Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-10-2012, 15:29   #86
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Heretyk zadrwił sobie z niego. Wytrącił mu grunt spod nóg i położył na plecy jak jakiegoś ostatniego ciurę. Ale przeliczył się jeśli myślał, że leżący Oktawian nie stanowił już dla niego wyzwania. Topór opadł raz po razie. Cały jednak czas ciosy z brzękiem ześliznęły się po krasnoludzkiej klindze. Brodacz nie ustępował. Za wszelką cenę chciał go dobić leżącego. Może jednak nie był zwykłym złodziejem, a siepaczem wysłanym by ubić jego brata? Brata...

Dagmarze... Uciekaj Dagmarze!

Trupi rycerz odbijając kolejne ciosy Gomrunda, zaczął odsuwać się do tyłu. Nie uszedł jednak nawet pół metra gdy Konrad rzucił w niego łuczywem. Ogień zaczął powoli zajmować oliwę rozlaną po posadzce i nieumarłym i po chwili niemal wszystkie płyty chroniące rycerza płonęły małym acz nieustępliwym ogniem. Umarły nie miotał się jednak tak jakby to uczynił żywy. Wydawał się niczego sobie z ognia nie robić.

Płomień gniewu młotodzierżcy. Panie... dzięki ci za twą siłę!

Gomrund by kontynuować walkę musiał stać w rozlanej oliwie. Stał. Potem będzie się przejmował butami. Teraz liczyło się by nie dać wstać trupowi. Za wszelką cenę. Rąbać, walić i zgniatać, aż umarlak przestanie się ruszać. Nie odstępował ani na chwilę choć czuł jak powoli zaczynają zajmować się ogniem jego nogawki. Z drugiej stronie w podobnych wysiłkach nie ustawał Konrad choć jak dotąd z identycznym do gomrundowego skutkiem. Rąbali nieumarłego ile sił i mimo to nadal bezskutecznie. Tylko tchu powoli zaczynało brakować, a do głów obu walczących zaczynało się wkradać podejrzenie, że możliwe że od początku nie mieli szans. Opór rycerza jednak wydawał się o dziwo również słabnąć. Miecz wznosił coraz słabiej i poruszał się jakby wolniej. Czy to przez ogień trawiący kości czy przez ułudę życia jaka ich się trzymała, nieumarły podczołgawszy się plecami do ściany przestał już nawet próbować wstać. Tylko zbijał ich ciosy. Wyczuwszy to Gomrund i Konrad naparli na niego z jeszcze większym zacietrzewieniem.

Uciekaj... Dagmarze...

***

W głowie szumiało mu obrzydliwie. Jakby wlano mu w gardło dzban najpodlejszej księżycówki pędzonej przez najgorszego w Starym Świecie bimbrownika. Do tego w kiszkach go coś zaczęło skręcać przy każdej próbie wyprostowania się, a gdzieś głęboko pod czaszką tak mu zaczęło łupać, że już nie był pewien, czy gdzieś po drodze obuchem nie dostał, albo łbem o coś nie zawadził.
- Jula do tyłu! - zawołał słabym głosem na sparaliżowaną dziewczynę - No już!!!
Dopiero gdy krzyknął usłuchała. Ghul nie zwracał na nią chwilowo uwagi. Krążył wokół słabnącego ochroniarza z obnażonymi, pożółkłymi zębiskami, na których o ile się ochroniarz nie mylił, dalej widać było resztki poprzedniego posiłku.
- I rzucaj w niego! Czym popadnie! - zawołał jeszcze chwiejąc się na pokładzie.
Ghul zamarkował cios. Sprawdzał go. Czy już jest bezbronny. Czy już można żerować. Dietrich nawet tego zamarkowanego nie zdążyłby uniknąć. Z opóźnieniem się odchylił. Też wiedział, że marnie to wygląda. I niemniej niż dla ghula było dla niego niespodzianką nagłe dołączenie Ericha do walki. A może raczej nie Ericha, a bełtu z jego kuszy, który wbił się głęboko w nogę trupojada sprawiając, że ten ukląkł wrzasnąwszy nieludzko.
I Dietrich wiedział. Że jeśli już to teraz. Bo nim Erich strzeli ponownie ghul napewno się podniesie. Zataczając się doskoczył do ghula i uderzył. Skośnie. Oburącz. Ile siły mu zostało. Trafił. Tak jak zamierzał w ramię, z którego bryznęła krew gdy ostrze rozcięło mięśnie i ścięgna. Nie poprzestał jednak na tym. Ciął drugi raz. Pozbawiony możliwości uniku ghul przez krótką chwilę miał naprawdę przerażony wyraz swojej zdeformowanej twarzy gdy ostrze gładko wbiło się w szyję stwora i rozcinając klatkę żebrową z iście masarską gracją wyszło z boku brzucha kreatury.
Bolesny wrzask został zduszony charkotem umierającego w mgnieniu sekund potwora. Ghul runął na deski uwalniając z rozciętego kadłuba skąpane w zczerniałej krwi pęta cuchnących kiszek. Stojąc zaś nad tak gracko pokonanym wrogiem Dietrich uznał, że nie ma sensu dłużej stać na nogach, które i tak coraz dosadniej odmawiały mu posłuszeństwa. I tak niepodważalny mistrz walk po spożyciu alkoholu legł obok pokonanego trupa i zaczął rozważać, czy by nie pomodlić się do Shalyi, żeby przestało mu tak łupać w czerepie.

***

W tłumie wrzało. Niespokojne owce wyczuły więcej niż jednego pasterza. Może nawet więcej niż dwóch. Wystraszone i zagubione czekały. Na to aż ktoś je poprowadzi w taki sposób, że będą się czuły bezpieczne.
Walery van Eymerich spoglądał na bogenhafeńczyków z siodła swojego wierzchowca i oceniał swoje szanse. Sam poprowodził egzekucję. Nie miał tego w planie, ale czuł, że to jedyny sposób by ugrać coś w grze którą rozpoczął podczas tej misji. Wystawił więc najsilniejszą figurą jaką dysponował. Siebie. Namaszczonego przez Wielkiego Teogonistę Inkwizytora, który gdziekolwiek był przemawiał w imieniu samego Sigmara. Jego wyroki były wyrokami boskimi. Jego słowa stanowiły siłę i światło Imperium. Nigdy nie wierzył w to bardziej niż teraz. Z jednej strony nie interesował się polityką w większym stopniu niż musiał. Wszak nie polityce przyświecało błogosławieństwo młotodzierżcy. Z drugiej zaś strony Walery van Eymerich wierzył z całej głębi swojego pozbawionego skaz zwątpienia serca, że polityka jest pod nim, a on nad nią. Że nie liczy się nic gdy w obliczu Sigmara będzie niósł poddanym Imperium sprawiedliwość. Nawet jeśli ciemny lud nie będzie tego rozumiał. A sprawiedliwość była jak znicz. Należało ją rozpalić by zapłonęła ukazując ludziom drogę. I o to teraz gotów był walczyć.
Hałas jaki panował na podgrodziu przez pół miasta które się tu zebrało drażnił nawet jego bojowego ogiera, który co chwilę tanecznym krokiem niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Zwierzę za nic miało sobie potężnego mutanta i jego kłapanie dziobem. Za nic miało ogień. Ale gęstniejące w powietrzu emocje były już zbyt dużym dla niego wyzwaniem. van Eymerich umiał to wykorzystać. W swojej lśniącej zbroi ujarzmiał nawet tak dziką siłę bez trudu. Wszyscy to widzieli. Wszyscy musieli widzieć. Owce pójdą tylko za silnym pasterzem...

Dong... dong... dong...

Świątynny dzwon Bogenhafen miał zabrzmieć po raz ostatni dla uszu Ścierwca. Mutant przestał wrzeszczeć do tłumu. Wzniósł głowę do góry. Widać było, że oddycha szybko. Ciężko. Najbardziej łasi spektaklu gapie patrzyli zafascynowani na ostatnie chwile przed spaleniem żywcem. Zaprzestano rzucania w niego warzywami i łajnem. Mimo, że obecność inkwizytora zdawała się zdobyć tłum i nienawiść do mutanta brała górę. Już nikt nie bał się tego słowa. Mutant. A straż nie reagowała. Nigdzie nie było urzędników, ani gwardzistów. Tylko wyczekiwanie. Zapatrzenie na inkwizytora, który gestem dał znak jednemu z kapłanów by ten podpalił stos. Tylko Ścierwiec zdawał się tego nie widzieć. Patrząc w niebiosa wyklinał kolejnych bogów jakich znał. Myślami spluwał na każde boskie oblicze jakie przychodziło mu do głowy. Nie był człowiekiem i nie był niczyim sługusem. Jednako nacharchał na delikatne oblicze Shallyi, co mordę Tzeentcha, której akurat wyobrazić sobie nie za bardzo umiał, ale na potrzeby chwili wybrał mu taką należącą do jednego ze zbójeckich kompanów. Żałował tylko, że nie może się zaśmiać po raz ostatni nim zacznie ryczeć z bólu...

Odruchowo odchylił głowę obok której z trzaskiem wbił się bełt.
- Zbić czerwia! - zakrzyknął ktoś od strony muru - Nie dać świątkom! Samemu zabić!

van Eymerich podjechał szybko konno stając na drodze strzału, który przed chwilą padł. Wypatrywał przypadkowego pasterza. To jednak nie wystarczyło. Owce podchwyciły nową myśl. Tłum naparł na kordon uzbrojonych w młoty braci. Zakonnik z pochodnią i dowodzący braćmi oberfeldpriester szybko spojrzeli na inkwizytora czekając na rozkaz. Zwlekał z nim o chwilę za długo.

Napierający na kordon tłum tak naprawdę wcale nie chciał przerwać tego kordonu. Nikomu z gapiów nie śpieszyło się przecież na stos na, którym stał przywiązany Ścierwiec. Chodziło o siłę. Jak ćmy parli w stronę mutanta jakby ten był jedyny światłem w okolicy. Nie ważne czy nienawidząc go, czy w pełni się z nim utożsamiając. Zabić, spalić, czy uwolnić. To już się nie liczyło. Owce dostrzegły drogę. Nie zastanawiały się czy za nią jest przepaść. Poza jedną, która tak naprawdę owcą nie była. Sylwia wykorzystując próbę sił między potężnymi zakonnikami, a gawiedzią zręcznie przecisnęła się pod ramieniem jednego ze zbrojnych. Czuła jak krew pulsuje jej w czaszce. Jak zaczyna ją od tego łupać w czaszce. Jak już nie słyszy nawet swoich myśli. Tylko widzi Ścierwca. I zakonnika z pochodnią, który gapi się na nią niezdolny do wykonania ruchu. van Eymerich dostrzegł ją dopiero gdy weszła na szczyt stosu wznosząc w górę rozcięte więzy mutanta by wszyscy je zobaczyli.

- Podpalaj!!! - zagrzmiał inkwizytor na zakonnika.

Pochodnia runęła na stos wysuszonych na wiór gałęzi. W mgnieniu oka pojawiły się pierwsze płomienie.

- Nie dać zejść żadnemu ze stosu! - rzucił rozkaz.

- Bić świątków!!! - zawołał ktoś z tłumu.

***

Dyszał ciężko. Czuła jak ją podrzuca przy każdym susie. W tle zamajaczyły jej budynki z głównej alei miasta. I słyszała krzyki. I czuła swąd ognia. Tylko nóg nie czuła. Patrzyła jak ten jego wielki paskudny dziób kołysze się w biegu. Ryknął nagle roztrącając jakichś ludzi i wpadł do jakiegoś budynku. Poczuła zapach świec i ziół. Po chwili wzrok zaczął się jej rozmywać. Chyba położył ją na podłodze. A nie. Wciąż przytrzymywał. Zobaczyła twarz Marleny Rubenstern. Jak kapłanka pokręciła smutno głową. A potem odsunęła się jakby wystraszona. Coś opadło Sylwii na twarz. Coś jakby małe płonące listki unoszone ciepłem płomieni. I zobaczyła Ścierwca. Twarz miał napiętą. Zarośniętą. Smutną.
- A jednak - szepnęła uśmiechając się - jesteś człowiekiem...
I umarła.

***

- Sprytne kurestwo - mruknął Aynjulls gdy klapa do podziemi w końcu otworzyła się samoistnie. Kilofami mogli ją godzinami rąbać i inżynier gotów był już zakładać ładunki - Pokaż mi to.
Szczur podał mu amulet gdy uzbrojone krasnoludy schodziły pośpiesznie do lochu odnaleźć zamkniętych w środku Gomrunda i Konrada. Znalazł go przy zwłokach ghula.
- Minak! Co z nimi?! - zawołał Aynjulls przyglądając się amuletowi
- Żyją! - odkrzyknął po chwili norsmen.
Iście żyli. Choć potężny krasnolud, który chwilę później wyłaził z dziury wyglądał tak, że nikomu z obecnych nie śpieszyło się do zadania pytania, co tam tak właściwie się wydarzyło. Nogi miał osmolone, buty nadpalone, a broda śmierdziała mu nadfajczonym włosem. Do tego jego płytowy rynsztunek wyglądał jakby przeszedł klepanie u najmarniejszego kowala w najbardziej zapyziałej ogrzej wiosce, a poszczerbiony topór rzucił tylko w kąt pomieszczenia jak kawałek szmelcu. Nie mogły też zostać niezauważone rany jakie odniósł. W ramię i chyba w tors, bo wgniecenie na napierśniku było tak głębokie, że krasnoludowi aż jucha gębą poszła.
- Co tam tak właściwie się wydarzyło??? - przerwał w końcu to milczenie Aynjulls.
Gomrund tylko mruknął coś pod nosem i machnął na Minaka by ten podał mu swoją manierkę.
- Jeszcze jeden umarlak - odrzekł po chwili nieco skwapliwie Konrad. Kapitan Świtu wyglądał w przeciwieństwie do krasnoluda jakby nic się nie wydarzyło - Tylko, że ten był cały okutany w stal. I trochę się zeszło nim drania położyliśmy.
- Ale skąd? Przeca w lochu już nikogo nie było...
- Otworzyliśmy jakieś sekretne pomieszczenie po środku...
- Po chuj gmeraliście w urządzeniach? O pułapkach toście nie słyszeli??!

Na te słowa inżyniera Gomrund odciepnął manierkę do Minaka i zrzuciwszy z siebie płyty wyszedł na zewnątrz. A minę miał taką żeby i nawet cesarzowi wpierdol gotów spuścić jakby jego wysokość akurat się szwendał nad brzegiem Reiku.
- Słyszeli, słyszeli - odrzekł Konrad odprowadzając wzrokiem towarzysza - I nikt przecież nie ucierpiał.
- To co on taki drażliwy? -
tym razem Julita zabrała głos.
- Aaaa... bo mu się miecz skiepścił.
- Miecz? -
Szczur zdawał się nie dowierzać.
- Miecz - kiwnął głową Konrad - I tarcza. I zbroja. I topór... I na domiar złego niczegośmy nie znaleźli.
- Znaczy puste to pomieszczenie?


Pomieszczenie rzeczywiście było puste. Dokumentnie. Jedyną rzeczą w środku jaka mogła wzbudzić zainteresowanie była ołowiana podłoga. Cała ołowiana. I gruba przynajmniej na dwadzieścia centymetrów. Żłobienia w niej wskazywały na istnienie kolejnej klapy. Było też sześć miejsc na klucze. Co więcej pięć takich kluczy Konrad znalazł przy zwłokach nieumarłego. Szóstego nie było jednak nigdzie.

Pora dnia zważywszy na nasilające się burczenie w brzuchu Szczura zbliżała się do obiadowej. Choć ani struty Dietrich, ani wkurwiony Gomrund o jedzeniu chyba teraz nie myśleli.

***

- Nuże opuszczaj!!! I lewiej, lewiej!!! Nooo!!! Dobre! Blokuj! Tylko mi kurwa nie kręć się, a czekaj przy kołowrocie!
Do Mary jeszcze nie do końca wracała świadomość gdy usłyszała przepity męski głos i niosące się za nim echo. Echo. To dziwne, pomyślała. Skąd w lesie takie echo? Przypomniała sobie. Kemperbad.
Starożytne miasto Kemperbad, przez historyków było rozważane jako jedne z pierwszych przetrwałych do dzisiejszego dnia osiedli protoplastów dzielnego ludu Imperium. Miasto założono na wysokim na niemal dwieście metrów klifie stanowiącym wschodni brzeg Reiku i na północnym zboczu wpadającej w tym miejscu do żyły Reiklandu rzeki Stir. Oba klify Stiru łączył most linowy zaprojektowany przez elfich powroźników. Cudo połączenia ludzkiej i elfiej myśli technicznej zdolne do przeprawiania ciężkich wozów kupieckich. Do tego przystań promowa u stóp klifu będąca dziełem z kolej krasnoludów. Obsługiwała zarówno skomplikowany system wind, dzięki któremu rzeczni podróżni mogli dostać się do miasta, jak i śluzę na grzmiącej nieposkromionym górskim nurtem, rzeki Stir.
Mara Herzen otworzywszy oczy wiedziała już, że znajduje się w jednej z karczm ulokowanych zaraz przy klifie. Pościel była względnie czysta i pachnąca, nawet jak na jej nos wyczulony na porządek w gospodach, a pomieszczenie należycie przewietrzone dzięki otwartemu na klif oknu. Siedząc na krześle z nogami opartymi o biurko spał Mika Tonn z założoną na temblak ręką. Uniósł jednak powieki dosłowni w chwilę po tym jak go zobaczyła. Miała szczęście do czujnych mężczyzn o duszach opiekunów. Przez moment przez myśl jej przeszło pytanie ile trzeba by zostawił ją ten oto najemnik spod ciemnej gwiazdy.
Poruszyła nogą ostrożnie, zauważając przy tym z pewnym niepokojem, że jest kompletnie naga. Spojrzała na Tonna gniewnie zmuszając umysł do przywołania ofensywnego zaklęcia.
- Mogłem sprowadzić medyka. I pytania. Stwierdziłem, że opatrzę cię sam - powiedział widząc jej oskarżający wzrok - Trochę się na tym znam. Żyjesz. I masz nogę.
To była prawda. Nawet mimo nadal bolącej rany, wyglądało na to, że wszystko ma się ku gojeniu.
- Co nie przeszkodziło ci poużywać sobie, co?
- Ty już duszę oddałaś. Ciałem się przejmujesz? -
spytał nader ostro.
Nie odpowiedziała na to pytanie.
- Moje ubranie?
- W strzępach. Reszta musiała być na wozie.
- A wóz?
- Heidelman zabrał gdy dojechaliśmy do Kemperbadu. Ruszył w górę rzeki Stir. Przekupił Stauba.
- A Ty?
- A ja -
stwierdził - jestem tu. I chciałbym wiedzieć co zamierzasz zrobić gdy już uznasz, że pieprzniecie we mnie ognistą kulą na piętrze drewnianej karczmy to marny pomysł.
W tym momencie na parapet otwartego okna wskoczył Diet. Z małym martwym rudzikiem w pyszczku.

***

- Nie wiadomo dokładnie, Panie. Na pewno ponad trzy setki.
Graf Wilhelm von Saponatheim nie wierzył własnym uszom. Nie patronował wszak jakiś sylvańskim ostępom tylko kupieckiemu miastu. Nigdy nawet w najgorszych wyobrażeniach swojego panowania coś takiego nie przyszło by mu do głowy. Rzucił trzymanym jeszcze odruchowo pucharem o ścianę swojej komnaty jadalnej.
- Sprenger. Znasz to miasto. Powiedz mi, kurwa jak to w ogóle możliwe że do tego doszło?
Valerius Sprenger nie miał na tak zadane pytanie gotowej odpowiedzi. Ciężko było wytłumaczyć jak to się stało, że mieszkańcy cywilizowanego miasta Imperium spalili na stosie inkwizytora, zatłukli trzydziestu zakonników Wielkiego Teogonisty i rozkradli, a następnie puścili z dymem świątynie Sigmara. I to bardzo możliwe, że przy wielu z tych postępków uczestniczyła straż miejska.
- Nie ważne. Przygotuj mi konia Sprenger. Jadę tam. Muszę to sam zobaczyć.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 24-10-2012 o 17:02.
Marrrt jest offline