Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-10-2012, 21:27   #37
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


Tego dnia Warszawa spłynęła deszczem i krwią. Kilkukrotnie. Ulewa i strach wygoniły ludzi do domów. Kto nie musiał, nie opuszczał czterech ścian. Ale i tak trwał w napięciu. Wsłuchując się w odgłosy w najbliższej okolicy.

Nasłuchując tupotu żołnierskich buciorów zwiastujących poważne kłopoty.
Tego dnia żołnierze podziemia dopadli jednego z bardziej krwiożerczych bandytów z Gestapo. Hansa Whiterga. Kata z Szucha. Tak naprawdę jednego z wielu. Ale to niczego nie zmieniało. Niemcy szaleli. Zaczęli typowe dla siebie w takich sytuacjach działania odwetowe. Łapanki, aresztowania i rozstrzelania. Stu Polaków za jednego zabitego Niemca. Jutro rano znów na słupach ogłoszeniowych i murach okupowanej stolicy pojawią się listy nazwisk. Dla niektórych będzie to powód do łez. Kiedy dowiedzą się, że ich bliscy zapłacili ostateczną cenę za wątpliwy sukces ruchu oporu.

Ale wojna trwała nadal. A wojna, nienażarty Moloch, wiecznie pożądała ofiar.


STRYJ


Stryj szedł, co chwila zamierając ze strachu, kiedy mijały go rozpędzone samochody z nazistami. Okupanci szaleli. Z początku Stryj myślał, że chodzi o ich akcję w kamienicy, ale szybko dowiedział się, że chodziło o „Kata z Szucha”, na którego wykonano skuteczny zamach. Niemniej jednak to podnosiło ryzyko dostarczenia „gorącej” przesyłki do punktu kontaktowego w zakładzie szewskim na Różanej. W każdej chwili mógł natknąć się na łapankę lub zostać zatrzymanym przez patrol.

Wiedziony obowiązkiem Stryj nie zważał jednak na swoje bezpieczeństwo. A los wyraźnie mu sprzyjał bo do punktu kontaktowego dotarł bez niespodzianek.

Zakład okazał się być dość niedużym lokalem, wciśniętym między małą piekarnię oraz kwiaciarnię. W spokojnej, chętnie odwiedzanej przez Niemców dzielnicy. W środku pachniało skórą i woskiem. Stryja przywitał mężczyzna około pięćdziesiątki, niezwykle wręcz wychudzony, ze skórą obciągniętą na kościach czaszki i świdrującym, skupionym, nieco niepokojącym spojrzeniem.

- Co kawaler sobie życzy? – zapytał jednak ciepłym tonem.

- Przyniosłem czerwone buty mojej ciotki – powiedział chłopak wyuczone hasło.

- Tak jak rozmawialiśmy, te od tańca?

Ulga. Odzew się zgadzał. Stryj potwierdził i oddał zdobyty notesik. Zadanie zostało wykonane. Mógł wrócić do swoich obowiązków i do życia „pod przykrywką”.

Ciągle jednak myśli kierował w stronę Dudzińskiego i tego, co stało się z mieszkańcami „spalonej” kamienicy.


DOKTOREK


Obudził się w szorstkiej, nakrochmalonej pościeli. Poznał miejsce dość szybko. Dziupla awaryjna, w której ukryli się na czas operacji.

Musiał przyznać, że Tunia spisała się świetnie. Sam zabieg przeprowadziła z wprawą, a opatrunki zostały założone starannie. Przez chwilę leżał spokojnie i obserwował sufit i poruszające się pod nim muchy. Wirowały w skomplikowanych spiralach wokół podwieszonej lampy. Jak wściekłe.

Potem zorientował się, co go przywołało do świadomości. Nie ból zranionego ramienia, chociaż on oczywiście doskwierał mu nieznośnie. Nie pragnienie, które też dawało mu się we znaki. Nie ciurkanie deszczu, które budziło potrzebę udania się do toalety.

Nie. Nie to. Ale fakt, że ktoś wszedł do zajmowanego przez niego pokoju.

Chłopiec. Góra dwunastoletni. Z kędzierzawą czupryną i mocno rzucających się w oczy, semickich rysach twarzy. Ciemne oczy Żyda zatrzymały się na przebudzonym bojowniku.

- Cześć – ze spierzchniętych ust rannego żołnierza wydobył się słaby charkot. – Co tutaj robisz?

Chłopiec nie odpowiedział. Zbliżył się do Doktorka z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wyciągnął dłoń w stronę rannego.

- Shoah – powiedział cichym, zbolałym głosem i … nagle stanął w płomieniach.

Doktorek poczuł, jak zalewa go żar bijący od płonącego dzieciaka, jak spopiela mu włosy, wypełnia płuca płynnym ogniem.

Poderwał się z cichym jękiem, dopiero teraz orientując się, że spał. Że budzi się ze snu.

- Spokojnie – powiedział jakiś kojący, kobiecy głos.

Jednak to nie była Tunia.

- Ma gorączkę. Wysoką. Musimy znaleźć jakiegoś lekarza. Masz kontakt na kogoś z jego grupy?

- Nie.

- A ty? – dopiero po chwili Doktorek zorientował się, że pytają jego. – Wiesz, jak skontaktować się z kimś z twojego oddziału?


TUNIA


Po powrocie do domu Tunia dokładnie umyła cale ciało. Zmyła z siebie krew przyjaciela uświadamiając sobie, jak blisko było, by straciła go na zawsze. Woja rządziła się swoimi kaprysami. Zawsze. Ta była jednak wyjątkowo paskudna. Ginęli w niej cywile. Chyba nawet częściej, niż żołnierze.
Zmęczona, położyła się na chwilę w łóżku. Sama nie zauważyła, kiedy ukołysana padającym deszczem zasnęła.

Nie spała zbyt długo. A po przebudzeniu czuła się jeszcze bardziej zmęczona.
W kuchni czekała na nią babcia. Starsza kobieta miała podkrążone oczy. Zaczerwienione od płaczu.

- Coś się stało, babciu? – zapytała Natalia seniorki.

- Znasz panią Bogusię z drugiego piętra – odpowiedziała babcia pytaniem na pytanie. – Dzisiaj złapali ją Niemcy jak wracała z Karcelaka. Ponoć podziemie zlikwidowało dzisiaj jakiegoś ważnego Niemca.

Natalia poczuła zimny dreszcz przebiegający jej przez plecy.

- Zaparzę herbaty – zaproponowała.

- Pewnie ją zastrzelą – powiedziała głucho babcia, jakby jej nie słysząc. – A ona przecież niewinna. Muchy by nie ukrzywdziła. No i jeszcze te kontrybucje. Każdy Polak musi zapłacić dwieście złotych za to zabójstwo. Powiedz, Natalio, skąd my mamy wziąć takie pieniądze? Skąd, jak nam ledwie samym na jedzenie starcza.

Tunia zatrzymała się w pół ruchu.

- Boże – szepnęła babcia cicho. – Że też ci z ruchu oporu nie przestaną. Przecież wiadomo, że każde takie działanie tylko przyniesie więcej złego, niż dobrego.


POETA


Wydawało mu się, że wszyscy patrzą w jego stronę. Że każdy mijany przechodzień w każdej chwili wskaże go palcem jakiemuś granatowemu policjantowi lub patrolowi okupantów i krzyknie:

- To jeden z nich! Brać go!

Ale nic takiego się nie zdarzyło i Poeta bezpiecznie oddalił się od zagrożonej strefy. Mógł zwolnić, skryć się w bramie. W samą porę, bo właśnie zaczął padać deszcz. Mocno. Naprawdę solidnie. To nawet dobrze. Bo wielu nie przygotowanych na załamanie pogody przechodniów szukało schronienia po bramach. Nie zwracał dzięki temu na siebie uwagi.

Deszcz jednak nie padał wiecznie. Przeszedł w nieco mniej intensywne opady i – chcąc nie chcąc – Poeta opuścił bramę i wrócił do swojej eskapady do Mateusza Skalnika.

Przyjaciel był w domu. Poecie poszczęściło się tym razem.

- Serwus, Sebastian – Mateusz przywitał go mocnym uściskiem dłoni.

- Serwus Mateusz – Poeta nie miał zamiaru owijać w bawełnę, co się dzieje, pomijając rzecz jasna niebezpieczne szczegóły. – Sprawa jest. muszę zatrzymać się u kogoś na jedną noc. Da radę?

- Jasne.

Nie zawiódł go.

- Mam bimberek. Trochę kiełbasy i jajek. Zjemy coś. Wypijemy.

Uśmiechnął się.

- Na jedną noc? – w tym ostatnim pytaniu krył się prawdziwy lęk.

- Tak. Tylko na jedną. – Potwierdził Poeta wchodząc do mieszkania Szkutnika.


SPRZĘGŁO


Wybiegł z mieszkania pozostawiając za sobą przestraszonych konspiratorów. Szybko zbiegł schodami, modląc się, aby zdążył dostać się na podwórze przed tym, nim Szkopy wlezą do bramy.

Chyba mu się udało. Przebiegł jedynie kilka kroków, kiedy usłyszał na klatce schodowej dudnienie buciorów. Przyspieszył.

- Halt! Halt!

Okrzyki za jego plecami spowodowały, że serce o mało nie wyskoczyło mu przez gardło. Nie odwracał się jednak, by sprawdzić, czy to do niego wołają. Wskoczył w wąską bramę. Upatrując swojej szansy w przedostaniu się na sąsiednie podwórze podskoczył, złapał się krawędzi betonowego muru podzielającego dwa podwórka, podciągnął z głuchym jękiem.

Huknął strzał i kawałek muru obok jego dłoni odprysnął.

A więc to do niego krzyczeli naziści.

Czując nagły przypływ sił znalazł się na krawędzi muru i w chwilę później, słysząc kolejny strzał za sobą zeskoczył po drugiej stronie.

Nie czekał, aż Niemcy zrobią to samo. Ruszył pędem, aż do bólu w płucach przez drugie podwórze. Wypadł z bramy, jak wariat przyciągając kilka niespokojnych spojrzeń. Potem pobiegł jedynie kawałek i zanurkował do kolejnej bramy. Zwolnił.

Klucząc, zmienił jeszcze dwie lub trzy ulice, aż upewnił się, że zgubił Niemców. Wszedł do jakiejś kawiarni. Zamówił herbatę i odczekał dwa kwadranse, upewniając się, że niebezpieczeństwo minęło. Przynajmniej dla niego.

O tym, co stało się z Elizą, jej babcią i człowiekiem, który przyniósł ostrzeżenie Sprzęgło wolał teraz nie myśleć.

Znał tylko jeden punkt kontaktowy. Awaryjny. Na wypadek spalenia większości mostów. Nie pozostało mu nic innego, jak tam pójść. Ostatnia deska ratunku.

Ciocia Monika. Żona kapitana wojska polskiego stacjonującego ostatnio gdzieś na Zamojszczyźnie, który przepadł bez wieści, kiedy Sowieci zaatakowali Polskę od wschodu. Pani Monika była prawdziwą damą. I miała kontakty. A Sprzęgło potrzebował kryjówki. Bo pętla wokół niego zdawała się zaciskać coraz bardziej.


BENIAMINEK


Chleb i zupa smakowały mu wyjątkowo dobrze tego dnia. Zawsze tak się czuł, kiedy uszedł z życiem z tarapatów. Tak inaczej. Tak pełen życia. To było naprawdę dobre uczucie.

Lało. Deszcz za oknem zdawał się nie mieć zamiaru przestać padać. Siekał grubymi kroplami znękane ulice. Zmywał krew i pył. Zalewał kanały.
Myślami Beniaminek był przy ostatniej akcji. Przy tym, jak rozegrałby ją ponownie i wychodziło mu na to, że zrobili kawałek dobrej, żołnierskiej roboty. Jak zawsze. A ten nowy – Stryj – okazał się być nie tylko godnym zaufania, ale również bystrym chłopakiem.

Zmęczonym ciałem weterana wstrząsnął dreszcz. Miał nadzieję, że nie przypłaci biegania po deszczu, a potem wdychania smrodu kanałów jakimś przeziębieniem. Nie był już młody i mogło to się skończyć nie najlepiej.
Gryps dostał wczesnym wieczorem. Dzisiaj. Za godzinę. Spotkanie z Tarczą w parku.

Niechętnie ubrał coś lepiej chroniącego przed deszczem i wybrał się na spacer. Przynajmniej to było pocieszające, że Tarcza żył i udało mu się zwiać z kotła.

* * *

Park był mokrym i nieprzyjemnym miejscem. Ale widok Tarczy – całego i zdrowego – zrekompensował Baniaminkowi niedogodność związaną z dotarciem na miejsce spotkania.

- Udało się wam? – zapytał bez ceregieli Tarcza.

- Tak. Stryj zaniósł to tam, gdzie trzeba.

- Świetnie. Przyciszcie się, aż do odwołania. Żadnych ćwiczeń. Pełna konspiracja. Żadnych działań. Nic.

Beniaminek spojrzał zdziwiony.

- Ten kocioł w transformatorowni nie był przypadkowy. Ostatnio Szwaby jakoś często robią takie kotły. Zgarniają nam jedną komórkę po drugiej. Człowieka po człowieku. Góra sądzi, że ktoś w dowództwie działa na dwa fronty, że Fryce mają swoich ludzi w naszych strukturach i to dość wysoko.

- Wierzysz w to? – zapytał Beniaminek.

- Wierzę tylko w Boga – powiedział pancerniak wpatrując się w twarz podkomendnego. – Ale tutaj coś jest na rzeczy, Beniaminek. Na razie macie rozkaz nie podejmować żadnych działań zbrojnych i czekać na kolejne rozkazy. Zrozumiano?

- Tak jest.

- Przekaż to swoim ludziom. Skontaktuję się z tobą, kiedy zmienią się rozkazy.

Uścisnęli sobie dłonie. Twardo. Po żołniersku i po chwili Beniaminek wracał już na swoją kwaterę.


WSZYSCY


Żar papierosa zalśnił w szarówce pokoju, kiedy osoba po drugiej stronie zaciągnęła się nim głębiej.

- Jesteś pewien? – zapytał siedzący po drugiej stronie przybrudzonego popiołem stołu mężczyzna.

- Tak.

- Trzeba coś z tym zrobić.

- Niby co?

- Nie wiem – głos rozmówcy balansował na skraju wybuchu wściekłości. – Coś. Nie można im na to pozwolić.

- Nic nie możemy zrobić i dobrze o tym wiesz.

- Jeszcze zobaczymy – w tonie głosu mężczyzny dało się wyczuć gniewne nutki.

- Najlepiej pozwolić sprawie dziać się własnym rytmem.

- Nie sądzę. To bomba z tykającym zapalnikiem. Wiesz, jakie mogą być echa, gdy ...

- Wiem. Idź już. Zaraz będzie godzina policyjna.
 
Armiel jest offline