Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-10-2012, 14:15   #80
Viviaen
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Serce na moment stanęło w piersi. Nie, żeby się przestraszyła. Bo dlaczegóż miałaby się bać mutanta? Służą przecież temu samemu bogu, powinni więc szybko dojść do porozumienia. Zaniepokoiło ją coś innego - za chwilę otwarcie przyzna się do “herezji”. Niby profesjonalnego ochroniarza nie powinno to obchodzić, ale jednak... niedobrze by było zostać pośrodku lasu w kiepskiej okolicy bez ochrony albo - co też mogło się zdarzyć, z ochroną zwróconą przeciwko sobie...

Zawahała się na moment, gdy mężczyźni wyjęli broń.

Tylko na moment, w trakcie którego okazało się, że stojący przed nią “dziwoląg”, jak poetycko nazwał go wychodzący naprzód Mika, wcale nie miał zamiaru z nikim się dogadywać. Był pospolitym rzezimieszkiem, o tyle niebezpiecznym, że bez problemu wyczuł jej najcenniejszy skarb. Z pewnością zamierzał sprzedać proszek z dużym zyskiem a część zachować dla siebie, by za jego pomocą prowadzić rekrutację do swojej szajki.

Z wściekłości aż zaniemówiła.
Dlatego nie podniosła dłoni i nie kazała im się wycofać.

Obejrzała się i zobaczyła pytające spojrzenie Heidelmana. W świetle latarni, którą odwieszał właśnie na tył wozu, był doskonale widoczny. Tak samo jak Mara, której twarz oświetlały lampy zawieszone na prawej burcie. Skinęła głową. Rąk maga nie było widać, ale skupienie malujące się na twarzy było oczywistą wskazówką. Powoli zwrócił się w stronę wyskakujących od prawej zwierzoludzi, pozostając jednak poza ich zasięgiem z jednej strony dzięki osłonie, jaką dawał mu wóz, a z drugiej asyście nieodłącznego górala.
Nie czekała na rezultat jego działań. Ogarnęła tylko z aprobatą wzrokiem szykujących się do walki ochroniarzy i sama już też koncentrowała się na zaklęciu. Zwróciła się przeciwko grupce atakującej od lewej i ze złością wyrzuciła ręce przed siebie. Zwierzoludzie zawahali się spoglądając po sobie niepewnie, ze strachem w oczach. Jeden z ostatnich dał nura z powrotem w krzaki i zniknął między drzewami.
Na trakcie zapadła na moment potworna, dźwięcząca w uszach cisza.

***

Mara zamierzała wykorzystać ten moment na rzucenie się w las w poszukiwaniu przywódcy zwierzoludzi, jednak dwie rzeczy uniemożliwiły jej jakąkolwiek inicjatywę w tym zakresie. Tonn dobywszy miecza odgrodził ją od zagrożenia i zablokował jakąkolwiek możliwość ruchu, wyraźnie dając do zrozumienia, żeby nie oddalała się od wozu. Oczywiście nie miał pojęcia o tym, że to ona mogłaby teraz chronić jego, nie on ją... ale nie było czasu na sprostowania bo w tym właśnie momencie gdzieś spomiędzy drzew padł warknięty rozkaz, po którym mutanci natychmiast zaatakowali.

Większość rzuciła się na tyły wozu. Spoglądająca za nimi czarodziejka już koncentrowała się na następnym zaklęciu, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Zdążyła jeszcze zauważyć, że napastnicy z prawej poruszają się z wielkim trudem, jakby brodzili w smole, co pozwoliło Staubowi precyzyjnie wymierzyć i wypalić w najbliższego przeciwnika a góralowi powalić kolejnego, choć na jej oczach efekt ten bardzo szybko mijał. Mężczyźni zostali już po chwili otoczeni chmarą zwierzoludzi i zniknęli jej z oczu. Trudno, będą musieli sobie poradzić. Sama miała własne zmartwienia, bo jej najbliższy ochroniarz usiłował właśnie zatrzymać równocześnie trójkę mutantów, którzy dzięki długim drzewcom berdyszy pozostawała poza jego zasięgiem. Zaklęła cichutko i wyszarpnęła z pochwy miecz, który pofrunął posłusznie w stronę walczących. Dwójka atakujących padła nie zorientowawszy się nawet, co ich zabiło. Trzeci zaczął oganiać się od miecza, który wbrew wszelkiej logice atakował sam z siebie, nie trzymany przez nikogo. Zajęło go to na tyle, że Tonn mógł spokojnie odwrócić się i podjechać do Mary. Próbował jeszcze coś powiedzieć, ale nie zdążył i bezwładnie zsunął się z siodła. W świetle latarni jego krew wsiąkająca w trakt była czarna.

***

Pilnując miecza dobijającego właśnie ostatniego ze zwierzoludzi, nie zauważyła kilku innych, wychodzących zza wozu. Koń jej się spłoszył, dzięki czemu dostała cięcie jedynie w nogę, choć obliczone było na przecięcie jej wpół. Natychmiast nasłała na nich miecz, jednak z każdą chwilą czuła, że ma coraz mniej mocy i długo już tak walczyć nie da rady. Od tyłu wozu nieprzerwanie dochodziły do niej dźwięczne odgłosy stali uderzającej o stal i obrzydliwe odgłosy stali przecinającej ciało. Jakiś nieokreślony kształt zniknął gdzieś w krzakach. Kolejnego mutanta mniej. Pozostało ich jednak nadal za dużo... Słabnąca czarodziejka zorientowała się, że po tej stronie wozu jest jedyna. Konie płoszyły się coraz bardziej, nie uspokajane przez nikogo. To by znaczyło, że bliźniacy także oberwali. Zmusiła konia do zrobienia kilku kroków po leżących ciałach tylko po to, żeby potwierdzić swoje domysły. Bliźniacy leżeli martwi - jeden miał przegryzioną tchawicę, drugi był przecięty niemal na pół. Zanim umarli, zdążyli zabić trójkę napastników. Z dwóch z nich sterczały bełty kusz, porzuconych teraz gdzieś pod wozem.
Mara poczuła, jak rodzi się w niej wściekłość. Najpierw na siebie. Spieszyło jej się, ale przecież nie bez powodu... a teraz nie miała z kim jechać dalej. Przez jednego chciwego skurwysyna, który dostał w darze wolność, a wybrał niewolę.
Pozwoliła, aby gniew zapłonął ognistą kulą w jej dłoniach. Zwolniony z posłuszeństwa miecz upadł gdzieś między walczącymi, gdy wyjechała na środek ścieżki zwracając się w kierunku lasu. W stronę, z której padł ostatni rozkaz.

Migoczące płomienie podświetlały jej jasne włosy krwawą łuną i rzucały głębokie cienie na twarzy. Wściekłość wyostrzyła rysy, czyniąc ją podobną do jakiejś mistycznej bogini śmierci. Jakiś nieostrożny lub głupi po prostu mutant usiłował zajść ją od tyłu, ale od niechcenia rzucony ognisty pocisk skutecznie wybił mu z głowy takie pomysły. Jeszcze przez chwilę słychać było jego wrzaski, gdy bezskutecznie usiłował ugasić płonącą sierść ale już po chwili ucichły. Kątem oka zauważyła, że Staub, Heidelman i Bojan podjeżdżają w jej kierunku, choć czarodziej wstrzymywał konie pozostałych widząc, co się święci, tłumacząc i gestykulując gorączkowo.
Czyli jednak wybili wszystkich przeciwników.

***

Nie widziała już, jak Staub rzucił się do pozostałych ochroniarzy i ukląkł przy bezwładnym ciele Tonna, zaczynając gorączkowo opatrywać paskudne cięcie, którego impet wbił zerwane ogniwa kolczigi głęboko w ciało.

***

Nie zauważyła też, jak Heidelmann z trudem powstrzymuje górala przed rzuceniem się na nią. Bo wiedźmy należy przecież zabijać, a najlepiej palić w ich własnym ogniu.

***

Coś zaszeleściło w krzakach.
W tym samym momencie w rękach Mary pojawiła się następna kula.
Jej zielone oczy zapłonęły jaskrawym blaskiem, gdy spojrzała w niebo, na którym rozgościł się Morrslieb w pełni, a później wbiła spojrzenie w ciemność przed sobą.

- Wyjdź tchórzu! - jej słowa poniosły się echem daleko w las - Wyjdź, Robenie Haube, albo w imię tego, który mnie tu przysłał, spalę cały ten las i Ciebie razem z nim!!!

Powoli zaczęła w myślach odliczanie do dziesięciu.

Jeden...

Po tym czasie rzuci kulę przed siebie i przygotuje następną.

Dwa...

Na tyle jeszcze miała mocy.

Trzy...

Wypali cały ten las, jeśli będzie musiała i będzie to hołd złożony tym, którzy zginęli.

Cztery...

Ich najwspanialszy w dziejach stos pogrzebowy.

Pięć...

Coś znowu zaszeleściło w krzakach, tym razem dalej od traktu.

Sześć...

Krew cieknąca z rany na nodze syciła rozciętą spódnicę jeszcze głębszą czerwienią.

Siedem...

Trzymana w dłoniach ognista kula zadrżała, gdy krzywy bełt z kuszy przeleciał Marze koło ucha i wbił w ziemię z cichym pacnięciem. Chwilę później nocną ciszę, przerywaną tylko jękami umierających, rozdarł głośny wrzask a po nim spomiędzy drzew jak z procy wystrzelił niewielki, czarny kształt, który usadowiwszy się w bezpiecznej odległości od zarośli, począł myć sobie pyszczek. Spoglądał przy tym wyczekująco na swoją panią, jakby chciał powiedzieć “ja już swoje zrobiłem, teraz Twoja kolej”.

- DZIESIĘĆ!!! - okrzykowi kobiety towarzyszył mocny zamach, po czym płomienny pocisk trafił dokładnie w to miejsce, skąd przed chwilą wyskoczył Diet. Po nim poszybował następny... i następny...

***

Z początku nie działo się nic wartego uwagi. Pociski leciały między drzewa i znikały - po ostatnich deszczach wszystko było mokre i niezbyt chętne do współpracy. Przywódca mutantów, nawet jeśli nadal tam był, nie zdradził się niczym o swojej obecności. Mara ostrożnie zsunęła się z siodła i kulejąc, podeszła do granicy lasu, stając przed wyraźnie martwym, pochylonym drzewem. Chwilę stała w ciszy ze spuszczoną głową, po czym gwałtownie wyrzuciła obie ręce przed siebie. Na ten gest otworzyło się przed nią przejście w krzakach a pień z potwornym trzaskiem runął w miejsce, które powoli zaczynało się palić. Zgodnie z przewidywaniami, jeszcze zanim drzewo uderzyło w ziemię, z zarośli wyskoczył mutant, kierując się głębiej w las. Na to Mara była przygotowana. Resztkę magicznej mocy włożyła w ostatnią kulę ognia, która pomknęła ku uciekającemu, nabierając po drodze zielonkawego zabarwienia. Trafiła dokładnie między łopatki i powaliła, podpalając ubranie, od którego zatliły się najbliższe krzaki. Wrzeszczący z bólu i strachu Haube Zdarł z siebie płonącą kurtkę podpalając kolejne zarośla i odcinając sobie drogę ucieczki w las. Nie mając już innego wyjścia rzucił się w stronę traktu.

***

Czarodziejka oparła się ciężko o Heidelmana, który znikąd wyrósł u jej boku. Towarzyszący mu góral trzymał się z boku, wyraźnie starając się trzymać od nich na dystans. Kiedy tylko mutant postawił stopy na drodze, potężny mężczyzna natychmiast go obezwładnił i zmusił do uklęknięcia, ignorując wrzaski bólu i miotane pod adresem wszystkich dookoła przekleństwa.
Mara odetchnęła głęboko i przygryzając wargi z bólu powoli podeszła do klęczącego przywódcy bandy zwierzoludzi. Kiedy się odezwała, jej głos był cichy, choć nadal pełen wściekłości.

- Robenie Haube, niniejszym skazuję Cię na śmierć, co jest sprawiedliwą karą. Śmierć przyjdzie szybko, choć na taką łaskę nie zasłużyłeś. Otrzymałeś dar, jednak postanowiłeś go zmarnować. Otrzymałeś wolność, jednak ją sprzedałeś i wybrałeś niewolę. Czy masz coś na swoje usprawiedliwienie? Możesz mówić teraz jeśli chcesz. Za chwilę i tak nie będziesz miał możliwości powiedzenia czegokolwiek.

Była zmęczona. Tak potwornie zmęczona... Powinna go chyba przesłuchać, ale zwyczajnie nie miała na to siły. Noga paliła żywym ogniem a ona nie miała nawet na tyle mocy, żeby próbować uśmierzyć ból. Czuła się wypalona, zupełnie pusta w środku i nie była pewna, czy cokolwiek jeszcze będzie w stanie wypełnić tę pustkę. Obejrzała się na Tonna, który siedział oparty o koło wozu i wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami. Żył...
Staub stał obok niego z samopałem w rękach. W jego oczach widziała strach. Jak zahipnotyzowana przyglądała się jak unosi broń i kieruje w jej stronę. Szczęknął zamek, krótko błysnęła iskra i z lekkim szarpnięciem pocisk wystrzelił z lufy.

Czas zwolnił, gdy kula przemknęła na wysokości piersi kobiety i z obrzydliwym odgłosem wbiła się w środek czaszki mutanta. Gdyby miał oczy, to byłoby dokładnie pomiędzy nimi.
Czas nagle przyspieszył, a razem z nim ziemia wybiegła Marze na spotkanie...

***

Ocknęła się na wozie. Nogę miała opatrzoną, tyle czuła. Choć nadal bolała. Otworzyła oczy i zobaczyła, że przez szczeliny dachu sączy się blade światło. Noc minęła... Kiedy próbowała zmienić pozycję na wygodniejszą wyczuła, że nie jest sama. W półmroku oczy Tonna wydawały się błyszczeć mocniej, niż powinny. Chociaż mógł to być skutek gorączki. Wyciągnęła rękę i ostrożnie dotknęła jego czoła. Nie cofnął się pod jej dotykiem, czego wbrew sobie trochę się bała. Tak jak przypuszczała, było rozpalone. Niedobrze... Spróbowała zaczerpnąć trochę mocy, by choć w ten sposób mu pomóc. Obniżyć temperaturę i uśpić.
Chyba się udało, bo poczuła nagły odpływ sił i zapadła z czarną otchłań snów bez marzeń.

***

Nie poczuła już, jak ochroniarz kładzie opiekuńczym gestem dłoń na jej dłoni.

***

Diet przeciągnął się na nogach śpiącej pani po czym przeszedł wyżej i położył przy jej głowie, mrucząc do snu.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline