| To był koszmar. Jeden z tych, które śnią się po nocach i powodują pobudkę z krzykiem o trzeciej nad ranem. Do tego mokre łóżko. Od potu. Oczywiście tak to sobie wyobrażał, bo jemu się to jeszcze nigdy nie zdarzyło. Nie śnił takich koszmarów, a przynajmniej ich nie pamiętał. Jego wyobraźnia dostarczała mu o wiele przyjemniejszych wrażeń w nocy, niż jakiś tam strach.
A teraz musiał przeżyć to na jawie. Widział morderstwo. Był tak blisko zabójcy, że aż jego ciało chciało wyrzucić z siebie szalony i histeryczny śmiech, ale nie zrobiło tego. Bo nie było to w typie chłopaka. Washington. Od początku... no może nie od samego początku, ale od wyjścia tej nocy do lasu wiedział, że coś z nim nie tak. Wiedział... Kurwa, wiedział! Dlaczego od razu nie wycofał się z tego, nie pociągnął za sobą pozostałych, Sama. A teraz? Teraz i ten wielki grubasek padł jego ofiarą. Z całą pewnością to był jego jęk. Cholera, mógł temu zapobiec. Był tego pewien, że mógł.
Potrząsnął głową i przyspieszył kroku. Jak najdalej, jak najszybciej, jak najcisz... Stał tam. Ktoś, jakaś ciemna postać wzrosła przed oczami Terlnisa niespodziewanie, podkreślając to, co znajdowało się za nią - obóz. Tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Bo za nim. Za Washingtonem - rozpoznał go po głosie. Chciał, by z nim iść. Udawał, nie dawał po sobie znać, że wie. Ale wiedział. Chłopak był tego pewien. Wiedział, że Terlnis go widział i że jest bogatszy o świadomość tego, że przed chwilą zabił. Wiedział i chciał pozbyć się świadka. Z całą pewnością tak właśnie było. Tylko taka wersja była dla chłopaka prawdziwą.
Instynktowny krok w tył i oparcie się o drzewo. Głos ugrzęzł mu w gardle. Chciał krzyknąć "nie". Silnie i pewnie. Lecz nie dał rady. Coś trzymało jego struny głosowe i nie miał pojęcia co. W tej chwili nie myślał już nawet o opowieści przy ognisku, nie myślał o Lambercie, o innych dzieciakach z obozu, jaskini, popołudniowej wyprawie łódką i o wypadku, który mijali zeszłego ranka. Jego jedynym wspomnieniem był widok świeżej krwi na szybie. A świadomość, że morderca stoi tuż przed nim, skutecznie zatruwała pełen burzliwych myśli umysł.
Latarka. Przypomniał sobie, że przez cały ten czas trzymał w ręce zgaszoną latarkę. Aż dziw, że jej nie wypuścił, że jej nie zgubił, skoro o niej zapomniał tak, jak i o plecaku. Całe ciało miał zdrętwiałe, toteż niczego nie czuł na sobie, dopóki nie dało o sobie znać. Latarka uderzyła niebezpiecznie o pień drzewa, powiadamiając Terlnisa przez jakiś impuls w mózgu, że nadal tam jest. Że istnieje i może mu pomóc. Plan zrodził się w łego głowie natychmiastowo. Tak natychmiastowo i gwałtownie, że nie miał pojęcia, iż miał plan!
Wyciągnął dłoń z przedmiotem przed siebie i dalsze czynności wykonały się już same. Pstryk! I promień światła prosto w twarz mężczyzny. Nogi w ruch, ciało za nimi. W lewo, w kierunku jeziora, które przecież musiało być blisko - obóz był. Latarkę starał się z początku kierować dalej w stronę twarzy Washingtona, ale w końcu przestał się wyginać i począł oświetlać sobie drogę. Nie obchodziło go to, że zdradza swoją obecność między drzewami. Chciał tylko widzieć, dokąd biegnie. I nie wpaść do wody.
Planował dotrzeć jak najbliżej brzegu, by nim dostać się do przystani. Obóz był terenem wroga - Washington znał go jak własną kieszeń. On nawet nie wiedział w tym momencie, w którym domku mieszkał. Wpadłby na jego terenie w łapska mordercy szybciej, niżby zdążył się odwrócić. Chciał więc dostać się do przystani. Tam pewnie współczyłby do łódki i gdzieś odpłynął. Potem zacząłby się martwić o przyszłość. Wtedy mógłby dopiero odetchnąć i pomyśleć o tym wszystkim. Pomartwić się o jedzenie i przetrwanie nocy - bo to było teraz najważniejsze.
Ale to dopiero po dostaniu się do łodzi. A wszak nie wiadomo jak to wszystko się potoczy i czy uda mu się na nikogo nie trafić po drodze. Teraz musiał po prostu dostać się do brzegu i nim do przystani. |