Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-10-2012, 23:40   #2
Velg
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
KOŃCE I POCZĄTKI


- Kapitanie, kapitanie... - Monotonny głos od dłuższego czasu mącił mu odpoczynek. - Kapitanie, kapitanie...

- Nie drzyj się tak... - Bardziej syknął niż powiedział. - Co się stało?

Podniósł się powoli, przetarł zlepione oczy. Jak przez mgłę skojarzył, że stoi przed nim Gsok. Zgadzał się wiecznie zachrypnięty tembr głosu, zgadzały się siwe, skołtunione włosy i nerwowa żywiołowość, z którą gładził resztki odłamanego kła po prawej stronie.

- Właśnie nie do końca wiemy... - zaczął, a kiedy spojrzał na Revlika dziwnie nieswoim, przepraszającym wzrokiem, ten wiedział już, że dzieje się coś poważnego.

Nie czekał nawet, aż Gsok skończy mówić. Wypadł ze swej kajuty, jakby go wszystkie diabły goniły. Bez koszuli, z nagą piersią, przebiegł aż do koła sterowego. Nie słuchając słabych protestów, wyrwał stery z rąk Jrika, kapitana „Niezwyciężonego”. Drugiego kapitana – poprawił się w myślach. Nie tytułował się już, więc i statek flagowy miał o jednego kapitana więcej niż tradycja nakazywała.

Za kołem sterowym w rękach czuł się panem sytuacji – i mógł napatrzeć się do woli na rozciągającą się aż po horyzont, jednostajną pustynię. Piasek lśnił zielonkawo, trochę złowieszczo, lecz w pustyni nie dało się dopatrzyć niczego szczególnego. Wydmy – jak każdy piasek w admiralskim pojęciu – były tak nieciekawe i nieregularne, jak tylko było możliwe. A po dłuższej chwili daremnej kontemplacji doszedł tylko do naturalnego wniosku, że musieli wlecieć w jakiś obcy Cień.

Nie wiedział tylko jak. Niby istniały opowieści o przejściach pomiędzy światami. Sam ojciec-Gerard, używszy sobie nieco, opowiadał mu o Cieniach, gdzie starczyło wejść między zaciemnione drzewa, aby znaleźć się w dziwnych, egzotycznych wymiarach... tyle, że nawet Revlik nie był skłonny uwierzyć, że przez naturalne przejście przypadkowo i niezauważalnie przeszłoby kilka statków. A skoro opuszczenie Cienia musiało zająć im trochę czasu, mógł równie dobrze spróbować dowiedzieć się czegoś więcej.

- Niechże piorun trzaśnie... Rassar!, rusz tu ten kurewski zad – podniósł głos, tak, że na całym pokładzie słychać było tubalne nawoływanie.

- Co że stało, k'pitanie...? - burknął nawigator, niezdarnie przetaczając się pomiędzy stłoczonymi na pokładzie matrosami.

- Nawigowałeś w nocy – odwrócił się od steru, obrzucił nawigatora niespokojnym spojrzeniem, jakby prawie go o coś obwiniał. - Coś dziwnego? Wywłocze dziwy na niebie?

- Nu, jak żem spojrzał, to barwiły się jak strojące się dziwki – ork niechętnie przyznał, odruchowo kreśląc ręką zabobonny gest, jakby chciał nim obłoki z nieba przepędzić. - Ale żem koncypował, że k'restwo było naturalne.

- Pomocnyś.... - Żachnął się zrazu, lecz wnet przypomniał sobie, że pierwszy oficer mu niczym nie zawinił - Przyprowadź pasażerów. Folguj sobie. Z łoża wyrwij... ba!, biciem gróź, jeśli trzeba – niedbale machnął ręką, dając dyspensę na dowolne metody.

Nie było ich. Przepadli jak kamień w wodę, zostawiając jedynie najbardziej podstawowe rzeczy. Teraz już Revlik był pewien, że trójka miała coś na sumieniu. Ale nie miał już jak tego sprawdzić. Najpierw musiał wyprowadzić ich z tego Cienia – pozostawało mu tylko nawigowanie poza Cień... i próby ustalenia winnego tego stanu rzeczy.

Gdyby „Szrama” nie był zapijaczonym kurwiarzem, nigdy byśmy tu nie trafili... - powtarzał w myślach, spoglądając nerwowo na nieznane, zielonkawe niebo, i próbując przypomnieć sobie, jak to wszystko się zaczęło.


POD PŁONĄCYM NIEBEM, NA PŁONĄCYM STATKU


Na wioskę spadli w jednym z tych szybkich ataków, które podtrzymywały sławę Wściekłego Puchacza z Cara Fahdu. Przed zmierzchem czaili się nisko, za linią drzew... a gdy tylko poszarzało na tyle, by nie szło zawczasu zauważyć zaciemnionych okrętów, podnieśli się i ruszyli do ataku.

Jeden za drugim, okręty zniżały lot i leciały nad strzechy. Pierwszy był śmiały Guivere, przez delikatną urodę przedrzeźniany Słodką Dzieweczką, mimo że stylizował się na Jastrzębia z „Miecza Cara Fahdu”. Tuż za nim nadleciał Szrama ze śmigłą „I twoją matką też”.

Po niebie krążył już tylko „Niezwyciężony”, wielka (dziesięć dział ogniowych!) triera wojenna o dziobie stylizowanym na smoka – na pamiątkę pierwszego okrętu o tej nazwie, drakkaru, którego admirał rozbił, ścigając therańską kilę. A po jej mostku krążył Revlik, ostrożnie ujmując w ręce delikatne przedmioty nawigacyjne. Przez drogą lupę widział wyraźnie, jak z pozostałych okrętów wyskakują szturmowi. Łupieżcy zeskakiwali nieraz z dwudziestu stóp, lądując miękko na dachach. Z bitewną uciechą obserwował, jak poczyna sobie Rączka, dowodzący grupą od Szramy. Potężny, jednoręki mężczyzna kpił sobie z wysiłków obrońców – lżył ich niezaradne wysiłki i pojedynczo a widowiskowo ubijał kolejnych ludzi, aż miło było popatrzeć. Taaak, Rączka mimo kalectwa zachował swoją dawną brawurę i szarm. O ile jednak wyczyny revlikowych ludzi cieszyły admiralskie oczy, tak Puchacz nie mógł się dopatrzeć żadnego punktu, który dominowałby nad okolicą. Bo atak i jego egzekucja to jedno, ale liczył się również styl – a tutaj, gdy obrońcy prawie nie stawiali odporu, liczył się głównie styl! Admirałowi pozostawało więc szybko znaleźć jakieś miejsce, do którego mógłby przybić statek flagowy.

- Cumuj „Niezwyciężonego” do strażnicy... - rozkazał wreszcie, cmokając z niezadowoleniem. Nie było to miejsce, na które miał nadzieję, ale Jrik gapił się już na niego wymownie, marsowo marszcząc czoło, aż grube brwi niemal mu się stykały.

Rassar z Jrikiem dopilnowali, aby okręt zatrzymał się tuż przy czubku budynku. A potem...

- Zeskakiwać, ale chyżo!, bo wybatożę! - ryczał Hrok, ich bosman, poganiając nahajką co bardziej ociągających się.

Wreszcie, gdy cała załoga znalazła się już na ziemi, admirał również zeskoczył. Tyle, że było już za późno na znalezienie jakiejkolwiek walki. Kto miał nogi, dawno mógł już uciec.

Mieli w planach zatrzymać się, łupić, pić i radować do rana, a potem odlecieć. Nie zamierzali ani ścigać uciekających, ani palić wioski. Nie było powodu – admirała osada nic nie obchodziła, lecz jej starsi nie paktowali z Therą, nie sprzedawali się Iopos i nie bełkotali niczym throalskie kupczyki.

Nie udało się. Była to tyleż wina samej osady, jak i niedbałości ze strony Szramy. W pijackich oparach upodobał sobie dziewkę – zupełnie nierozważne, bo dziewczę było brzydkie i wioskowe wielce. A potem uwidziało mu się, że nie chce słyszeć admiralskich utyskiwań odnośnie marnowania zapasów na dziewoję, więc ukrył ją w ładowni. W tej samej ładowni, w której trzymali również cenne esencje ognia. I mieli wielkie szczęście, że spaliła się jedynie część ładowni...

***

- Wiesz, że amory, flądry nie są mi obce, ale przecież wiernie służę! Pierwszy raz jakieś amorowanie w drogę weszło, a to się nie powtórzy – Szrama w panice mówił tak szybko, że admirałowi jego słowa zlewały się w jedno. Jakby podlotka jakiegoś słuchał. - Klnę się na Pasje, że jeśli zapomnisz o kości niezgody – tych nędznych kilku deskach! - to nie pożałujesz...

- To dobry kapitan. Postąpił, jakby w reku jeszcze był, ale każdemu Prakarool głowę czasem zaćmi. Zagróź mu, ale nie wyrzucaj... - wstawiał się za drugim kapitanem Jrik.

- Równy, choć ujnort. K'rewsko ci przysięgał, że się zmieni. Ja bym mu wierzył... - wzruszał ramionami Rassar.

- Ja żem wcale nie spał spity, jak ona to robiła, tylko żem... - próbował się tłumaczyć leniwy wartownik, zanim dowódca w furii wyrzucił go przez bulaj, odrobinę go przy tym „poszerzając”.

A Revlik miał to wszystko w nosie i pieklił się, jakby mu co najmniej ojca ubili. Najpierw osobiście dopilnował, żeby spalono całą wioskę – a potem sprawdzał, że rzeczywiście kamień na kamieniu się nie ostał – i wszystkie zapasy, jakich zapakować na ładownie nie zdołali, a później wysłał ludzi, aby „złowili” resztki osadowej populacji. Dopiero wtedy zabrał się za karanie latawicy, która na statek sprowadziła takie nieszczęścia. Stanęło na tym, że do zwężenia na rufie przymocowano dodatkową deskę – aby można było na niej stanąć – po czym ustawiono na niej ową kobietę w charakterze nagiego galionu. Miała zachować życie, jeśli tylko nie spadnie przez pięciodniową drogę do Urupy. Nie udało jej się – trzeciego dnia osłabła i spadła, ku zmartwieniu wszystkich załogantów, którzy postawili pieniądze na jej ocalenie.

Dopiero wtedy, po rozprawie z puchem kobiecym, miał na tyle czystą głowę, aby zabrać się za sądy nad Szramą. Ostatecznie zdecydował się wybaczyć kapitanowi – choć z zastrzeżeniem, że to jedyne i ostatnie wybaczenie – i uznać kilka ciosów, które wymierzył mu w pierwszym impulsie, za dostateczną karę. I skupić się na niwelowaniu strat oraz naprawach – w Urupie.

***

W Urupie pierw nawiedzili karczmę. Pili w swoim stylu. Raźno, hucznie, wywaliwszy wszystkich bywalców i nie zważając na nikogo innego. Ssacos, jaszczurzy szynkarz, spuścił swój gruby ogon, gdy tylko dojrzał Wściekłego Puchacza w progach swego przybytku.

Ze swego miejsca na stole miał doskonały widok na swoich oficerów. Był Pysk o nadzwyczaj urodziwej – jak na orka – twarzy i obsesji gahad, jak zwykle drąc koty z Kulawcem. Roztyły, ludzki artylerzysta o rubasznym honorze nie potrafił znaleźć wspólnego języka z ponurym, honorowym orkiem. Nie próbował już nawet.

- ... bo jak ci staje, to może też gahad i czystość uczucia? - Kulawiecuśmiechnął się paskudnie, licząc, że w razie czego admirał go obroni.
- Nniee... - Pysk z oburzenia prawie zwrócił zawartość swego kufla. - Śmij... - W alkoholowych majakach zgubił wątek, więc dla lepszego efektu zwyczajnietrzasnął kuflem o stół, aż gruchnęło.

Puchacz obdarzył ich ciepłym uśmiechem ze swego miejsca na stole. Był Guivere, który przyprowadził sobie do gospody młodą szlachciankę, i czynił co tylko mógł, by co gorszy element jej nie skalał. Był starzejący się, milkliwy i marudny Jrik, który dowodził „Niezwyciężonym”, jego statkiem flagowym. Był Szrama, który trwającą wciąż opuchliznę od Revlikowego ciosu rekompensował sobie wielkim piciem – tak, że więcej piwa wyrzygał już na stół niż stało w dzbanach na całym stole. Był niski „szczurek” o wiecznie skołtunionych włosach i poplamionym ubraniu: Heron, zawiadujący kuchnią.

Słowem – była cała dobra, stara kompania. Tyle, że miasto się zmieniło i było już jakieś inne, niepasujące...

- Został radcą?! Na floranusową kuśkę, Hargor radcą? - rechotał Heron, korzystając z okazji, żeby zaznać rozkoszy cudzego stołu.

Revlik, nie bacząc, że wodniste piwo wylewa mu się na rudą a gęstą brodę, przyłączył się do rechotu. Hargor był kupcem. Bogatym aż do przesady i tak samo otyłym – a do tego miał czelność walczyć o sanację moralną Urupy.

- Pewno, żart Pasji jakiś. I pewnie już nam językiem źle robi – włączył się do rozmowy. - Jakby nie wiedział, żeśmy silniejsi niż ich powietrzni chłopcy malowani. Ale co strzępić język po próżnicy – miasto schodzi na psy. Wylatywać trzeba, bo psich parchów dostaniemy...

Pili również przez następne dni. Tyle, że coraz bardziej na poważnie i na smutno – zapasy pieniądza znacznie się skurczyły po naprawie „I twojej matki też”. Co gorsza, kupcy miejscy nie garnęli się do współpracy z byłym admirałem Cara Fahdu. Dlatego, w desperackim pragnieniu wyjścia na monetarną prostą, przyjął t'chalową ofertę, gdy tylko się pojawiła.

Mimo że od samego początku miał przeczucie, że coś w niej śmierdzi. Który t'skrang – z ich dziedzicznym strachem przed wysokościami – chciałby podróżować powietrznym okrętem? Dlaczego płaciłby tyle za transport „środków alchemicznych”? Z miejsca zaczął go o coś podejrzewać – choć nie wiedział jeszcze, jak bardzo słusznie...

WYJAŚNIENIA


- Co to znaczy, kapitanie? Gdzie my jesteśmy? - Rassar, od dłuższej chwili siłujący się z zaniepokojeniem, wreszcie zebrał się, żeby wyryczeć pytanie.

Skrzywił się potężnie. Był Revlikiem Szalonym, Wściekłym Puchaczem Cara Fahdu. Był dowódcą, był łupieżcą, a zdarzało mu się być również skurwysynem. Ale co w jego potężnej sylwetce i prostej, prymitywnej wręcz twarzy, zdradzało w nim jakiegoś mistrza arkan magicznych?

- A skąd ja to mam, do kurwy nędzy, wiedzieć? - Burknął, tak, żeby wszyscy na statku widzieli. - Jakiś skurwysyn chciał się odegrać. Nie stało mu sił na porządny sztorm, to myślał, że nas jakieś karczemne sztuczki wykończą... Mało my takich wrogów mamy? - zawiesił pytanie w próżni, patrząc z wysoka – z nadbudówki – na załogę.

Nastała głucha cisza. Ludzie trawili wiadomość

- Czytaliście mapy. Wiecie, że żadna... ŻADNA... - Trzasnął dłonią w barierkę, prawie ją trzaskając. - Pustynia Barsawii nie rozciąga się na więcej niż kilkadziesiąt stali. Wylecimy stąd...

- Buunda. Barsawia nie ma takiego nieba. - Gheron, sierżant żołnierzy na „Niezwyciężonym”, rzucił wściekłe spojrzenie znad noża, którym strugał poręcz. Zwęszył okazję – a Revlik skonstatował, że szukał jej od czasu, gdy „wyrwali” go z kurateli króla Mosztuga, razem ze statkami. - Buunda, ujnort kłamie. Żaden z niego admirał, kapi...

Rozpoznał to. Ork syczał wściekle, pluł, syczał... greeah musiało go uwierać. Nadchodził jego gahad. Musiał to powstrzymać. Niewiele namyślając się, przesadził barierkę. Z rozpędu, wymierzył potężny cios w podbródek, aż sierżant się zatoczył, zamroczony. Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, wyrwał gheronowy nóż z poręczy i przygwoździł nim do drewna orczą rękę.

- Powtórz to – syknął Gheronowi z bliska.

Sierżant spojrzał na niego nierozumnym wzrokiem... i wpadł w gahad. Zebrał się, żeby splunąć w admiralską twarz, zebrał się, żeby uderzyć łbem w czoło... aż Puchacz zdzielił go w podbrzusze.

- Widzieliście? Wzywał drundeah. – Odwrócił się izwrócił do całej reszty załogi.

Wiedział, że tęgi sierżant był przywódcą. Wiedział, że wielu dzieliło jego sentyment i niechęć do ujnorta, co ich wykradł z Cara Fahd. Mógł to dostrzec nawet na ich twarzach. Gdzieś wśród zgromadzonych załogantów dostrzegł Korlika, który do tego dnia z nietęgą miną wspominał zostawionego w królestwie syna, dostrzegł Pyskacza,wspominającego nad hurglem dawne honory pierwszego topora ojczyzny... i wielu innych. Byli też oczywiście tacy, którzy Gherona mieli za pieniacza oraz warchoła i wcale cieszyli się z takiego obrotu sytuacji – ale oni byli w mniejszości...

- Słyszeliście kapitana? To co stoicie jakby Mera-a-a-arg słuchu wam postąpił?! - basowo, oschle rozdarł się niemłody już kapitan „Niezwyciężonego”. – Rassar, zajmij się rozdaj włócznie, a nie quaalzem. Rek by cię się wstydził...

Revlik się uśmiechnął. Jego kapitan zdecydowanie do nich należał – i już miał zamiar dopilnował, żeby buntownika zakłuto bosakami, jak zwyczaj nakazywał. Obrabiał marynarzy, prośbą i groźbą szybko skłaniając ich do przyłączenia się do rytuału. Sierżant trochę kopał, wrzeszczał, gryzł po łydkach..., ale prędko odpadał z sił, gdy kolejni załoganci kuli go zaostrzonymi końcówkami bosaków.

Wreszcie umarł. Doskonale. Tak musiało być – gdyby Revlik teraz pokazał swoją słabość, niezadowoleni mogliby znaleźć śmiałość do buntu. A teraz... mógł nieco odetchnąć.

- Wylecimy stąd. Nigdy, nikomu, nie udało się nas zmóc. Przyrzekam wam, że tym razem to się nie zmieni – zwrócił się ponownie do całej załogi. Mówił w sposób autorytarnie, całą swoją sylwetką: zadartym wysoko podbródkiem, zuchwałym uśmiechem... dając do zrozumienia, że nie ulega to żadnej wątpliwości. - Hrok, daj znak na pozostałe okręty. O zenicie chcę widzieć ich oficerów na deku „Niezwyciężonego”. Tyle.

Teraz, wolny już od żądań wyjaśnień, mógł się skupić na rozwiązaniu sytuacji. Sięgnął po moce Wzorca – prawie czując w kościach, jak napięta jest tu osnowa rzeczywistości – i spróbował przeprowadzić ich do innego Cienia. Znał to uczucie bardzo dobrze – najpierw przypominało rozpaczliwą walkę o oddech ze światem... dopóki go nie polubił. W zmuszaniu Wzorca do uległości: wizualizacji sobie innych światów czy dopatrywaniu się w naturalnych cechach geograficznych (wyschłym korycie rzeki, wykoszonym pasie w zbożu) ścieżki było coś magnetycznego.

Ale – niezależnie od wszystkich sensacji – miał jasny cel. Chciał opuścić ten Cień... a jeśli ktoś (coś?) zablokowało do niego dostęp, znaleźć osadę. Jeśli prawa tego Cienia dopuszczały istnienie osady czy oazy, znajdzie ją – takie było jego dziedzictwo.
 
Velg jest offline