Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-10-2012, 13:58   #40
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Marlin Torre


-Pośpiesz się, do cholery! Są tuż za nami!

-Widzę, przecież! Sam biegniesz nie wiele szybciej!

-Zamknąć mordy, kurduple!


Marlin przeskoczył ponad rozlewiskiem, złapał równowagę na mokrych kamieniach i zaryzykował rzutu okiem do tyłu, w stronę rozwrzeszczanych niziołków i krasnoluda, które to chcąc nie chcąc, zamykały pochód. Mimo groźby śmierci w paszczach tych dziwnych, szaroskórych pokrak, oba halflingi wydzierały się na siebie, wyzywały i ogółem zdawały się nie zwracać większej uwagi na ciemność gęstniejącą za ich plecami.

Krasnolud zaś, biegnący pomiędzy nosicielami skrzyni a dwójką kurdupli, spokojnie przeładowywał pistolet, naciągał kurek i strzelał za plecy, na oślep, z wyuczoną wprawą. W sumie, była to typowa taktyka w trakcie ucieczek przed strażą. Mało który stróż prawa miał ochotę bardziej przykładać się do pościgu gdy ścigany wyraźnie dawał światu znać że jest dobrze uzbrojony.

Sami uciekinierzy natomiast przyspieszyli kroku jeszcze bardziej, gdy po minięciu zakrętu ich oczom ukazało się światło dnia. Biegnący obok Marlina chłopak spojrzał przez ramię i uniósł brwi. W sumie, w półmroku, pirat mógł dostrzec tylko kontur postaci towarzysza.

-Wiesz, zbliżają się…

-No i?-
Torre sapnął, przeskakując kolejną kałużę na dnie tunelu, mogącą kryć w sobie brzydką dziurę, od akurat taką by trafić w nią stopą i skręcić kostkę.

-Wiesz, jak byś tak puścił skrzynię to ja mam pistolet…

-Obrót Bosmana?

-TAK!-
młodzian wydarł się, przyśpieszając a dla Marlina było to równocześnie znakiem by rozpocząć manewr.

Młody pirat puścił skrzynię, wyrwał zza pasa pistolet i wycelował do tyłu. Kula trafiła centralnie w skaczącego akurat z ciemności potwora. Drugi chłopak zaś chwycił skrzynię oburącz, obrócił się wokół własnej osi i pieprznął nią z całej siły w pysk następnej pokraki. Kończąc obrót obrócił się plecami do Torrego a ten wyciągnął tkwiący w portkach kamrata pistolet i znów wypalił w ciemność. Wybuch prochu oświetlił kolejną poczwarę, która padła na wznak z dziurą między oczami.

-KURWA! RUSZAJTA SIĘ, CHOPOKI, BO CZEKAĆ NIE BĘDĘ!

Marlin obrócił się z powrotem w kierunku ucieczki i przyśpieszył, widząc stojące na nabrzeżu łodzie, Billa oraz krasnoluda i półelfa, pilnujących łodzi. Ostatnia dwójka klęczała przy falkonecie zamontowanym na dziobie jednej z szalup. Małe działko wyglądało bardzo groźnie, zwłaszcza z perspektywy znajdywania się od strony lufy.

Bill chwycił topór i wywinął nim nad głową młyńca.

-NA BOKI, BĘKARTY! NA BOKI, KURWA MAĆ!

Wybiegający akurat z tunelu krasnolud rzucił się na piasek a dwa niziołki przykleiły się do przeciwległych ścian. Falkonet zaś huknął, dmuchnął i posłał kulę łańcuchową w ciemność. Wrzaski i nagła eksplozja agonalnych skowytów potwierdziły skuteczność tego ataku.

Marlin jako pierwszy dopadł do łodzi. Nie namyślając się wiele wskoczył za Billa i chwycił wiosło, odpychając nim szalupę od brzegu. Chwilę później, z pluskiem biegnąc po płytkiej wodzie, dopadł do niej także gagatek wspólnie, z którym pirat niósł skrzynię większość czasu. Chłopak sapnął, rzucił skrzynię w rozłożone ramiona Billa i chwycił się burty, brodząc w wodzie po pas.





-Dzięki…- sapnął kiedy Marlin chwycił go za grzbiet i wciągnął do środka.

Do drugiej szalupy załadował się krasnolud i niziołki. Jeden z halflingów obejrzał się do tyłu.

-Ej, panie szefie, a co z resztą?! Tam przecież nasi zostali!

Kosmaty spojrzał w jego stronę i skrzywił się.

-Pewnie już nie żyją. A nawet jeśli… znaj kodeks, farfoclu.

Marlin naprężył mięśnie i z pewną ulgą zaczął pracować wiosłami, wypływając z tej przeklętej groty. On znał kodeks. „Kto został z tyłu, ten pozostawiany jest z tyłu”.


***


-Nieźle żeście się spisali, banda.- Bill uśmiechnął się z zadowoleniem, wychodząc na pomost. Dotarcie z powrotem do Portu Drevis nie zajęło więcej jak dwóch godzin. W międzyczasie wielkolud zdążył przy pomocy klucza wiszącego na kółku otworzyć skrzynkę i zapoznać się z zawartością. Wyglądał na ukontentowanego, co mogło znaczyć, że odzyskał to co chciał odzyskać.

Nastroje były też nienajgorsze pośród reszty hałastry. Początkowo ponure niziołki dość szybko rozchmurzyły się, zapoznawszy się z zawartością butelki rumu, którą to znalazły pośród ekwipunku zostawionego przez zostawionych w grocie towarzyszy.

Bill zaś spokojnie stanął na podeście, obdarzając wszystkich żółtym uśmiechem.

-Zasłużyliście na to.- rzekł z satysfakcją, obchodząc wszystkich i wręczając mieszki z pieniędzmi. W każdym, bez wyjątku, było 20 platynowych lintarów.- Ekwipunek zabitych podzielta miedzy siebie. Mi on na hoj potrzebny. A co do dalszej roboty… Jeśli który będzie chciał, to pojutrze wieczorem do Drevis przypływa Mayer Link. Statek pikny, na którym to jestem bosmanem. Takich zuchów jak wy nam potrzeba… No, trzymajta się, i do zobaczyska.

Przyjacielsko klepnął Marlina po plecach, a ten prawie wpadł do morza. Jeden z niziołków spojrzał ponuro w ślad za wielkoludem.

-Niech se w dupę wsadzi taką robotę… Ale ale! Trzeba zobaczyć co nam zostawili w spadku kochani towarzysze!

Po kilku minutach kłótni i licytowania się, majątek tragicznie zeszłych zawadiaków został rozdzielony. Marlinowi trafił się pistolet skałkowy, dziesięć kul, proch, garota, dwadzieścia srebrników oraz ładnie zdobiona busola. Stojący obok chłopak uśmiechnął się, przypinając do pasa rapier oraz lewak.

-Niezła zabawa, co?- spojrzał na Marlina.- A, tak przy okazji. Ostby jestem. Marcus Ostby.


Marco Eleadora


-Hyph…- Kane idący obok Marco chrząknął po raz kolejny, w ciągu całej drogi ku zbrojowni. Niestety, była ona dość długa. Budynek Akademii Inkwizytorium był wielce rozległy, posiadający oddzielna skrzydła, wiele pięter i wielopoziomowe piwnice. Dlatego też młody adept musiał dość długo znosić pochrząkiwanie, kasłanie i pociąganie nosem swojego towarzysza. Wszystko to jednak było by do zniesienia, gdyby nie dość grubiańskie maniery młodego mężczyzny.


Dudolf po raz kolejny zogniskował swoje świńskie oczka na swoim przymusowym towarzyszu i uśmiechnął się krzywo.

-Co… Nudno było, w pałacyku ojca, co?- zapytał, poruszając barkami pod niewygodnym okryciem. Uniform opinał jego baryłkowatą postać, sprawiając że swędzący materiał świerzbił go jeszcze bardziej.- Ale musiałeś ładować się właśnie do inkwizycji, co? Zamiast ciebie, wolałbym tu mieć mojego brata. Nie przyjęli go, wiesz?

W gruncie rzeczy Marco miał w sobie zaskakująco dużo współczucia do bliźnich, biorąc pod uwagę w jakim miejscu musiał żyć i gdzie dorastał. W tym wypadku jednak, nie miał zbyt dużych wyrzutów sumienia z powodu niezaklasyfikowania się brata Kane’a do adeptów Świętej Akademii. Może i czasami inkwizytorzy potrzebowali silnorękich do pewnych nie wymagających delikatności spraw, ale dwóch takich jak Rudolf najpewniej sprawiłoby więcej kłopotów niż pożytku.

Kane sapnął po raz kolejny.

-Czym robisz?

-Słucham?

-No wiesz? Miecz, maczuga, topór… pejczyk?-
mężczyzna znów uśmiechnął się złośliwie w stronę towarzysza.

-Nie używam broni.

-Co?!-
na twarzy Kane’a rozlało się szczere zaskoczenie.- Jaj se robisz…

-Bynajmniej.-
Marco uniósł dłoń i zacisnął ją pieść, tak że aż zatrzeszczały mu kostki. Rudolf spojrzał na nią, po czym milczał już do końca drogi w stronę zbrojowni.

W środku zaś czekał już zwalisty jegomość o twarzy pokrytej siatką blizn, mogący mieć trzydzieści lat i tendencje do krzywienia się, albo i pięćdziesiąt, a wyjątkowo dobrze się trzymać. Na pierwszy rzut oka, wyglądał jednak na najzwyczajniejszego w świecie zbira.




Marco pokłonił mu się jednak z szacunkiem.

-Mistrzu Knotte…

Mężczyzna poprawił tylko przybrudzoną tunikę i odpowiedział skinieniem.

-Ano mistrzu, ano mistrzu…- wymamrotał, zarzucając na ramię płaszcz. Krytycznie spojrzał za równo na Eleadorę jak i Kane’a.- Żeście mi się trafili, widzę… Marco i Rudolf?

-Tak jest, sir.- drab stojący obok Marco zasalutował, wywołując tylko skrzywienie się na twarzy Knotte’go. Inkwizytor machnął dłonią.- Tu nie wojsko, chłopcze. Tu się nie salutuje. Weźcie broń i ubrania cywilne. Potem się z wami rozmówię.

Stojący za ladą kwatermistrz bez ociągania wydał obu adeptom ubrania oraz jednemu z nich broń. Knotte nie skomentował faktu że Marco nie odbiera oręża, ale z drugiej strony po jego twarzy było widać że widział już w życiu nie jedno, i z nie jednym przeciwnikiem miał już do czynienia.

Po wszystkim ruszył do drzwi, dając podkomendnym znać żeby ruszyli za nim. Pierwszy, odezwał się Marco.

-Mistrzu, czy można wiedzieć, na czym będzie polegało nasze zadanie… ?

Knotte obrócił się i spojrzał uważnie na chłopaka. Po chwili ruszył dalej, kiwając głową.

-Tak… W Dzielnicy Piwnicznej dzieje się coś niedobrego…

-To przecież dzielnica biedoty…-
Rudolf zmarszczył brwi.- Co nas obchodzą włóczędzy, żebracy i bezdomni? Większość z nich i tak jest toczona przez jakąś zarazę, to co tam po nas?

-Ano.- Knotte otworzył drzwi i wszedł do głównego holu, kierując się z podopiecznymi ku głównym wrotom.- Ostatnio zaczęli znikać stamtąd ludzie. Szybciej niż zwykle się to działo. I do tego bez śladu. Mamy ustalić, co się tam dzieje, i czy to aby nie sprawka jakiś kultów czy sił nieczystych...

Marco nie skomentował słów mistrza. W księgach wielokrotnie czytał, że demony i upadli bogowie najłatwiej znajdowali wyznawców pośród tych, którzy nic do stracenia już nie mieli.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline