Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-10-2012, 00:56   #12
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację

Tańczące po ognisku płomienie drażniły go w jakiś taki dziwny sposób. Swoim nieprzewidywalnym ruchem, trzaskaniem i sykiem wilgoci rozpraszały nienawykły do cięższych zgryzów umysł. Z zarzuconą na plecy końską derką Engan, Kamykiem niekiedy zwany, siedział i gapił się na nie. Próbując przywołać przed swoje oczy widziany przecież tak niedawno obraz. Skagijskiej młódki zarżniętej i poćwiartowanej w nadmorskim jarze.
Przymykał oczy, mrużąc je za każdym razem gdy obraz umykał mu, a myśli jakby w ślad za płomieniami skakały na każdą możliwą stronę. Co i rusz pojawiał się w jego łepetynie Bettley wydający mu jeszcze przy bramie ostatnie rozkazy, lub Gore ze swoimi psami. Które czuły krew. A jak tych zabrakło to było wściekłe jazgotanie Skagosów o poszczerbionych mordach. I jakiś takie przeczucie w tle za tym wszystkim. Że nie wiele brakło, by skagi się nie dowiedzieli. By siedział przez dwa kolejne dni z kwatermistrzem Wschodniej i nie miał tego wszystkiego na swoim łbie. I że, co najgorsze... źle to dopiero będzie się działo.
A jakby tego było mało to jeszcze ściskało go w dołku, a otarcia na lędźwiach i dupie szczypały tak bardzo, że poważnie rozwarzał siądnięcie bez gaci na śniegu. Właściwie to one były najgorsze. W połączeniu z tym, że musiał bezczynnie czekać aż konie trochę odpoczną, wzbudzały w nim szczerą wściekłość. A ta znowuż z miejsca kaźni skagijki przenosiła go do stajni Septy. Bo to wszak drętwy jak tyka grochowa, koniuszy zawsze hołdował zasadzie, że prawdziwa kulbaka ma być wygodna dla konia, a nie dla jeźdźca i poniekąd przez niego, Engan miast zajeżdżać wierzchowca, siedział w tych ruinach i nawet w ognisku upatrywał swojego przeciwnika. Już widział kolejną bójkę z koniuszym i łomot jaki by za nią obaj dostali od Lorda Dowódcy, który uprzednio jednak zapewni Enganowi przyjemność czyszczenia dołów kloacznych, dzień za każdy zapomniany szczegół z relacji...

Relacja... Ślepy zaułek w psią rzyć...

Chyba podświadomie podjął desperacką próbę podmienienia Marbrana na “Marbrana w spódnicy”. Alysa zawsze była nader wdzięcznym obiektem, któremu można było poświęcić myśli. I fakt, że jako błękitnokrwista mieszkała od miesiąca na Czarnym Zamku nie był tego jedyną przyczyną. Już wcześniej z Ulmerem, z którego maester wyłazi gdy dobrze ma w czubie, zauważyli, że może i Skagosi mają swoją Moruad, ale Straż ni chuja nie jest gorsza. Bo ma Alysę… Alysa i Moruad. Nie wiele brakowało, by Ulmer zaczął pieśń o tym układać. A każdy wie jaki ta jego rysiowa morda ma talent do rymów. A jednak... Córka Pająka i siostra Magnara. Nie dało się nie widzieć w tym czegoś więcej niż pijacki żarcik. Alysa i Moruad. I ta jej bratannica... Enned? Skagijska młódka zarżnięta i poćwiartowana w nadmorskim jarze… Przecież przed chwilą od tego zaczynał...
- Ech… jebać to – mruknął Engan i z rezygnacją położył się na ciągnącej chłodem ziemi, by zaznać choć tych kilka godzin snu przed dalszym cwałem. Przez chwilę przed zamknięciem oczu zastanowił się czy to możliwe by dziś coś jeszcze mu się zwaliło na łeb. Doszedł do wniosku, że co najwyżej dostanie rano wilka. O tym, że się pomylił przekonał się zaraz po tym jak przymknął powieki.
Blane... Mogłeś braciszku choć jakiegoś suchara ze sobą zabrać.

***

Blane był generalnie swój chłop, choć jak na gust Engana miał nadmierną tendencję do marudzenia. Jak nie o to, że by se pociurlał to o to, że go jaka skagijka napastowała. I tego też późnego wieczora gdy siedzący przy ognisku samotny Engan starał się wznieść swój łeb na jako taką wyżynę intelektualną, Blane był nawet jak na siebie wyjątkowo marudny. Zaczął od dołożenia kilku szczap do ogniska, a potem przysiadłszy po przeciwnej stronie jął po swojemu smędzić. Na starego co go trzyma na tej gównianej fusze już stanowczo za długo. Na podkomendnych co to tylko patrzeć jak zaczną chlać ze Skagosami w wolnych chwilach robiąc sobie przerwy na obracanie Skagijek. Na Skagosów co ich traktują jak królów, ale jak łoją wieczorami to nigdy nie wiadomo co im do łbów strzeli. Wreszcie na dzikich, że się przeprawiają za Mur rozdrażniając Skagosów. Na jesień, że się za szybko skończyła. I na koniec również, choć z uprzejmym uśmiechem, na Engana, że przecież mógł o braciach pomyśleć i zabrać ze sobą jakiś bukłaczek brandy, bo po skagoskim grogu, to się człowiek budzi rankiem, z uczuciem jakby przez całą noc swoje onuce przeżuwał.
Engan słuchał go w milczeniu. I nawet to całe gadanie trochę go uspokajało. Może dlatego, że i jego można by było dziś nazwać marudnym. Nawet skłonny był olać piekącą dupę i popytać jeszcze o co, bo znać było, że Blane rad z siebie był wyrzucić to wszystko. Tak było dopóki nie dotarło do niego co zrobi ze smętnym zwiadowcą te kilka setek Skagosów z Długiego Kurhanu gdy się dowiedzą, że córka magnara w kawałkach przez jakiegoś wrońca ubita. Przez dalszą więc część gadania Blane’a słabo go słuchał. Gryzł się z myślami. Znowu. Choć tym razem sprawa była prosta. Wóz, albo przewóz. Oczywista rozchodziło się głównie o wóz. Musiałby być Bettleyem, żeby nie ostrzec Blane’a. Ale Engan, który już przesrał sprawę z figurką, teraz nie chciał później znowu sobie w brodę pluć.
- Blane? - przerwał ni stąd ni zowąd zwiadowcy monolog o dwóch skagoskich wojownikach co okradali zmarłych - Niosę paskudne wieści staremu. Takie co to z nich może wojna wyniknąć.
Brodaty zwiadowca zamrugał oczam.
- Ty se ze mnie drwisz Kamyk? Jakie wieści? Jaka wojna? - Zaśmiał się niepewnie, ale ostatecznie przysunął bliżej zarządcy - O czym ty mi tu kurwa bredzisz?
- Co się durnowato pytasz - odparł równie cicho Engan - Przecież ci nie powiem. Jak nie wiesz dlaczego to się rozejrzyj dookoła. Ostrzegam cię po prostu. Kto jak kto, ale ty powinieneś dowiedzieć o tym jako jeden z pierwszych.
Blane otworzył gębę, ale zaraz zamknął ją z powrotem. I tak kilka razy. Milczał tak przez dobrych parę chwil gapiąc się na płomienie i chyba próbując zebrać myśli.
Pytań zapewne miał mnóstwo, ale nie zadał żadnego więcej. Swoje lata miał, a i na estymę jaką się cieszył zasłużył przecież nie smęceniem i upierdliwością.
- Bywaj Kamyk - powiedział w końcu zwiadowca.
Wstał i ruszył w kierunku schowanych gdzieś za ruinami Muru skagoskich jurt. Minę przy tym miał potwornie zoraną jakby mu kto kilka lat dołożył. Nie musiał mówić, że Engan powinien był sobie swoje ostrzeżenie w dupę wsadzić. Kamyk doskonale o tym wiedział. Ale i tak był przekonany, że dobrze się stało.

***

Nawet do tego stopnia był o tym przekonany, że gdy Blane w końcu zinknął, sam dorzucił drwa do ogniska i raz jeszcze zasiadł do swojego dzisiejszego zgryzu. Do nadmorskiego jaru i zarżniętej i poćwiartowanej w nim skagijskiej młódki. Teraz było łatwiej. Szum morza. Skalne formacje. Wizg psów. Szamotanina z wielkim ludożercą. Oderżnięta głowa skagijki. Było łatwiej, ale nadal nie wiedział co nie pasowało. W pamięci jął rozgryzać ten problem. Skoro mu coś nie pasowało, to znaczyło, że choć jeszcze tego nie widział, musiał wiedzieć co to jest. Skądś sobie zdawać sprawę. Z czymś kojarzyć. A z czym kojarzyć można spotkanie skagijskiej dziewczyny z młodym wrońcem?
Przysypiał już błądząc myślami błądząc między faktycznymi wspomnieniami, a obejrzanymi rycinami w księdze maestra Aemona gdy do jego ogniska zawitała skagijka w wilczych futrach.

***

Kiwnął głową w odpowiedzi. Magnar. To już druga magnarówna jaką spotkał w ciągu doby. A i imię gdzieś mu się pod czaszką telebało. Spoglądali na siebie przez chwilę. Pierwszy odwrócił wzrok. Wstał i skrzywił się tłumiąc stęknięcie gdy plecy zaprotestowały przeciw takiemu ich traktowaniu. Podszedł do skórzanego zawiniątka. Skapująca na kamienie krew parowała w chłodzie nocy. Przez ułamek sekundy przyszło mu do głowy, że to może sprawiony do upichcenia Blane, ale odrzucił tę myśl. Łatwiej byłoby Skagosom zabić Engana niż karmić go braćmi. Sięgnął po kilka gałęzi i z pomocą noża zaczął przygotowywać prowizoryczny rożen. Nie było się co oszukiwać. Ileż można z pustym żołądkiem siedzieć obok darowanego połcia surowizny.
- Nie ma serca ten wasz Bettley. Wysyłać człowieka samego w tak daleką drogę. Samego w tak niebezpieczną drogę.
Syknął zaciąwszy się nożem gdy wymówiła nazwisko dowódcy Wschodniej Strażnicy. Nie obejrzał się jednak.
- Droga jak droga - odparł. Jakoś niepewnie się czuł gdy się nad nim rozczulano.
- Nie dalej jak cztery dni temu przeszła tutaj niedaleko przez Mur spora grupka dzikich... Szczęście, że akuratnie Joran Lannister gościł u Moruad. Od razu za nimi pognał.
Przez krótką chwilę patrzyła na powstający w jego dłoniach rożen.
- Nikt nie powinien być sam. Nie ma serca ten Bettley.
Tym razem uniósł głowę i spojrzał na nią.
- Też jesteś tu sama. Ze mną. Czemu nie jesteś ze swoimi?
Nie poruszyła się. W sumie, nic dziwnego. Dzicy też potrafią siedzieć godzinami, w ogień gapić się i ani drgnąć. Tylko nieśmiały uśmiech na jej twarzy cokolwiek zbladł.
- Ponieważ... nie chcę być sama. A jestem. Jeśli kobieta z kamiennych ludzi może wybierać, nigdy nie wybiera współplemieńca. Nie wiedziałeś?
Nie odpowiedział. Tylko odwrócił wzrok. Co było odpowiadać. W słowach mocny nigdy nie był, a i jak to w takich sytuacjach nie o słowa się rozchodziło.
Podniósł się i rozłożył rożen nad ogniskiem, a następnie sięgnął po skórzane zawiniątko. Śpiące obok konie zarżały wyczuwając zapach krwi. Przygotowanie mięsa zajęło mu kilka chwil. Jeden z tych głupich momentów. I by się chciało, przez te całe wywleczone z pamięci focze wspomnienia, i jakoś tak niesporo, bo dupa boli, rozkazy dość jasne, a i ruszać się nie chce.
Wstał i podszedł do siedzącej w milczeniu skagijki. Jak wcześniej, tylko patrzyła w ogień. Kucnął przed nią i spojrzał jej w oczy. Były chyba najczarniejsze jakie kiedykolwiek widział. Ujął jej drobną dłoń, która w jego wielkiej łapie wydała mu się strasznie kruchą i zimną. Jakby z Muru wykutą. Po chwili przytknął ją do swoich ust.
Skagijki pracują. Tyrają w kopalni i tyrają na łodziach, nie mniej ciężko niż mężczyźni. Engan oglądał tę prawdę na wielu kobiecych dłoniach, i na tych też ją zobaczył. Achli miała ręce twarde od odcisków jak stary pieniek, i czarne półksiężyce ziemi za połamanymi paznokciami. Ale siatkę drobnych, cienkich białych blizn na nadgarstkach oglądał po raz pierwszy... choć znał opowieści zwiadowców o tym, jak to dzikie kobiety, jeśli tracą mleko z głodu, tną się po rękach i karmią dzieci własną krwią. Dziewczyna, choć jeszcze przed chwilą uśmiechała się coraz słodziej i bardziej zachęcająco, szarpnęła rękawem, wyrywając mu go z dłoni i zakrywając blizny.
- Nie chcę, żebyś to oglądał - skrzywiła drobną twarz. - Nie ma czego...
Zaskoczyła go. I nawet nie bliznami, bo przecież tu na północy nie było nikogo kto by ukończył dziesięć wiosen i nie miał jeszcze blizn. Czy to po ostrym, czy po odmrożeniach, które znacznie bardziej szpeciły. Zaskoczyła go zdecydowaniem i jakimś takim skrytym za nim gniewem, którego wierzchołek góry chyba dotknął niechcący. Gniewu który w jakiś sposób ją tu przywiódł, by znaleźć ujście w osobie Engana. Niby nie miał nic przeciwko takiemu wykorzystaniu, ale...
Przypomniała mu się jasnowłosa Horlah. Z zepsutą łodzią, która zwaliła mu się wtedy na łeb. Tylko, że tym razem nie miał na to siły.
- To nic - odparł wstając na równe nogi - To nic, Achli.
Wrócił na swoje miejsce po drugiej stronie ogniska.
- Dziś jednak powinniśmy być sami.
Zawód na jej twarzy, choć przemknął szybko jak strzała, był aż nadto wyraźny. Objęła się ciasno ramionami i znowu zapatrzyła w ogień. Kiedy się odezwała, znów mówiła spokojnie i ledwie słyszalnie.
- Masz rację. Niestety, masz rację. Kiedy byłam dzieckiem Erland Szepczący, bardzo mądry człowiek, powiedział mi, że każdy może mieć wolę tak silną, by zmienić wszystko. Ale nawet najsilniejsi, nawet bogowie żyjący wśród ludzi, nie są w stanie zmienić jednego. Własnego serca, hm? Szkoda, mimo wszystko. Ale to nic. Ty zatańczysz na wietrze poza lądem, tego ci życzę. A ja znajdę sobie Skagosa, skoro tak musi być - uśmiechnęła się smutno. - Achli i Engan też się rozstali, tak mówią nasze pieśni... że rozstali się w zgodzie.
Wstała, opatulając się ciaśniej w futra i obeszła ognisko, by wyciągnąć do niego rękę. Ujęła go palcami za nadgarstek, tak jak żegnali się Skagosi i niektórzy z dzikich. Dotyk miała lekki i miły, ale skórę zimną jak Mur.
- Zrobiłam coś strasznego - powiedziała, i mimowolnie zacisnęła palce - ale teraz wiem, że to było potrzebne. Nie miałam pewności, teraz ją mam. Jeśli wrona może wybrać, nigdy nie wybierze zimnej suki, prawda?
Położył lewą rękę na jej zaciśniętym na jego nadgarstku dłoni. Z jednej strony nic go nie obchodziły postępki jakiejś skagijki, która dziecko swoje ubiła, czy kogoś tam innego zjadła. Ale z drugiej... No było coś w niej. Engan czasem sam sobie się dziwił ile pary jest w stanie ze swoich łapsk wykrzesać. Achli wyglądała teraz trochę podobnie. Jakby zdziwiona, że ona była do zdolna do czegoś... nieprzeciętnego. I chyba właśnie dlatego to zrobił.
- Nie wiem. Chyba nie. Ale jeśli jest trochę prawdy w przyśpiewkach to najzimniejszą wybierze napewno tylko ten najlepszy z braci.
Zdjął rękę z jej dłoni. Też go puściła.
- Dzięki za... - kwinął głową na palenisko - Będę pamiętał, żeby się odwdzięczyć, Achli Magnar.

Chwilę później już jej nie było. A Engan miał wrażenie... Takie jak wtedy na Kocim Łbie gdy podjął decyzję, że schodzi na ląd. Że otarł się o przeznaczenie...
Ech... i nawet nie było czym zapić tych durnot. Kolejna do nazbieranej od rana kolekcji. Dupa na chcicy do niego przylazła, a on jej, jak choćby taki Qhorin, wziął i nie zerżnął. Zaiste iście bardowskie wydarzenie godne spisania w kronikach maestra Aemona...
Choć po prawdzie nie pamiętał by wcześniej odprawił jakąś skagijkę...

Jebany łeb! Czy to już mu tak zostanie???

Zwinął pięść w kułak i walnął się nim w czoło. Aż go przymroczyło trochę, a wzrok zakołysał się jakby znów był na morzu. Brakowało mu tego kołysania. By znów znaleźć się na łodzi i...

Łódź. Foczka, Horlah, Diona... Enned...

- Łódź - szepnął - Dlaczego nie było łodzi?

***

Gdy w końcu zasypiał wpatrzony w dogasający już żar miał żołądek pełen pysznej sarniny, względny spokój w głowie i zaciśniętą w dłoni, zabraną ze Wschodniej Strażnicy złotą ozdobą jaka wypadła z ręki Aidana gdy chłopak wpadł na dziedziniec. Bettly kazał Hadleyowi ją zabezpieczyć. Ale Hadley to gnój.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline