Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-10-2012, 11:12   #15
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

Sen Kamyka
na ruinach Długiego Kurhanu


Włosy Foczki błyszczały jak wypolerowana miedź, wznosiły się nad jej gładkim czołem niczym płonąca żagiew. Klęczała nad nim, a jej zręczne palce już zagłębiły się w futrze i znalazły sprzączkę pasa, już wędrowały mu po ciele.
- To sen – wymamrotał nieprzytomnie. - Śnisz mi się – uświadomił Foczce, jakby tego zapewnienia potrzebowała. A nie potrzebowała w ogóle, wybuchnęła śmiechem, który pamiętał tak dobrze, który śnił mu się przez lata, usiadła na nim okrakiem i pchnęła mocno jego piersi, by wreszcie się położył.
- Gadaj zdrów... sen nie sen. Czy to ważne?

W sumie nie. W sumie wcale. W sumie, jeśli jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie, to za wrzaski Bettleya, za widok sprawionej Skagijki, za tę dupę od siodła odparzoną i za wybuch gniewu Achli odwiedziny Foczki należały mu się jak koniowi worek obroku. Nawet jeśli to miały być tylko zwidy. Leżał wreszcie z kobietą, która rżnięcia faktycznie potrzebuje, a nie pogrzebu, jak Enned, czy naparu z meliski, jak Achli.

- Dobrze było?
Pęk rudych włosów wystający z futer gdzieś w okolicach jego lędźwi poruszył się i westchnął rozpaczliwie.
- Prawie-prawie. Trzeba powtórzyć!

Sen Tyrii
na ruinach Sobolowego Dworu


Z kuźni biły kłęby dymu i zapach żelaza. Po potężnej piersi kowala, pomiędzy kępkami włosów ciekły strużki potu. Mężczyzna ujął w wielką prawicę młot i nachylił się do miechów i wtedy ją dostrzegł.
- A cóże tu robisz? Strzygieł szukał cię!
- Nie wiem... - mruknęła skonfudowana.
- Już-już, dziewczyno. Nie przeszkadzaj mi tu.

Wyszła. Oślepił ją brzask. Ogłuszył szczęk mieczy ćwiczących na dziedzińcu młodzików w czerni. Potrącił ją jakiś brodacz, tachający na plecach ogromny wiecheć wikliny. Przed stajnią czarni bracia rozładowywali wóz. Dwóch braci wyprowadziło krowę, jeden trzymał zwierzę, drugi zamachnął się siekierą i krowa opadła do klęku, brocząc krwią.
- Stone, do maestera!
- Zmiana warty!
- Razeeem, razeeem!
Ktoś się śmiał. Ktoś nucił. Dalej za wozem, pod rozłożystymi gałęziami czardrzewa grupka dzikich rozkładała przed wysokim mężczyzną w czerni wyprawione skóry, docierały do niej strzępy rozmów, targowania, negocjacji. Wszystko było wyraźne i bliskie, pełne ruchu, dźwięku i życia. Mur skrzył się w słońcu, skrzypiały kołowroty wind, rżały konie.

- Ej piękna – klepnął ją w ramię. Niewiele starszy niż ona, z jasnymi włosami spiętymi w kuc na karku, cienkim warkoczykiem przy skroni, upstrzonym drewnianymi koralikami, wysoki i gibki jak wierzbowa gałązka. Czarny płaszcz miał podpięty na ramionach, chyba mu ciepło było. Twarz miał gładko ogoloną, młodzieńczą i radosną.
- Ty jesteś Tyria? Jestem Strzygieł. Przydział mam ci znaleźć. To co byś chciała, tak między nami?
- Ja... nie wiem... jaki przydział.
Zamrugał, ale zaraz odzyskał rezon.
- Przydział na służbę, na pięć lat. To gdzie chcesz odsłużyć?
- Nierozumiemococichodzi?! - wydyszała przerażona jednym ciągiem, a radosna twarz młodej wrony spoważniała w jednej chwili.
- Jesteś nam coś winna?
- Ja?

Nawet nie zobaczyła, kiedy wyciągnął sztylet. Złapał ją za rękę, chwyt miał mocny i pewny. Przeciągnął ostrzem po wnętrzu jej dłoni i popłynęła krew. Krew kapała z jej ręki na ziemię, krew rozpościerała się rosnącą kałużą u jej stóp, aż stała się wielka i nieprzebyta jak morze, pokrywając wszystko aż po horyzont, wspinała się po Murze jak bluszcz. I była czarniejsza niż płaszcz przewieszony przez ramię Strzygła.
- Widzisz? - zapytał spokojnie. - Jesteś nasza. Jesteś nam coś winna.

Sen Erlanda
na ruinach Sobolowego Dworu


Z kuźni biły kłęby dymu i zapach żelaza. Po potężnej piersi kowala, pomiędzy kępkami włosów ciekły strużki potu. Mężczyzna tłukł młotem w trzymaną w szczypcach rozpaloną do czerwoności sztukę żelaza. Przerwał, zanurzył ją z sykiem w wiadrze i wtedy go zobaczył, a Erland zobaczył jego. Oczy kowala były martwe i puste, bowiem ten potężny mężczyzna, jeśli jeszcze gdzieś trudził się nad kowadłem, czynił to już w zaświatach.
- Czego ode mnie chcesz? Pieśni? - zapytał Erland, ale kowal znowu podjął swą pracę.
- Moi bracia już mnie opłakali – rzucił martwy kowal. - Idź.

Wyszedł. Oślepił go brzask. Ogłuszył szczęk mieczy ćwiczących na dziedzińcu młodzików w czerni. Potknął się o pęk wikliny i syknął na niego stojący obok brodacz w czerni. Przed stajnią czarni bracia rozładowywali wóz. Obok dwóch obdzierało ze skóry krowę. Ktoś się śmiał. Ktoś nucił. Wszystko było wyraźne i bliskie, pełne ruchu, dźwięku i życia. Mur skrzył się w słońcu, skrzypiały kołowroty wind, rżały konie.

Oczy wszystkich były oczami ludzi, którzy dawno odeszli.

Dalej za wozem, pod rozłożystymi gałęziami czardrzewa grupka dzikich rozkładała przed wysokim mężczyzną w czerni wyprawione skóry, docierały do niej strzępy rozmów, targowania, negocjacji. Pod samym drzewem niska dzika, okrągła i pękata w swoich skórach, oglądała świeżą ranę na barku rozdzianej do samych portek wrony. Miała siwe włosy i policzki rumiane jak jabłuszka. Spojrzała na niego i pomachała zachęcająco ręką, odprawiając rannego.

- Widzisz mnie? - upewniła się. - Dobrze... Znać, że siła ciągle tętni na Skagos, jeszcze możecie powstać z kolan.
- - Czego ode mnie chcesz? Pieśni?
- W dupę z twymi pieśniami! - parsknęła starka. - Wrony opłakały mnie tak, że utopili mnie ze szczętem w morzu łez.
- Byłaś kochana.
- Byłam potrzebna. Ty też jesteś. Ostaw zmarłych. Teraz potrzebują cię żywi. To żywi trzymają miecze, włócznie, tarcze i topory. To żywi walczą. Nasz czas minął. Nasze walki też!

Tyria i Erland


Słońce wisiało wysoko na niebie. Zbyt wysoko.
- Tyria, obudź się! - Hwarhen szarpał jej ramię. - Wstawaj, no już!
- Co się... eh – wydłubywała się z warstw futer.
- Nie ma Erlanda!
- Kto trzymał wartę?
- Przecie, że on...

Wybiegli z dawnej kuźni. Znaleźli Szepczącego na tyłach ruin, w jakie obrócił się Sobolowy Dwór. Stał pośród kamiennych nagrobków i szeptał, ledwie słyszalnie, nie dało się rozeznać słów. Ocknął się, gdy Tyria ujęła go za rękę.

Erland poczuł, jakby ocknął się z głębokiego snu, jakby wędrował po odległych krainach. Jakby umarł, i powrócił znów do żywych. I dziwne – w zaświatach Sobolowy Dwór rozbrzmiewał gwarem, tu stał cichy i opuszczony. Stał nad nagrobkiem obrośniętym gęstym, cierniowym krzewem, obsypanym czerwonymi jagódkami w pękach puchu powłóczystego jak wyczesana wełna. Włosy Skadny, tak nazywali tę roślinę dzicy. Pochylił się nad nagrobkiem i zdarł mech z płyty, by odczytać rżnięte głęboko runy Pierwszych Ludzi.

- Skadna Przemawiająca do Drzew. Miłość zrodzona z mądrości. Pamiętamy – dotknął płyty grobu. I on pamiętał. Pamiętał, że żyjąca stulecia temu leśna wiedźma Skadna kochała kiedyś Crowla ze Skagos. Kochała na tyle mocno, by urodzić mu dziecko... choć nie na tyle, by zamieszkać z nim na wyspie. Według dawnych pieśni nigdy nie odeszła dalej jak pięć dni drogi od Muru.

- Zaspaliśmy – zaczął marudzić Hwarhen, i marudził cały czas, gdy zbierali się do drogi. Przestał dopiero, gdy dobiegł ich łomot kopyt.
- Dwóch jeźdźców – oceniła szybko Tyria. - Jadą od Długiego Kurhanu.
Hwarhen wyciągnął topór i sprawdził kciukiem ostrze. Jeździec jednak był jeden. Potężny jak olbrzym brat z Nocnej Straży jechał na gniadym wałachu, a srokatą klaczkę ciągnął za lejce. Zatrzymał się, gdy Hwarhen wyszedł z ruin.

Engan


Ocknął się bladym świtem, rozwarł sklejone powieki. Dupa bolała, a jakże, a boleć będzie jeszcze mocniej. Podniósł ręce, aby potrzeć zaspane ślepia kułakiem i wtedy dokonał odkrycia. Świat okazał się jednak okrutnie niesprawiedliwy.

- Kurwa to jebana mać! - rozległo się wśród opuszczonych ruin, a potem do przekleństwa dołączyły kolejne, wypychając się z duszy Engana na wierzch przez jego usta, płynąc długą i nieprzerwaną, wartką strugą.

Niesprawiedliwość świata objawiła się w pełnej krasie. A taki dobry był, rozumiejący i współczujący, mądry jak maester, cnotliwy jak Półręki i wyważony w sądach jak południowy dyplomata. I oczywiście psu na budę to wszystko. Oto bowiem bladym świtem okazało się, że nie zaruchawszy – został jednak wyruchany ze szczętem. Może wdzięczny być powinien jeszcze, bo świat oszczędził mu opcji – kto nie zerżnie, zostanie zarżnięty... tylko że jakoś nie mógł.

Zamiast złotej przywieszki, z którą zasypiał, miał w ręku nieduży szary otoczak. Owalny, płaskawy, akuratnie mieszczący się we wnętrzu dłoni. Po jednej stronie kamulca wyrżnięto głęboko jedną runę Pierwszych Ludzi. A po drugiej dwie obok siebie. Jedna z nich jak się uwziąć przypominała cokolwiek raka. Druga przy dużej dozie wyobraźni przypominała motyla. Ta pojedyncza runa nie przypominała niczego.

Do tego zaś ktoś Enganowi strzelił repetę w tobołku. Tobołek Engan po przezorności zawsze wiązał sprytnym marynarskim węzłem - jak się nie wie, jak poluzować sznurek, to zawsze potem widać, że ktoś tu coś kombinował. Z tobołka nic jednak nie zginęło. Z toreb przy siodle również nie.

Engan klął i klął, na zawieszkę, na Skagosów, na świat cały zresztą też, nie oszczędzając przy tym samego siebie ani trochę. Wiedział, że Bettley go oszczędzać nie będzie. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że niebędący Bettleyem Lord Dowódca będzie miał dobry humor, jak dojdzie do przepytki.

Jakoże kamulec akuratnie w ręce leżał, a i wzorki miał jakieś, to żal było wyrzucać. Skląwszy się raz jeszcze, zachował ten symbol braku czujności. Przy kulbace miał takie schowanko. Willam przed puśliskiem w poduszkach miał nawyk ładowania drewnianych szczap, co to jeźdźcowi mają nogi powykręcać, żeby się zwierzakowi mniej plecy wycierały. Kamyk, po wyjęciu szczap, idealnie tam pasuje, a jak wygładzony to i kolana nie bolą i kuń bez szwanku wychodzi.

Upewnił się jeszcze, że poza tym, że nic nie zniknęło, nic nie doszło. Niby ktoś kto wziął złoto i zostawił kawałek granitu, może być nazwany złodziejem, ale ta kradzież jest na tyle dziwna, że lepiej sprawdzić też dziwne rozwiązania. Podreptał chwilę po obozowisku, ale w gąszczu śladów nie znalazł niczego ewidentnego. Osiodłał wałacha, w którego oczach nadal wisiało "mam cię na oku". Odjeżdżając, rzucił okiem na budzące się do życia obozowisko Skagosów, z którego już dobiegały odgłosy dziarskiego kopania.

Kiedy w południe dojechał do ruin Sobolowego Dworu, jego dupa wyła już z bólu całkiem ludzkim głosem i zaczynał rozważać krótki popas. I kiedy tak rozważał, zza rozsypującego się muru wylazł potężny Skagos. Miał wielkie bary, wielką jak szpadel brodę, wielkie łapy i wielki topór w jednej z nich. W drugiej trzymał, ni mniej ni więcej, a bukłak. Może nie wielki, ale całkiem obiecujący.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 15-10-2012 o 13:16.
Asenat jest offline