gówno mnie że… Co?
- mężczyzna opanował się i pochylił jeszcze bardziej, wyglądając spod blatu.

Posłaniec po raz ostatni rozejrzał się, poprawił paczkę pod pachą i zbliżył się do pysznie zdobionych wrót, prowadzących do jakiejś wielce wystawnej rezydencji.


Stojącym przy bramie strażnikom machnął tylko przed nosem jakimś glejtem, a ci wpuścili go bez słowa, uchylając jedną z bocznych furtek. Jean odruchowo przygładził bródkę, obserwując jak ich cel znika z pola widzenia. Jacoppo spojrzał badawczo na gnoma.

-Wiesz czyja to chata?

-Nie. To jedna z letnich rezydencji wybudowanych w ciągu Sutych Lat…


Złodziej skinął tylko głową. Wszyscy pamiętali okres niepełnej pięciolatki w trakcie, której przez A’loues przelała się rzeka egzotycznych towarów oraz złota, przywiezionego przez Morską Kompanię Ardentes prosto z Amirath. Handel, który pozwolił obrotnym kupcom stać się prawdziwymi bogaczami urwał się wraz z Esomijską Krucjatą na Amirath, ale Dzielnicę Kupiecką zasiedliła spora grupa nowobogackich mieszczan ze świeżo wykupionymi tytułami szlacheckimi.

Asheron przesunął się do przodu, kucając nad ziemią niczym gęś składająca jaja.

-Mur jest wysoki a strażnicy wyglądają na nie w ciemię bitych. Jak zamierzasz się tam przekraść?

-Boczna furtka?

-Nie…-
Jacoppo pokręcił głową.- Byłem już tutaj w sprawach zawodowych. Boczne furtki są zwykle strzeżone dwa razy lepiej od tych głównych. Może przejdziem przez mur.

Jean prychnął.

-No przecież mówimy, że ci strażnicy nie wyglądają na byle żołdaków. Od razu zauważą że ktoś przerzuca linę przez mur.

-A kto tu mówił o przerzucaniu liny?! Linę wiąże się do najbliższej latarni, bierze się takiego na przykład mnie, przerzuca przez mur i dopiero wtedy…

-Czy któryś z nas wygląda ci na specjalistę w miotaniu niziołkiem?

-Panowie
.- Jean, Jacoppo i Asheron jednocześnie obejrzeli się na Robertha. Zakapturzony mężczyzna nie odpowiedział nic, tylko wskazał na znajomą postać pod drugiej stronie ulicy, idącą swobodnym krokiem wzdłuż muru.

Le Courbeu zaklął szpetnie, obserwując jak Chal-Chennet z dłonią opartą na rękojeści szpady maszeruje w kierunku strażników.

-Mówiłem Leonardowi, że branie go tutaj to zły pomysł

Szarpanina, jaka nastąpiła mniej więcej w chwili, kiedy gnom skończył marudzić zajęła kilka sekund. Jean zapamiętał to jednak w takiej, przybliżonej kolejności.

Najpierw Chennet zbliżył się do bramy i jak gdyby nigdy nic skinął głową strażnikom. Gdy ci odpowiedzieli lekkim ukłonem, był już przy pierwszym z nich a pistolet skałkowy trzymany za lufę posłużył mu za pałkę. Od jednego, celnego ciosu w skroń pierwszy ze strażników stoczył się na ziemię niczym worek ziemniaków. Drugi, zaskoczony, zaczął sięgać po wiszący przy boku rapier, ale finalnie nie dobył broni, łapiąc rzucony w swoją stronę pistolet Chenneta. Wściekły pies zaś, popisując się zacną znajomością szlachetnej walki ulicznej, chwycił nieszczęśnika za klapy i z całej siły uderzył czołem w jego twarz. Następnie puścił go, sięgnął ręką między kraty i złapał za kołnierz ostatniego ze strażników, wybiegającego z kanciapy umiejscowionej za bramą.

Chennet pociągnął, brzęknęło i na ziemię stoczył się ostatni z mężczyzn strzegących bramy. Jacoppo uśmiechnął się i klepnął Jeana w ramię.

-Weźcie mi go czasami wypożyczcie, co?- puścił gnomowi oko i biegiem puścił się w kierunku bramy. Roberth i Asheron zaś spojrzeli tylko na siebie niczym ludzie, którzy zobaczyli latającą świnię i nie wiedzą, co o tym myśleć.


Tsuki


-…nie podoba mi się to…

-A co ma ci się kurwa podobać? Zimno, pizga i ogółem pogoda się pieprzy…

-Nie o to mi idzie… Ten statek… Mówią, że on bez żadnej załogi przypłynął. Albo nie tyle że bez złogi, co żaden z załogantów nie był żyw…

-Co ty pieprzysz?

-Toć bosman mówił. Że znaleźli tylko kapitana powieszonego na maszcie, kilka plam krwi i nic po za tym. Potem przyszedł jakiś ważniak, z listem, i zakazał na statek włazić, tylko doholować go do przystani i tam zostawić.


Siedzący przy płonącym koksowniku strażnik obrócił się i spojrzał ponuro na statek. W ciągu dnia nie straszył on niczym, po za źle naciągniętymi żaglami, ale kiedy słońce zaczęło powoli zachodzić, chmury ołowianą kopułą przysłoniły nieboskłon a wiatr dął, poruszając olinowaniem, faktycznie, statek, który przybył do portu tego ranka mógł straszyć.


Ten bardziej sceptyczny strażnik wzruszył tylko ramionami, dorzucając drwa do koksownika i wyciągając dłonie w stronę płomieni.

-A kto by tam kurwa chciał włazić?

-Ano, to samo żem pomyślał. A może byśmy tak poszli na kufelek do Córy Rybaka, co… ?


Strażnik spojrzał błagalnie na kolegę. Ten zaś odpowiedział mu skrzywieniem się i splunięciem.

-Myślisz żem sam o tym nie myślał? Ale jakby nas który z tych oficerów przydybał w karczmie, albo co gorsza, zobaczyłby żeśmy opuścili posterunek to raz, by wywalił nas z roboty na krzywy pysk, a dwa, wybatożył tak dokładnie obyś miesiąc na plecach nie poleżał.

-Racja, kurwa

Żaden z dwóch strażników nie dostrzegł szczupłej i zwinnej postaci idącej dokiem, nieco poniżej poziomu nabrzeża. W końcu, jak sami uznali, nikt nie chciałby włazić na upiorny statek, a zwłaszcza ładna dziewczyna ubrana w egzotyczny strój i chodząca z wyuczoną godnością. Dlatego też żaden z nich nie obejrzał się nawet w stronę okrętu, gdy Tsuki lekkim krokiem odbiła się od pomostu, dłońmi chwyciła wiszącą na burcie cumę i zwinnie wspięła się na pokład.

Odruchowo położyła dłoń na rękojeści katany, kiedy deski pod jej butami zaskrzypiały złowieszczo a wiatr poruszył takielunkiem. Blade światło latarni umieszczonych na mostku, dziobie i masztach czyniły półmrok tylko trochę mniej nieczytelnym. Z wody zaczęła podnosić się mgła.


Petru

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5x1hBtSVfHk&feature=relmfu[/MEDIA]

Wyznawcy Ravenmore’a, tak jak większość kultów demonów, posługiwali się językiem będącym połączeniem Piekielnego, Otchłannego oraz Wspólnego. Skradający się pomiędzy karłowatymi zaroślami Petru słyszał ich bełkotliwe głosy, przypominające mowę człowieka dręczonego jednocześnie bólem gardła oraz nadmiarem flegmy w płucach. Kultyści krzyczeli do siebie, kłócili się i chyba wydawali rozkazy, co jedynie ułatwiło mężczyźnie zbliżenie się do nich.

Będąc już na skraju wzniesienia, na którym znajdowała się kiedyś farma Petru zamarł przy ziemi i powoli podniósł głowę. W sumie było ich jedenastu, plus truchło dwunastego, wiszące na drewnianym palu, który sprytnie został podwieszony tuż za progiem zdewastowanego domostwa.

Tropiciel zmrużył oczy, kiedy jeden z grzebiących w ziemi kultystów poderwał się nagle, trzymając w dłoni odkopany woreczek. Zaskowyczał radośnie, a jego maska przekrzywiła się lekko, ukazując szarą skórę i pozbawione zębów usta. Petru skrzywił się, wiedząc, co znaleźli. Skrytkę. Każda osada, farma czy nawet ukryty w głuszy dom miał takie miejsce gdzie chował niewielką część zapasów na czarną godzinę. Zwykle były to nasiona, czasami medykamenty a najtrudniej było trafić na miejsca gdzie Prawdziwi Wyznawcy ukrywali święte symbole i te nieliczne relikwie, które przetrwały w Naz’Raghul.

Pozostali kultyści zaskrzeczeli radośnie i z nowym zapałem zaczęli kopać, przeszukiwać ruiny oraz fundamenty. Do szczęśliwego znalazcy natomiast, zbliżył się prawdopodobnie przywódca tej grupy, o masce zdobnej w kości zwierząt. Ravenmore szczególnymi łaskami obdarzał tych, którzy zabijali również plugawe w jego oczach zwierzęta. Lider bandy zaskowyczał, położył dłoń na głowie kultysty i zaczął zawodzić coś zachrypniętym głosem. Następnie puścił go i z postrzępionej torby na biodrze wyjął pochodnię, którą jął podpalać hubką i krzesiwem.

Petru zacisnął palce na rękojeści miecza, widząc jak wyznawca demonów w ekstazie podnosi do góry ręce, w jednej trzymając worek z ziarnami, a w drugiej płonącą pochodnię. W sumie mężczyzna nie pamiętał nawet, kiedy poderwał się na równe nogi. Adrenalina buzowała mu w żyłach, gdy pochylony podbiegł do kultysty, wyrwał mu z ręki nasiona, kopniakiem powalił go i szerokim cięciem rozpruł brzuch najbliższego poganina w zasięgu ręki.

Dalej był już tylko bieg.

Tropiciel czuł tylko pęd powietrza, kiedy z mieczem w dłoni przemknął pomiędzy kultystami, ścigany ich wrzaskami. Na jego drodze pomiędzy linią wyjałowionych drzew stanęło jeszcze kilku pogan. Pierwszy zamachnął się sierpem, chybiając skroń mężczyzny o kilka centymetrów. Drugi pchnął prostym, kamiennym nożem, przebijając pancerz na boku Petru, lecz nie dosięgając ciała. Trzeci zaś stanął bezpośrednio na drodze uciekiniera, szeroko rozkładając ręce, w których trzymał nabijane kamieniami maczugi.

Krew bluzgnęła na piach, kiedy tropiciel ciął od góry, rozłupując fanatykowi bark. Zwinnie pochylił się, odepchnął napastnika barkiem i ruszył dalej, z minimalną stratę prędkości. Pędem wpadł pomiędzy drzewa, i dzięki wiedzy, czego nasłuchiwać, wiedział już że Aust rozpoczął swoją rolę w tym małym przedstawieniu.

Gdzieś za plecami Petru zaczęła śpiewać cięciwa łuku.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 11-10-2012, 00:50   #35
 
shaggy's Avatar
 
Reputacja: 1 shaggy jest godny podziwushaggy jest godny podziwushaggy jest godny podziwushaggy jest godny podziwushaggy jest godny podziwushaggy jest godny podziwushaggy jest godny podziwushaggy jest godny podziwushaggy jest godny podziwushaggy jest godny podziwushaggy jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=--BcrsZDRpA[/MEDIA]

Gdy pochodnie i lampy rozświetliły jaskinie oczom wszystkich ukazało się piaszczyste nabrzeże, przechodzące w dużą, nadmorską grotę z której wychodziło kilka tuneli. Kudłaty ciężko wyszedł z łodzi, przy okazji zabierając z pokładu duży topór marynarski, który w jego rękach wyglądał jak zwykła siekiera.

-Dobra... Ty i ty. Zostajecie ze mną, pilnować łodzi. Reszta idzie w tunele, szukać skrzynki. Jakbym miał sam to zrobić, zajęłoby to zbyt długo, więc wysyłam wos. Kiedy kto znajdzie skrzynkę z symbolem czerwonej szobli na wieku, bierze ją i niesie do mnie. Wtedy ja biere dzwonek i bijąc w niego daje sygnał reszcie że robota wykonana. Wszystkie ewentualne fanty oprócz skrzynki z symbolem, traktujcie jak premię za robotę.

Krasnolud oraz półelf wskazani przez wielkoluda bez większych oporów stanęli obok niego, reszta zaś ożywiła się jednak dopiero przy informacji o ewentualnych dodatkach do zapłaty. Bill odchrząknął.

-Kto by nie znalazł czerwonej skrzynki, to zapłata ta sama. Więc dźganie się w plecy i bieganie za skrzynią jak napalony majtek za kurwą sensu mieć nie bydzie. No. Jazda. Wasza wola jak będzieta szukać. A! I nie zgubić mi się.

Marlin odwrócił się lustrując wejścia w ścianie i wybrał najbliższy siebie korytarz po lewej. Dno ścieżki którą wybrał pokryte było śmierdzącymi glonami i szlamem. Tunel wił się kilkadziesiąt metrów opadając lekko w dół, a pojawiające się od dłuższego czasu kałuże stojącej wody zaczęły się ze sobą łączyć, powoli zalewając korytarz. Po drodze korsarz minął kilka rozwidleń lecz skutecznie ignorował ten fakt, potrafił skutecznie ignorować większość rzeczy która wymagała podjęcia wyboru. Głównie improwizacją, tak jak teraz. Byle nie skręcać...

-No tak, bo jak zaczniesz skręcać to nie przestaniesz.

-Nie pomagasz mi... Znikaj...


Niestety tak jak większość planów pirata i ten nie przyniósł niczego ciekawego. Tunel stał się węższy i zaczął stromiej schodzić w dół, aż całkowicie zniknął pod wodą. Marlin stanął zrezygnowany, nie po to omijał tyle korytarzy żeby teraz się do nich wracać.

-Nie nurkujesz?

-A co ja? Gacek jakiś? Tak, od razu wpłynę tam gdzie nic nie widzę i czy nie wiem, czy się przypadkowo nie uto... - przerwał wywód z nagłym zamyśleniem na twarzy.

-Co ci...?

-Cicho, słyszałem coś...

Rzeczywiście, usłyszał, oddalone ale zarazem tak bliskie głosy, jakby za ścianą. Inni, zatrudnieni przez Bill'a. Pirat cofnął się do poprzedniego rozwidlenia. Podziemne przejście ciągnęło się w mroku lecz tutaj głosy były lepiej słyszalne. Już po kilku krokach Marlin zauważył odległe światło latarni i kilka niewyraźnych postaci. Idąc w ich stronę, dosłyszał urywki ich rozmowy, o tym jak to wysługuje się nimi niemyty grubas. Kilkanaście metrów od grupy korsarz rozpoznał dwa spiczastouche i jednego człowieka z którym płynął na łodzi. Nagle do jego uszu doszło chlupnięcie, trójka do której szedł i on zatrzymali się. Kolejny plusk, elf zostaje dosłownie zmieciony przez ciemną sylwetkę która wyskoczyła z cienia, chwyciła go i zniknęła z powrotem w mroku, do wrzasku dochodzi dźwięk dartej odzieży. Pozostały przy życiu elf zaczął machać lampą, a człowiek strzelił na oślep z pistoletu skałkowego. Marlin zaś już pośpiesznie cofał się do kolejnego rozwidlenia, oglądając się za siebie co kilka kroków. Nie po to tu przylazłem, żeby walczyć o życie. Nadal towarzyszyło mu echo huku gdy doszedł do kolejnego ominiętego rozwidlenia, lecz nie mógł ręczyć czy aby na pewno nie było jeszcze kilku innych wystrzałów.

Gdy wyszedł zza załomu zauważył blask jutrzenki odbijającej się w wodzie na końcu prostego tunelu. Najpewniej grota z naturalnym świetlikiem. Idąc korytarzem wytężył wzrok i słuch by nie zostać zaskoczonym przez jakiekolwiek wrogie cholery. Nim jednak wyszedł z tunelu usłyszał bieg, po chwili do sali wpada krasnolud, dwóch ludzi oraz para niziołków. Oganiają się oni pochodniami, szablami, a w przypadku krasnoluda kastetami, od dziwnych, pokracznych stworów o szarej skórze, porośniętej liszajami.


Jednocześnie pod świetlikiem, ledwo widoczny, Marlin dostrzegł kontur skrzyni. Walka przenosi się na środek groty. Pirat westchnął ciężko, rzucił za siebie pochodnie i wyjął rapier. Lecz zamiast podbiec i zaatakować stwory, ruszył typowym dla siebie chwiejnym krokiem prosto w kierunku skrzyni. Nagle jedno stworzenie zatoczyło się w jego kierunku, odepchnięte krasnoludzkim ciosem. Tłuste, przypominające wodorosty włosy, szeroka morda pełna kłów i zrośnięte powieki dopełniały obraz paskudztwa i obrzydliwości, młody korsarz nie zraził się jednak i wyprowadził pchnięciem w szyje nieprzygotowanego na atak przeciwnika.

Szpikulec wszedł gładko przerywając ciągłość mięśni, omijając aortę i przebijając tchawice na wylot. Płuca momentalnie zaczęły napełniać się krwią, z ran po boku sikła krew, ofiara utopiła się własną posoką.

-Błe... fuj... - Marlin otrząsnął się z obrzydzenia gdy stwór padł charcząc i plując krwią. Korsarz minął szalejącą teraz wokół niego walkę idąc niemal prosto do skrzyni. Po chwili do niej dotarł, nie była szczególnie duża. Kiedy złapał za uszy skrzynki, jednocześnie ktoś chwycił je z drugiej strony. Był to jeden z chłopaków którzy tam z nim przypłynęli. Z pobliskiej groty zaś wypada kolejna banda stworów.

-Umiesz się tym bić? - spytał młodzika wskazując wzrokiem kufer.

-Wolałbym stąd spieprzać. Przekonamy się czy umiem po drodze...

-I właśnie o taką odpowiedz mi chodziło. - puścił skrzynkę i wyciągnął pistolet. - Panowie! - zawołał do kamratów. - Mamy to! Zarządzam odwrót! No! Dalej!

Nim jednak sam zdążył się wycofać, dwójka potworów podbiegła niebezpiecznie blisko niego. Zamachnął się rapierem, nie po to by uderzyć, raczej w akcie desperacji, by odgonić się od nich.

-Paskudy wy! Weź te kurzajki zabierzta ode mnie!
 
__________________
Oj tam, źle od razu, raz mi tylko zrobił z ryja galaretkę.
shaggy jest offline  
Stary 11-10-2012, 09:56   #36
 
Sierak's Avatar
 
Reputacja: 1 Sierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłość
Marco stał w szeregu wraz z pozostałymi indywiduami, których dopuszczono do prób na zakonnika. Rozglądanie się dookoła mogło być źle odebrane, tak więc tylko co jakiś czas wodził wzrokiem to po Wielkim Inkwizytorze, to po stojących najbliżej niego kandydatach. Ten, warto dodać, nie robił wrażenia oczekiwanego od kogoś tak wysokiej rangi. Będąc dzieckiem, Marco wyobrażał go sobie jako wysokiego, przystojnego mężczyznę w lśniącej zbroi, otoczonego kręgiem światła zesłanego przez Najjaśniejszego. Po zderzeniu z rzeczywistością okazało się, że mowa o brzydkim, zachrypniętym, zbliżającym się coraz bardziej do pięćdziesiątki człowieku. Samo jego spojrzenie owocowało dziwnym dreszczem w okolicach dolnych partii kręgosłupa. Po krótkiej przemowie o dostąpionym zaszczycie (gwoli ścisłości, Marco faktycznie tak traktował przyjęcie do akademii, w końcu ubiegał się o to kilkakrotnie), zaczął przydzielać zadania testowe, próbę przed pasowaniem.

Marco Eleadora, syn jednego z lokalnych Lordów Inkwizytorów, stał wyprostowany dumnie wypinając pierś. Jego aparycja nie wskazywała jednoznacznie powołania do wojaczki. Jego lico, gładkie niczym niemowlęce, przywodziło bardziej na myśl istoty niebiańskie, niż jeden z trybików wiecznie zastraszonego miasta Atlas. Starannie ułożone blond włosy spotkały się już z kilkoma krytycznymi spojrzeniami (i to dnia dzisiejszego), najpierw strażników przy wejściu do akademii, później dwóch albo trzech inkwizytorów, teraz praktycznie każdego, z pozostałych dziewiętnastu adeptów do stopnia rycerskiego. Każdy z zebranych już dawno wyrobił sobie o nim zdanie, laluś, wygłaskany, rozpieszczony dzieciak z dobrego, szlacheckiego domu chciał spełnić zachcianki tatusia i przynieść działkę sławy nazwisku. Nic bardziej mylnego! Zimne, pozbawione emocji spojrzenie błękitnych oczu zdawało się pochodzić z innej twarzy. Nie tej z wartą kilka sztuk złota fryzurą, starannie dogolonym zarostem, a raczej należącej do któregoś z okrutnych, wyrachowanych barbarzyńców z północy. Prawda była taka, że Marco od zawsze był inny. Ci znający powód jego dumy, a utrapienia ojca, nie żyli co prawda dostatecznie długo by się tym pochwalić, jednak zgodni byli co do jednego. Najjaśniejszy dotknął swym błogosławieństwem jedynego syna rodu Eleadora. Potwierdzenie tej tezy znajdowało się nie tylko w nieziemskim wyglądzie młodzieńca, najbardziej widoczne było to w reakcji zwierząt na jego osobę. Te ostatnie, według chłopskich bajdurzeń, wyczuwały takie sprawy jak magia i nadnaturalne pochodzenie. Marco zaś cieszył się ich niemal bezgranicznym zaufaniem bez względu na to, czy dopiero je spotkał, czy znał od dziecka. Wyjątkiem były koty, stworzenia podobno wybitnie wyczulone na magię. Ojciec twierdził, że spiczastouche omijały jego syna szerokim łukiem przez przeklęte, czarnoksięskie praktyki jego nie żyjącej już żony. Sam zainteresowany w ostatnich latach coraz bardziej zaczynał wątpić w teorie ojca.

Teraz jednak stał dumnie, czekając na to, co do powiedzenia ma Wielki Inkwizytor. Połowa jego sprzętu została w specjalnie przydzielonej komnacie, która standardowo bliżej miała do celi. Plecak, koce, liny i inne, podróżnicze duperele leżały pod drewnianą pryczą czekając na lepsze czasy. Również bogate, zdobione ubrania szyte na miarę z jedwabiu musiały pójść w odstawkę do drewnianej belki z haczykami, na której oprócz pięknej tuniki wisiał komplet jednakowych szat przyznawanych adeptom. W takiej też stał Marco teraz. Szara, materiałem przypominająca bardziej worek niż ubranie, rękawem sięgała do połowy bicepsa, odsłaniając muskularne ręce. Dół składał się z luźnych spodni tego samego koloru, związanych w połowie łydki sznurkami od lekkich butów na miękkiej podeszwie. Jedyne, co wyróżniało potomka Eleadora od pozostałych to grube, skórzane owijki na dłonie, kilka niewielkich sakiewek przy pasie oraz srebrny symbol Pana Światła. Ten ostatni nie był co prawda wyjątkiem, symbole wiary były dopuszczalne, w większości przypadków jednak wykonane były z drewna, nie jak u rozpieszczonych dzieciaków z dobrych domu, ze srebra.

W końcu wyczytano jego nazwisko i polecono udać się do zbrojowni. Nie potrzebował sprzętu, dużo lepiej radził sobie z walką wręcz, większość broni żołnierskiej na dobrą sprawę przysparzała mu problemów w obsłudze. Jego partnerem miał być Rudolf Kane, nie robił dobrego wrażenia i zapewne nie poprawi on swego wizerunku w trakcie sprawdzianu. Marco skinął jedynie mięśniakowi głową, wiedząc że ten zapewne w swoim przekonaniu wyższości masy nad wysportowaniem, zignoruje wyciągniętą dłoń. Bez słowa więc dwójka udała się w kierunku zbrojowni, mężczyzna zastanawiał się tylko jak wyjaśnić inkwizytorowi, że nie potrafi biegle posługiwać się bronią standardową i woli polegać tylko i wyłącznie na swoim ciele…
 
__________________
- Alas, that won't be POSSIBLE. My father is DEAD.
- Oh... Sorry about that...
- I killed HIM :3!
Sierak jest offline  
Stary 11-10-2012, 11:55   #37
 
Darth's Avatar
 
Reputacja: 1 Darth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłość
Gregor, już opuściwszy salę, postarał się w miarę spokojnie, mieszając się z tłumem, dotrzeć do postaci z purpurowym kapturem.
Śledzenie jej wymagało opuszczenia głównych korytarzy, oddalenia się od sali jadalnej i tłoku. Postać znika, pojawia się i spokojnie kroczy, jakby specjalnie wywabiając Gregora z dala od bardziej uczęszczanych części Uniwersytetu. Finalnie Gregor dostrzegł ją, stojącą na szerokim balkonie z widokiem na Ironbridge oraz morze.
Gregor spokojnie zbliżył się do tajemniczej osóbki i otworzył konwersację tymi słowy.
- Niewiele osób potrafi zniknąć, będąc obserwowanymi przeze mnie. Czy mogę spytać o imię?
-Niewiele też osób jest na tyle pewnych siebie, by bez strachu krążyć po opuszczonych korytarzach tej uczelni, ścigając osoby których nawet się nie zna.- głos który odpowiedział magowi bojowemu był śpiewny, miły dla ucha i niezaprzeczalnie kobiecy. Po chwili dziewczyna obróciła się, zdejmując z głowy kaptur i uśmiechając się leciutko.- Więc to co mówili o słynnym Eversorze to prawda. Ale gdzie moje maniery. Nazywam się Marii. Miło mi cię poznać.



Czarodziejka wyciągnęła dłoń pod delikatnym skosem, jakby był to test. Uściśnie, czy pocałuje?
Gregor uśmiechnął się delikatnie, i równie delikatnie uniósł dłoń dziewczyny, którą następnie pocałował, cały czas nie spuszczając z niej wzroku. Taka pozycja zostawiała go nieco otwartym na atak, ale jednocześnie sprawiała że sama dziewczyna również pozostawała w jego zasięgu.
- Gregor Eversor. Ale, jak rozumiem, prezentacja jest zbędna? Nie liczyłem że wiele osób będzie mnie pamiętać na Uniwersytecie. Tym bardziej tak zjawiskowych
-Tak. To na pewno ty. Czaruś, dżentelmen... Cóż, jeśli cię to interesuje, twój były mistrz, Duncan Walls, potrafi zadbać o swoich ulubionych uczniów nawet będąc daleko od murów Uniwersytetu. Uznał, że jeśli zechcesz wrócić, problemy ze strony "staruchów z katedr" byłby wielce niewskazane.

Spokojnie cofnęła dłoń i oparła się plecami o balustradę, krzyżując ręce na piersi.

-Ale zdajesz sobie sprawę, że gdyby był tu ktoś inny, o powiedzmy, niecnych zamiarach, byłbyś teraz w dużych opałach? Nawet twoje doświadczenie mogłoby wtedy nie wystarczyć.
Gregor uśmiechnął się szerzej.
- Moje akcje które mogłyby spowodować tego typu odwet zawsze były zbyt subtelne by ktokolwiek chciałby wyeliminować mnie z gry tak wcześnie. Poza tym, dobrze czytam ludzi. Chęć zabójstwa jest raczej widoczna, chyba że ktoś wykorzystuje doskonałego assassina. Choć - uśmiech w dalszym ciągu nie schodził z jego twarzy - niekiedy pozory mylą. - Zamilkł na moment. - Więc to Duncan stał za tymi wszystkimi udogodnieniami, hmm? Zawsze był o wiele bardziej inteligentny niż okazywał. Mimo to, imponujące. Nie sądziłem że jego wpływy sięgają tak daleko. Widać jestem nieco niezorientowany w obecnej równowadze politycznej Uniwersytetu. Rok to dużo czasu. - milczał przez moment - Ale, wierzę że ta rozmowa ma jednak większy cel, nieprawdaż? Nikt nie zwraca mojej uwagi bez powodu. Zwłaszcza jeśli wiedzą kim jestem.
Marii zaśmiała się cicho, już w chwili kiedy Gregor wspomniał o wpływach Duncana, ale opanowała się i przysłoniła usta dłonią. W końcu westchnęła i obróciła się w stronę wspaniałego widoku roztaczającego się po za balkonem. Gregor natomiast mógł zobaczyć jej odsłonięte plecy.

-Cóż, nie zaprzeczę, Walls był tu szanowany ale bez odpowiednich kontaktów nie wpłynąłby na to wszystko aż do tego stopnia. Nie.- pokręciła głową, zadzierając głowę i patrząc w gwiazdy.- A owym kontaktem był mój dziadek. Znów popisałam się brakiem manier, ale nazywam się Redman. Marii Redman.
Gregor, podszedł powoli, i stanął obok dziewczyny.
- Tak myślałem że wyglądało to na daleko ponad wpływami mojego nauczyciela, jakkolwiek darzę go szacunkiem za jego zdolności magiczne, nie posiada zdolności manipulacyjnych by doprowadzić coś takiego do skutku. Mustrum Redman, hmm? - Spojrzał w oczy Marii. - Jesteś tu jako jego pośredniczka, czy też raczej działasz we własnym interesie?
-Cóż, dziadek podzielił się ze mną tymi informacjami i nie zabronił się nimi dzielić.- Westchnęła.- Dziadek starzeje się, chociaż trudno to po nim poznać. Szuka kogoś na swoje miejsce. Kogoś, to nie cofnie Uniwersytetu w rozwoju, a za razem nie przewróci wszystkiego do góry nogami.

Uśmiechnęła się leciutko, patrząc przed siebie.
Przez krótki moment wydawało się że Gregor był zaskoczony. Zmiana była tak szybka, że każdy uznałby ją za grę światła.
- To nie będzie łatwe. Wielu potężnych magów to głupcy. Najlepszym przykładem będzie tu Flambee. Moc nie przyda się do niczego, jeśli nie umie się jej wykorzystać. - zawahał się przez moment - Każda osoba która go zastąpi będzie musiała wykazać się olbrzymią mocą, a jednocześnie błyskotliwym umysłem. A z powodu twojej obecności tu, wnioskuję iż jestem brany pod uwagę?
-Tak. Dziadek co prawda myśli jeszcze o kilku innych kandydatach, ale w moim mniemaniu ty masz najlepsze predyspozycje. Pozostaje jednak przekonać do tego staruszka, a to możesz uczynić najpierw wykazując się jako wartościowy dla Uniwersytetu mag...
- Intrygujące. Mogę zapytać czemu uważasz iż to ja właśnie mam najlepsze predyspozycje?
-O tobie jednym trochę się nasłuchałam. Ciebie jako, jednego z nielicznych, osobiście polubił Walls i zobaczył w tobie potencjał. No i właśnie tobie mój dziadek poświęcił najwięcej czasu...- Przewróciła oczami.- No i ostatni powód. Moja intuicja.

- Hmm. Interesujące. Wygląda na to że skupiłem na sobie uwagę wysoko postanowionych. Wcześniej niż początkowo planowałem, niemniej spodziewałem się tego już od jakiegoś czasu. Udzielenie mi tej informacji daje mi dużą przewagę. Jeśli mogę spytać, jaki jest twój zysk w całej sprawie? Wybacz, niespecjalnie wierzę w altruistyczne pobudki.
-Po pierwsze, jeśli znajdę i wesprę właściwego kandydata, po wszystkim dziadek będzie miał u mnie dług wdzięczności. Nasza rodzina jest obszerna, i o jego względy walczy także kuzynostwo a nawet moi wujkowie i ciotki. Po drugie, jeśli osiągniesz cel, i ja na tym skorzystam... prawda?- Spojrzała przelotnie na Gregora, potarła ramiona i uśmiechnęła się.- Cóż, na ten wieczór dostatecznie pobudziłam już twój umysł. Idę na spoczynek, a tobie radzę uczynić to samo. Od jutra musisz zacząć pracować na swoją reputacją na Uniwersytecie.

Spokojnie, kręcą bioderkami, ruszyła w stronę drzwi od balkonu.
Gregor patrzył za Marii, dopóki nie zniknęła ona w korytarzach. Odwrócił się jeszcze na moment, i spojrzał na panoramę Ironbridge. Nie spodziewał się wejść do poważnej rozgrywki tak wcześnie. Niemniej, było to tylko kolejne wyzwanie. Wyglądało na to że mógł mieć sojusznika w osobie wnuczki nadrektora. A kto wie... może i kogoś więcej. Na razie jednak zostawił tę myśl na później. Nadarzała się okazja by uczynić kolejny krok w stronę jego ostatecznego celu. Z tymi myślami, udał się w stronę swojego pokoju. Zanotował w pamięci by sprawdzić go pod względem pułapek. Jeśli pokój był przyznany wcześniej, jeden z jego rywali mógł przy nim majstrować.
Gregor był zdecydowany.
Nadeszła pora by reszta świata rozpoznała jego umysł i potęgę.

Eversor, spacerując spokojnie w stronę swego pokoju, nie mógł nic poradzić na myśli biegnące przez jego umysł. Konflikt w rodzinie nadrektora był mu niezwykle na rękę. Zmusi on Mustrum do patrzenia w inne miejsca. Będzie musiał pilnować swych krewnych, by nie zniszczyli oni jego reputacji.
Marii... był zainteresowany tą kobietą, musiał to przyznać. Wnuczka nadrektora, na dodatek ciesząca się jego zainteresowaniem, jeśli zdołała uzyskać informacje. Także o nim. Jeśli wiedziała większość, w co Gregor delikatnie wątpił, znaczyło to że wiedziała, przynajmniej powierzchniowo, o jego metodach. A mimo to przyszła do niego. Fascynujące.
Eversor zamierzał ją wykorzystać... na dużo sposobów. A jeśli jego plany wydadzą owoce, dziewczyna może znaleźć się w ciekawej sytuacji. Fakt że Mustrum chciał go wykorzystać jako swojego zastępcę, tylko ułatwiał sprawy. Wiedza jaką mógł uzyskać...

Ale, wszystko po kolei. Najpierw potrzebował zdobyć reputację równą przynajmniej mistrzom katedr. A to mogło okazać się niełatwe. Już badając cały pokój pod względem pułapek, postanowił udać się jutro do Katedry Komunikacji Post Mortem. Parsknął cicho pod nosem. Musiał to przyznać Redmanowi, potrafił uzyskiwać to czego chciał. Nekromancja cieszyła się złą sławą, głównie dzięki liczom i temu jak prosto można było za jej pomocą zniszczyć świat. Osobiście, Gregor uważał że każda wiedza jest przydatna, ale lepiej było wykorzystywać lęki niższych od siebie. Wątpiłby Horacy Flick mógł sobie poradzić ze wszystkim sam. Znając życie, bardziej konserwatywni magowie rzucali mu cały czas kłody pod nogi. Na pewno będzie potrzebował jakiejś pomocy. Ciekawe czy posiadał on pierścień z czaszką? Te stereotypy z całą pewnością przydawały się prawdziwym nekromantom.

Zapowiadał się ciekawy okres w jego życiu.
 
__________________
Najczęstszy ludzki błąd - nie przewidzieć burzy w piękny czas.
Niccolo Machiavelli

Ostatnio edytowane przez Darth : 11-10-2012 o 18:35.
Darth jest offline  
Stary 11-10-2012, 12:26   #38
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Buttal raźnym krokiem ruszył w kierunku zebranej grupki. Poprawił odzienie i z uprzejmą profesjonalna miną zapytał:
- Kapitan Vanko?
Krasnolud odwrócił się do kuriera czerwony na twarzy i brodą nastroszoną niczym pierun w rabarbar. Miał na sobie świetnie wykonany napierśnik a spinki na jego brodzie wykonane z platyny wskazywały że był on najwyższy stopniem w tym mieście.
-Co? Ktoś ty?! Kto cię tu wypuścił, do jasnej cholery?! Otaczają mnie niekompetentni synowie gnomów! Czy słowo "rozkaz" jest interpretowane jako "coś co mogę zignorować"?
Wściekle spojrzał na najbliższego sierżanta:
-Kogo wyście postawili przy bramie?!
Wydawało się że Buttal był tylko czymś co pobudziło wściekłość dowódcy, ale niekoniecznie było jej celem.
Buttal uśmiechnął się nieznacznie i odparł:
-Kurier od pana Dimzada, proszę pana.
Po czym w końcu doręczył list. (Tak! Tak! W końcu pozbył się tego cholerstwa!)
-Prosiłbym o pokwitowanie, skoro w niecałe 5 godzin zdążyłem ze stolicy to może trafi się premia – dodał.
Vanko spojrzał niechętnie na posłańca, powoli odsuwając się od podwładnego na którego właśnie się darł. Krzyki w wykonaniu pana kapitana wiązały się z kropelkami śliny fruwającymi w powietrzu i ogółem niesamowicie bliskim widokiem na jego nos. Tak czy inaczej, kapitan wyrwał Buttalowi kopertę z dłoni i spojrzał na nią.
-Powiedzmy że ci wierzę.- wymamrotał kiedy krasnolud delikatnie zaniżył czas w jakim pokonał drogę. Pięć godzin a piętnaście? Tylko jedynkę wykreślić z początku i już! Vanko na spokojnie otworzył list, przełamując obie pieczęci i przeczytał go, mrucząc pod nosem. Jednocześnie machnął dłonią na stojącego obok szeregowca. Brodacz obrócił się, prezentując przyczepiony do pleców panel do pisania z piórem, inkaustem oraz pergaminem.
-Ten sknera Dimzad leci nawet do króla, jeśli idzie o złoto tej jego całej kompanii.- stwierdził niechętnie, chowając list za pazuchę i łapiąc za pióro.
- Masz tu swoje pokwitowanie. A statek z tymi cholernymi samopałami zaraz wypłynie.
Mówiąc to, podał kurierowi podbite pieczęcią pokwitowanie otrzymanego listu.
-Dziękuje bardzo, a może mogę jakoś pomóc szanownemu panu? Jakiś problem w którym mógłbym pomóc, jakaś wiadomość do stolicy co by po drodze zanieść - odparł nadal bardzo uprzejmy Buttal
Kapitan przeczesał palcami brodę, zmarszczył nos i po chwili znów coś pisał na plecach nieszczęsnego szeregowca. Po mniej więcej minucie otworzył szufladkę w panelu, wyjął zeń świecę, zapałkę oraz lak. Z dużą wprawą zakleił nim kopertę, odciskając nań pieczęć posterunku w Kazak-Nar.
-Masz. Jak będziesz w Morr, zanieś to na dowolny posterunek. Wpadnie ci trochę grosiwa.- stwierdził, wrzucając pióro z powrotem do buteleczki z inkaustem.
- A teraz znikaj stąd, zanim zacznę się zastanawiać jak tyś tu w ogóle wlazł.
-Dziękuje bardzo, proszę pana, do widzenia
.
Po czym Buttal szybkim krokiem oddalił się z portu, kiwając po drodze swemu przepłaconemu bramkarzowi przy barykadzie.
Dobra nasza, pomyślał. W końcu załatwione robota może i monotonna ale cóż. To teraz jubiler. Co pomyślawszy skierował swe kroki na lepszą część targu. Dość gładko wytargował 270 złotych szylingów i władowawszy je do sakiewki ruszył w stronę stacji kolejki podgórskiej. Po drodze zatrzymawszy się u jakowegoś Niziołka konowała dał sobie nasmarować żebra kosztem pięciu szylingów, kupił sobie wielki bohem chleba z połową szynki wciśniętą miedzy połówki i nabywszy bilet rozsiadł w się we w miarę najwygodniejszym miejscu wagonika z widokiem naokoło.
 
vanadu jest offline  
Stary 11-10-2012, 19:46   #39
 
Someirhle's Avatar
 
Reputacja: 1 Someirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputację
Gark nie protestował. Nie miał też zamiaru specjalnie trzymać się planu - nie bardziej niż będzie mu to wygodne. Ostatecznie nie odezwał się ani słowem, zajęty przepakowywaniem ekwipunku do plecaka i pozostawieniem konia w takim miejscu, by jednocześnie miał tam cień, dostęp do pożywienia i wody, i co najważniejsze, wciąż znajdował się w tym samym miejscu gdy po niego wróci.

Pierwszym dźwiękiem, jaki z siebie wydał, było niecierpliwe warknięcie gdy powoli człapali poprzez zalaną grotę, przechodząc w końcu w nienaturalnie prosty tunel - miejscami wciąż jeszcze widać było ślady obróbki, choć wilgoć i czas niemal całkiem je zatarły.



Nie szli zbyt długo, gdy korytarz zaczął się podnosić - by w końcu przejść w stromą rampę, na której znów na chwilę zwolnili, a która otwierała się na kolejną, tym razem pozbawioną wody grotę. Światło pochodni wydobyło z ciemności zarysy ściany naprzeciw, zaś grota ciągnęła się dalej w dwóch różnych kierunkach Oświetlona z bliska ściana okazała się murem z kamiennych bloków których linie łączeń zatarł czas.
Uwalniali się właśnie z lin, gdy Gark położył dłoń na ramieniu Shana i rzucił:
- Złodziej... Obejrzyj tą ścianę, co? -
- Co to, chciałbyś zabrać sobie kamień na pamiątkę? Nie martw się, znajdziemy jeszcze tyle złota, że szybko zapomnisz...
- Ściana - powtórzył, wyszczerzywszy się do człowieka i ścisnąwszy nieco jego ramię. Leciusieńko, tak żeby mu przypadkiem kości nie trzasły.
- Psiakrew, dobra, już idę, puszczaj. - półork poluzował uścisk, a złodziej wyrwawszy ramię i rozcierając je ruszył we wskazanym kierunku, tylko po to by zaraz ponownie się zatrzymać o jakieś trzy kroki od celu.
- Zaraz, zaraz... Jeśli mi się dobrze zdaje, to... - nie skończył, za to ostrożnie postąpił o następny krok, stopniując nacisk na podłogę. Z tej ostatniej nagle dało się usłyszeć głośne kliknięcie i zgrzyt, po czym spore jej fragmenty zapadła się, odsłaniając głębokie wilcze doły.
Elai-m odskoczywszy zawczasu przyglądał się resztkom wypełniających niegdyś pułapkę drewnianych pali, zaś gdy się odwrócił, ponownie napotkał orczy wyszczerz, tym razem jeszcze szerszy, o ile to było jeszcze możliwe.
- Przydasz się - powiedział mieszaniec, zapaliwszy kolejną pochodnię - pójdziesz przodem.

Rozdzieliwszy się z Fassirem i jego grupą, Gark, Shan i Thraim ruszyli w prawo, rozglądając się za jakimś sposobem przekroczenia ogradzającego miasto muru i od czasu do czasu pozostawiając za sobą zapalone pochodnie.
 
__________________
Cogito ergo argh...!

Ostatnio edytowane przez Someirhle : 11-10-2012 o 22:51.
Someirhle jest offline  
Stary 14-10-2012, 13:58   #40
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Marlin Torre


-Pośpiesz się, do cholery! Są tuż za nami!

-Widzę, przecież! Sam biegniesz nie wiele szybciej!

-Zamknąć mordy, kurduple!


Marlin przeskoczył ponad rozlewiskiem, złapał równowagę na mokrych kamieniach i zaryzykował rzutu okiem do tyłu, w stronę rozwrzeszczanych niziołków i krasnoluda, które to chcąc nie chcąc, zamykały pochód. Mimo groźby śmierci w paszczach tych dziwnych, szaroskórych pokrak, oba halflingi wydzierały się na siebie, wyzywały i ogółem zdawały się nie zwracać większej uwagi na ciemność gęstniejącą za ich plecami.

Krasnolud zaś, biegnący pomiędzy nosicielami skrzyni a dwójką kurdupli, spokojnie przeładowywał pistolet, naciągał kurek i strzelał za plecy, na oślep, z wyuczoną wprawą. W sumie, była to typowa taktyka w trakcie ucieczek przed strażą. Mało który stróż prawa miał ochotę bardziej przykładać się do pościgu gdy ścigany wyraźnie dawał światu znać że jest dobrze uzbrojony.

Sami uciekinierzy natomiast przyspieszyli kroku jeszcze bardziej, gdy po minięciu zakrętu ich oczom ukazało się światło dnia. Biegnący obok Marlina chłopak spojrzał przez ramię i uniósł brwi. W sumie, w półmroku, pirat mógł dostrzec tylko kontur postaci towarzysza.

-Wiesz, zbliżają się…

-No i?-
Torre sapnął, przeskakując kolejną kałużę na dnie tunelu, mogącą kryć w sobie brzydką dziurę, od akurat taką by trafić w nią stopą i skręcić kostkę.

-Wiesz, jak byś tak puścił skrzynię to ja mam pistolet…

-Obrót Bosmana?

-TAK!-
młodzian wydarł się, przyśpieszając a dla Marlina było to równocześnie znakiem by rozpocząć manewr.

Młody pirat puścił skrzynię, wyrwał zza pasa pistolet i wycelował do tyłu. Kula trafiła centralnie w skaczącego akurat z ciemności potwora. Drugi chłopak zaś chwycił skrzynię oburącz, obrócił się wokół własnej osi i pieprznął nią z całej siły w pysk następnej pokraki. Kończąc obrót obrócił się plecami do Torrego a ten wyciągnął tkwiący w portkach kamrata pistolet i znów wypalił w ciemność. Wybuch prochu oświetlił kolejną poczwarę, która padła na wznak z dziurą między oczami.

-KURWA! RUSZAJTA SIĘ, CHOPOKI, BO CZEKAĆ NIE BĘDĘ!

Marlin obrócił się z powrotem w kierunku ucieczki i przyśpieszył, widząc stojące na nabrzeżu łodzie, Billa oraz krasnoluda i półelfa, pilnujących łodzi. Ostatnia dwójka klęczała przy falkonecie zamontowanym na dziobie jednej z szalup. Małe działko wyglądało bardzo groźnie, zwłaszcza z perspektywy znajdywania się od strony lufy.

Bill chwycił topór i wywinął nim nad głową młyńca.

-NA BOKI, BĘKARTY! NA BOKI, KURWA MAĆ!

Wybiegający akurat z tunelu krasnolud rzucił się na piasek a dwa niziołki przykleiły się do przeciwległych ścian. Falkonet zaś huknął, dmuchnął i posłał kulę łańcuchową w ciemność. Wrzaski i nagła eksplozja agonalnych skowytów potwierdziły skuteczność tego ataku.

Marlin jako pierwszy dopadł do łodzi. Nie namyślając się wiele wskoczył za Billa i chwycił wiosło, odpychając nim szalupę od brzegu. Chwilę później, z pluskiem biegnąc po płytkiej wodzie, dopadł do niej także gagatek wspólnie, z którym pirat niósł skrzynię większość czasu. Chłopak sapnął, rzucił skrzynię w rozłożone ramiona Billa i chwycił się burty, brodząc w wodzie po pas.





-Dzięki…- sapnął kiedy Marlin chwycił go za grzbiet i wciągnął do środka.

Do drugiej szalupy załadował się krasnolud i niziołki. Jeden z halflingów obejrzał się do tyłu.

-Ej, panie szefie, a co z resztą?! Tam przecież nasi zostali!

Kosmaty spojrzał w jego stronę i skrzywił się.

-Pewnie już nie żyją. A nawet jeśli… znaj kodeks, farfoclu.

Marlin naprężył mięśnie i z pewną ulgą zaczął pracować wiosłami, wypływając z tej przeklętej groty. On znał kodeks. „Kto został z tyłu, ten pozostawiany jest z tyłu”.


***


-Nieźle żeście się spisali, banda.- Bill uśmiechnął się z zadowoleniem, wychodząc na pomost. Dotarcie z powrotem do Portu Drevis nie zajęło więcej jak dwóch godzin. W międzyczasie wielkolud zdążył przy pomocy klucza wiszącego na kółku otworzyć skrzynkę i zapoznać się z zawartością. Wyglądał na ukontentowanego, co mogło znaczyć, że odzyskał to co chciał odzyskać.

Nastroje były też nienajgorsze pośród reszty hałastry. Początkowo ponure niziołki dość szybko rozchmurzyły się, zapoznawszy się z zawartością butelki rumu, którą to znalazły pośród ekwipunku zostawionego przez zostawionych w grocie towarzyszy.

Bill zaś spokojnie stanął na podeście, obdarzając wszystkich żółtym uśmiechem.

-Zasłużyliście na to.- rzekł z satysfakcją, obchodząc wszystkich i wręczając mieszki z pieniędzmi. W każdym, bez wyjątku, było 20 platynowych lintarów.- Ekwipunek zabitych podzielta miedzy siebie. Mi on na hoj potrzebny. A co do dalszej roboty… Jeśli który będzie chciał, to pojutrze wieczorem do Drevis przypływa Mayer Link. Statek pikny, na którym to jestem bosmanem. Takich zuchów jak wy nam potrzeba… No, trzymajta się, i do zobaczyska.

Przyjacielsko klepnął Marlina po plecach, a ten prawie wpadł do morza. Jeden z niziołków spojrzał ponuro w ślad za wielkoludem.

-Niech se w dupę wsadzi taką robotę… Ale ale! Trzeba zobaczyć co nam zostawili w spadku kochani towarzysze!

Po kilku minutach kłótni i licytowania się, majątek tragicznie zeszłych zawadiaków został rozdzielony. Marlinowi trafił się pistolet skałkowy, dziesięć kul, proch, garota, dwadzieścia srebrników oraz ładnie zdobiona busola. Stojący obok chłopak uśmiechnął się, przypinając do pasa rapier oraz lewak.

-Niezła zabawa, co?- spojrzał na Marlina.- A, tak przy okazji. Ostby jestem. Marcus Ostby.


Marco Eleadora


-Hyph…- Kane idący obok Marco chrząknął po raz kolejny, w ciągu całej drogi ku zbrojowni. Niestety, była ona dość długa. Budynek Akademii Inkwizytorium był wielce rozległy, posiadający oddzielna skrzydła, wiele pięter i wielopoziomowe piwnice. Dlatego też młody adept musiał dość długo znosić pochrząkiwanie, kasłanie i pociąganie nosem swojego towarzysza. Wszystko to jednak było by do zniesienia, gdyby nie dość grubiańskie maniery młodego mężczyzny.


Dudolf po raz kolejny zogniskował swoje świńskie oczka na swoim przymusowym towarzyszu i uśmiechnął się krzywo.

-Co… Nudno było, w pałacyku ojca, co?- zapytał, poruszając barkami pod niewygodnym okryciem. Uniform opinał jego baryłkowatą postać, sprawiając że swędzący materiał świerzbił go jeszcze bardziej.- Ale musiałeś ładować się właśnie do inkwizycji, co? Zamiast ciebie, wolałbym tu mieć mojego brata. Nie przyjęli go, wiesz?

W gruncie rzeczy Marco miał w sobie zaskakująco dużo współczucia do bliźnich, biorąc pod uwagę w jakim miejscu musiał żyć i gdzie dorastał. W tym wypadku jednak, nie miał zbyt dużych wyrzutów sumienia z powodu niezaklasyfikowania się brata Kane’a do adeptów Świętej Akademii. Może i czasami inkwizytorzy potrzebowali silnorękich do pewnych nie wymagających delikatności spraw, ale dwóch takich jak Rudolf najpewniej sprawiłoby więcej kłopotów niż pożytku.

Kane sapnął po raz kolejny.

-Czym robisz?

-Słucham?

-No wiesz? Miecz, maczuga, topór… pejczyk?-
mężczyzna znów uśmiechnął się złośliwie w stronę towarzysza.

-Nie używam broni.

-Co?!-
na twarzy Kane’a rozlało się szczere zaskoczenie.- Jaj se robisz…

-Bynajmniej.-
Marco uniósł dłoń i zacisnął ją pieść, tak że aż zatrzeszczały mu kostki. Rudolf spojrzał na nią, po czym milczał już do końca drogi w stronę zbrojowni.

W środku zaś czekał już zwalisty jegomość o twarzy pokrytej siatką blizn, mogący mieć trzydzieści lat i tendencje do krzywienia się, albo i pięćdziesiąt, a wyjątkowo dobrze się trzymać. Na pierwszy rzut oka, wyglądał jednak na najzwyczajniejszego w świecie zbira.




Marco pokłonił mu się jednak z szacunkiem.

-Mistrzu Knotte…

Mężczyzna poprawił tylko przybrudzoną tunikę i odpowiedział skinieniem.

-Ano mistrzu, ano mistrzu…- wymamrotał, zarzucając na ramię płaszcz. Krytycznie spojrzał za równo na Eleadorę jak i Kane’a.- Żeście mi się trafili, widzę… Marco i Rudolf?

-Tak jest, sir.- drab stojący obok Marco zasalutował, wywołując tylko skrzywienie się na twarzy Knotte’go. Inkwizytor machnął dłonią.- Tu nie wojsko, chłopcze. Tu się nie salutuje. Weźcie broń i ubrania cywilne. Potem się z wami rozmówię.

Stojący za ladą kwatermistrz bez ociągania wydał obu adeptom ubrania oraz jednemu z nich broń. Knotte nie skomentował faktu że Marco nie odbiera oręża, ale z drugiej strony po jego twarzy było widać że widział już w życiu nie jedno, i z nie jednym przeciwnikiem miał już do czynienia.

Po wszystkim ruszył do drzwi, dając podkomendnym znać żeby ruszyli za nim. Pierwszy, odezwał się Marco.

-Mistrzu, czy można wiedzieć, na czym będzie polegało nasze zadanie… ?

Knotte obrócił się i spojrzał uważnie na chłopaka. Po chwili ruszył dalej, kiwając głową.

-Tak… W Dzielnicy Piwnicznej dzieje się coś niedobrego…

-To przecież dzielnica biedoty…-
Rudolf zmarszczył brwi.- Co nas obchodzą włóczędzy, żebracy i bezdomni? Większość z nich i tak jest toczona przez jakąś zarazę, to co tam po nas?

-Ano.- Knotte otworzył drzwi i wszedł do głównego holu, kierując się z podopiecznymi ku głównym wrotom.- Ostatnio zaczęli znikać stamtąd ludzie. Szybciej niż zwykle się to działo. I do tego bez śladu. Mamy ustalić, co się tam dzieje, i czy to aby nie sprawka jakiś kultów czy sił nieczystych...

Marco nie skomentował słów mistrza. W księgach wielokrotnie czytał, że demony i upadli bogowie najłatwiej znajdowali wyznawców pośród tych, którzy nic do stracenia już nie mieli.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172