Zeruel zawsze miała nadzieję, iż Dzień Ostateczny nigdy nie nastąpi.
Byłaby jednak głupia, gdyby sądziła, iż świat działa zgodnie z jej marzeniami i oczekiwaniami. Z wszystkim istot Sedeos, ona najlepiej wiedziała, jak los potrafi być przewrotny, jakie kłody rzucać pod nogi i jak ciężko przewidzieć, co przyniesie następny dzień. Nie chciała popełnić żadnego z błędów swoich stwórców. W przeciwieństwie do nich, wiedziała doskonale, jak kruche i cenne jest życie. Cały Zakon Miecza powstał tylko i wyłącznie po to, by je chronić, jako najwyższą z wartości.
Bojąc się tego, iż Jahwe pewnego dnia przybędzie, przygotowała swych kapłanów na najgorsze. Choć specjalizowali się głównie w walce na miecze, nie obce były im sztuki walki wręcz, strzelania z łuku i kuszy, przede wszystkim zaś każdy zakonnik był co najmniej dobrym pielęgniarzem i wybitnym zielarzem. Stefani wierzyła, iż umiejętności walki i wiedza medyczna, które opanowywali jej podopieczni, okażą się niezbędne w obliczu Apokalipsy.
Jedyne, co jej przychodziło do głowy, gdy myślała o tym potencjalnym dniu, to armia Elohim, zrodzonych na nowo z cielska Ostatniego. Wyobrażała sobie, iż po jednej stronie pola bitwy staną nowi bogowie, po drugiej zaś ona i jej kapłani, walczący do ostatniej kropli krwi o świat, w którym to człowiek byłby najważniejszy, a nie jego patologiczni rodzice.
Tego, jak naprawdę wyglądała Apokalipsa, nie przewidziała nawet w swych najgorszych koszmarach. Rzeki wypełnione krwią, deszcz toksycznych, oślizgłych ropuch, chmury gorzkiego, morowego powietrza, wyciskającego życie z płuc... wiele widziała w swym długim życiu, ale takich okrucieństw nie popełniała nawet ona, mordując kolejnych Elohim.
Gdy Dzień Ostateczny się zaczął, zleciała z swego łoża, przebudzona krzykami potrzebujących i pofrunęła czym prędzej do głównej sali świątyni. Przywitali ją tu rozgorączkowani, przerażeni i niezdyscyplinowani kapłani. Nie miała do nich pretensji, sama nie wiedziała, co powinna zrobić w chwili zagłady. W przypływie empatii, uniosła jedną z zakrwawionych łap, drugą kładąc sobie na piersi.
Kapłani w czerwonych szatach padli na kolana, zmawiając modlitwy. Zeruel nigdy żadnej ich nie nauczyła, sami wymyślili wszystkie. Tylko wyższe warstwy kleru w pełni rozumiały, jak bardzo jest podobna do innych ludzi.
W odpowiedzi, uniosła także drugą z łap. Zapach wilgotnego, skłębionego futra uderzył ją w nozdrza, razem z silną wonią żelaza. Wykonała parę gestów, pozwalając jej szkarłatnym włosom zafalować, gdy tkała moc swojej duszy w ochronną barierę, która...
Miała pozostać w jej wnętrzu, nigdy nie obejmując sobie kleru i świątyni.
Rzuciła przepraszające, litościwe spojrzenie na swoich wyznawców. Przygryzła dolną wargę, wzlatując i opuszczając świątynię przez otwór w suficie, przygotowany specjalnie do tego celu. Usłyszała za sobą okrzyki żalu, strachu i gniewu.
Nie myślała wtedy jasno. Może powinna była zostać z nimi, przemówić do nich, przytulić ten ostatni raz? Poprosić, by chwycili się za ręce i zginęli razem z nią piękną, romantyczną śmiercią, jakiej niewątpliwie wielu z nich pragnęło? Udzielić ostatniego błogosławieństwa zanim zginie razem z nimi w męczarniach?
Nie mogła. Cały świat walił się u jej stóp, wszystkie zwierzęta, rośliny i istoty ludzkie cierpiały niewyobrażalne katusze. Czuła ich ból w wietrze, który muskał jej pióra, pocie, który spływał po jej skórze. Przede wszystkim, czuła go w gęstej posoce, oblepiającej jej palce.
Ten ból domagał się odpowiedzi, ważniejszej niż odpowiedź na pytanie, co działo się dokładnie ze światem i z jej własnymi mocami. A w czasach, kiedy Ziemia chyliła się ku upadkowi, jedyną odpowiedź mogła znaleźć w Niebie.
Ludzie lubili myśleć o nim jako o miejscu, do którego trafią po śmierci, innym wymiarze egzystencji, w którym trwać mogą tylko najpiękniejsze i najszlachetniejsze dusze. Zeruel uśmiechała się litościwie za każdym razem, gdy o tym słyszała. Z pełną stanowczością zaprzeczała, by istniał Hades, ale nie potrafiła odmówić nikomu nieszkodliwej wiary w lepsze miejsce po śmierci, jeśli czyniła ona życie znośniejszym.
Problem w tym, iż Niebo nie było nienamacalnym, uduchowionym miejscem. Niebo było...
… pałacem przepychu, hedonizmu i egoistycznych dzieł Elohim, zbudowanym ze złota, srebra i marmuru, wysoko ponad wszelkimi chmurami.
Dotarcie do Nieba nie zajęło Zeruel zbyt wiele czasu. Wznosiła się coraz wyżej i wyżej, aż śmiercionośne burze były pod nią, migocząc jedynie złowrogo w miarę, jak kolejne pioruny uderzały w ziemię. Wznosiła się, aż blask Słońca wypełnił całą przestrzeń wokół, a ona sama stanęła przed złocistą, kolosalną bramą i nieobalonym, doskonale białym murem.
- Jahwe!- krzyknęła, wyważając gniewnie wrota- Jestem tutaj, ja, Zeruel, morderczyni twego rodu! Chodź do mnie, chodź i walcz, jak nigdy nie potrafiłeś w swej szkaradnej egzystencji! Wyrwij mi skrzydła, zmiażdż szpony, połam mi wszystkie kości w mym ciele! Dalej, zrób to!
Tylko proszę, miej litość dla ludzi.
Odpowiedziała jej głucha pustka.
Zamachała skrzydłami, wściekła z bezsilności. Miała nadzieję, że Jawhe będzie niszczył Sedeos z Niebios, obserwując ludzkie cierpienie z bezpiecznej odległości. Jeśli jednak nie było go w tym miejscu, to nie miała pomysłu, gdzie mógłby być. Możliwe nawet, że to nie on stał za torturami, których doświadczała ludzkość.
Fruwała między lśniącymi budynkami, przypominając sobie na nowo z dawna zapomniane aleje, ogrody i monumenty, ciche pomniki potęg, które starła z tego świata. W końcu, dotarła do największego budynku, gigantycznego coloseum zbudowanego ze złota.
W środku, na srebrnym stole, wokół jedwabnych poduszek, znalazła dwie ostatnie rzeczy, które mogłyby zbawić ludzi – pergamin i maleńki flakonik wypełniony złotym, gęstym płynem.
Pergamin był mapą całego Sedeos, zmieniającą się w zależności od wydarzeń politycznych, geologicznych i militarnych. Pamiętała doskonale, jak Elohim stosowali ją jako planszę, po której przesuwali pionki symbolizujące pojedynczych ludzi, oddziały wojskowe, świątynie i całe nacje, a następnie turlali kośćmi z kości słoniowej, ważąc losy ludzkości.
Kości starła na proch, ale pionków nigdy nie ośmieliła się zniszczyć. Stały obok mapy, ułożone w rządku, niemi świadkowie przemian, które zaszły w ciągu stuleci.
Flakonik był niemniej ważny. Bogowie zawsze popijali ambrozję, słodką, gęstą i złocistą, miód nieśmiertelnych, który podobno potrafił uzdrowić każdą chorobę, zesłać wizjonerski sen i potęgę do zmiany świata. Stefani zniszczyła wszystkie poza tym jednym, podobnie jak własnoręcznie wyrwała wszelkie drzewa, rodzące brzoskwinie, z których ambrozja powstawała. Bała się tego, iż pokusa będzie zbyt silna i kiedyś sięgnie po zakazany owoc, stając się równa swym bogom w mocy i okrucieństwie.
Teraz jednak, obydwa przedmioty mogły zadecydować o losach Sedeos. Skryła troskliwie flakonik w fałdach swej sukni, po czym chwyciła mapę, rozwijając ją. Na zmiennej powierzchni, ukazującej świat w dowolnej perspektywie i przybliżeniu, szukała gorączkowo czegoś, co wskazywałoby na źródło wszystkich nieszczęść.