Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-10-2012, 14:32   #89
Viviaen
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Pozwoliła głowie opaść z powrotem na poduszkę, przymknęła oczy i westchnęła. Oczywiście, miał rację. Była mu wdzięczna za opiekę, ale też zła za protekcjonalność, z którą się do niej odnosił. Protekcjonalność i... coś jakby żal? Jednak sama przed sobą musiała przyznać, że miał do tego prawo. W jego ocenie pewnie jest wiedźmą, która zaprzedała duszę w zamian za moc.
A jednak z nią został. Noga goiła się całkiem nieźle... a już sam fakt, że nie obudziła się właśnie podpalana na stosie też był wart uwagi...
Skupiła się i zaczerpnęła mocy, delikatnie wsuwając palce pod opatrunek. Po chwili poczuła ciepło promieniujące z całego ciała i skupiające się na zranionej nodze. Nie udało jej się całkowicie zasklepić rany, ale niemal całkowicie uśmierzyła ból i zatamowała krwawienie. Poruszyła nogą dla testu i stwierdziła, że na razie tyle jej wystarczy. Poprawiła bandaż i powoli usiadła na łóżku. Nie starała się nawet niczym zakrywać, doskonale wiedziała, że została obejrzana ze wszystkich stron niejako mimochodem. Nie sądziła, żeby ochroniarz - mimo butnego tonu, czegokolwiek próbował. Ale i tak w tej sytuacji owijanie się prześcieradłem byłoby co najmniej głupie, nie mówiąc już o tym, że krępowałoby ruchy.

Kiedy postawiła stopy na podłodze i stanęła na nogach, poczuła lekkie zawroty głowy i mdłości. A do tego nieprzyzwoicie głośno zaburczało jej w brzuchu, co wywołało na twarzy Tonna przelotny uśmiech. Nie wiadomo skąd na stole pojawiła się pajda chleba, ser i kubek wody. Mara spojrzała na nie przelotnie, ale podeszła najpierw do siedzącego przy stole mężczyzny.

- Nie ruszaj się - rzuciła i ostrożnie zdjęła temblak a jego ręki. Kiwnęła głową aprobująco, kiedy mimo wyraźnego spięcia, nawet nie drgnął. Badanie szło jej sprawnie. Wiedzy teoretycznej jej nie brakowało, a praktyka sama się narzucała. Nie raz opatrywała Dietricha, kiedy wracał poturbowany po zleceniu. Po bijatykach w karczmie też czasami udzielała pomocy zanim jeszcze zdołano sprowadzić medyka. Bez trudu stwierdziła, że z ręką nie jest najgorzej - bark był już nastawiony i - co najważniejsze, nie było żadnego złamania. Za to świszczący i płytki oddech świadczył o czymś znacznie poważniejszym. Mara rozpięła skórzaną kamizelę Tonna i podciągnęła mu koszulę. Delikatnie obmacała założony na żebra opatrunek, powoli nasiąkający krwią. Kilka żeber było co najmniej pękniętych, trochę potrwa zanim się zagoją. Syknął, kiedy wsunęła palce pod ciasny bandaż, ale nadal siedział bez ruchu. Kiedy zaczerpnęła mocy i rozpoczęła leczenie, drgnął, jakby chciał uciec od jej dotyku. Jednak zanim zdążyła się zawahać, położył swoją dłoń na jej dłoni. Potraktowała to jako deklarację zaufania, więc zrobiła tyle, ile mogła. Uśmierzyła ból, zatamowała krwawienie... Będzie musiała jeszcze tylko zmienić opatrunek i ciasno związać. Żebra będą musiały zrosnąć się same...

Kiedy skończyłe leczenie, znów zakręciło jej się w głowie. Przewróciłaby się, gdyby nie ochroniarz, który w ostatniej chwili ją wyłapał i posadził sobie na kolanach, po czym podał kubek z wodą. Mara wypiła kilka łyków i wstała, po czym podeszła do okna. Widok na most i pracujących na nim mężczyzn może nie był najpiękniejszy, ale pozwalał się skupić.

- Dziękuję za opiekę. Przykro mi, że nie jestem w stanie zrobić więcej dla Ciebie, ale po prostu nie potrafię... - wzruszyła ramionami i dopiero teraz odwróciła się do Tonna, obejmując się ramionami, na których pojawiła się gęsia skórka -[i] Pytasz co dalej? Dla mnie to oczywiste. Muszę dogonić Heidelmana... - nagły ból brzucha zmusił ją do przeniesienia się na łóżko i pozwolił ochroniarzowi wtrącić, że mają półtora dnia przewagi... na co Mara tylko zacisnęła zęby - Zostawili mi w ogóle cokolwiek?

Tonn podszedł bez słowa i spod łóżka wyciągnął wszystkie rzeczy, jakie miała przy siodle. Odetchnęła, gdy znalazła wśród drobiazgów puderniczkę i listy uwierzytelniające, za to stan sakiewki nie napawał optymizmem. Zwłaszcza w obliczu braku ubrania.

- Kiedy nas stąd wyrzucą?
- Jutro wieczorem... o ile zamierzasz skorzystać z gościny - odpowiedź była co najmniej sarkastyczna, na co Mara spiorunowała go wzrokiem. Spieszyło jej się, ale nie mogła przecież wyskoczyć nago jak pierwsza lepsza dziwka od niezadowolonego klienta. Powiała rześka bryza, więc Kobieta otuliła się kołdrą jeszcze raz przeliczając w myślach posiadane drobne.

- Masz jakieś pieniądze?

Westchnąwszy nad wyraz teatralnie Tonn sięgnął jeszcze raz pod łóżko - tym razem głębiej, i wyciągnął tobołek ubrań. Były powalane krwią i błotem i śmierdziały. Oczywiście, który facet zatroszczy się o przepranie ubrań...
Było to jednak więcej, niż Mara się spodziewała. Wystarczyło tu i ówdzie zacerować, przeprać na szybko i nie będzie źle...
Tylko futerko było doszczętnie zniszczone.

- Ekhem... Jeśli chcesz, to ja może zejdę na dół... może żona karczmarza coś suszy przy kominku albo jakaś dziewka? Trochę płaszcz Ci się... podarł...

Widząc piorunujące spojrzenie kobiety, ochroniarz odwrócił się na pięcie i już po chwili dało się słyszeć jego szybkie kroki na schodach.

***

Kiedy Tonn wyszedł, Mara poczuła, jak pod kołdrę wsunęła się miękka futrzana łapka i trąciła ją niecierpliwie, powodując zanurzenie palców w puderniczce. Diet wyraźnie domagał się uwagi, więc kobieta sięgnęła po zwierzę z zamiarem położenia sobie na kolanach i podrapania między uszami, ale kot zwinnie wywinął się spod jej ręki i z dumnie wyprężonym ogonem odszedł kilka kroków w kierunku okna, po czym spojrzał wyczekująco. Zaintrygowana czarodziejka podeszła do parapetu, na którym leżał upolowany przez Dieta rudzik. Niby wiedziała, że przynoszenie zdobyczy jest u kotów oznaką troski ale i tak skrzywiła się na widok “prezentu”. Będzie się musiała jakoś... tego... pozbyć... Kiedy wzięła go do ręki, zadowolony kocur zaczął ocierać się jej o kostki, mrucząc głośno. Sama nie wiedząc dlaczego to robi, przykryła drobne pierzaste ciałko drugą ręką, głaszcząc je lekko... Omal nie krzyknęła, gdy wybracje kociego pomruku przeszły przez jej całe ciało i skupiły się na ułamek uderzenia serca w zamkniętych dłoniach, by za nieskończenie długą chwilę spowodować poruszenie się martwego ptaszka. Tym razem krzyknęła cicho i otworzyła palce, gdy poczuła, jak ostry dzióbek próbuje znaleźć drogę na wolność.

Z osłupieniem przyglądała się jak rudzik stojąc na jej otwartej dłoni czyści i poprawia sobie piórka, po czym zrywa się do lotu i powoli niknie - mały szary punkcik na tle błękitnego nieba.

***

Kiedy Mara oderwała w końcu spojrzenie od widoku za oknem i spojrzała w dół, zobaczyła, że siedzący przy jej stopach Diet jak gdyby nigdy nic myje sobie pyszczek.

***

Do powrotu ochroniarza Mara - po domyciu własnej skóry, zdążyła przy pomocy igły z nitką oraz cebrzyka z wodą i szmatki doprowadzić ubrania do stanu używalności. Teraz jeszcze - rozłożone na stole i przewieszone przez krzesło - wietrzyły się na tyle, na ile to było możliwe.

- Jeśli jesteś gotowa, konie już są gotowe do drogi - Tonn stanął w drzwiach izby i krytycznie spojrzał na swoją podopieczną - Zjedz coś, strasznie blada jesteś... i się ubierz. Marzniesz. - ostatnie słowo doprawione było sporą ilością ironicznego rozbawienia.

Czarodziejka bez słowa ubrała się w nie do końca suche ubrania i zabrała z parapetu zapomniany chleb z serem, zmuszając się do przełknięcia kilku kęsów. Schodząc do stajni zdążyła się dowiedzieć że uprzejmy karczmarz zgodził się sprzedać im tygodniowy prowiant za niższą cenę z uwagi na zwolnienie pokoju przed czasem i nawet dość chętnie dorzucił do tego bukłaczek wina. Mara zgadywała, skąd w karczmarzu tyle dobrej woli... ale każdy miedziak był w tym momencie na wagę złota więc nawet nie próbowała protestować.
Kiedy przytroczyła do siodła swój nader skromny dobytek, ochroniarz rzucił jej jeszcze jedno zawiniątko, po czym wyjechał na dziedziniec. Tobołek okazał się być płaszczem podróżnym całkiem niezłej jakości. Był jeszcze wilgotny i zdecydowanie za szeroki, ale zarzucony na ramiona grzał przyjemnie i chronił przed wiatrem.
Postanowiła jednak nie pytać...

***

Przy otwieraniu drzwi mały srebrny dzwoneczek zadźwięczał cicho. Sklep “Ex Corde” od podłogi do sufitu zapełniony był najprzeróżniejszymi medalikami, figurkami, obrazami i tym wszystkim, co mogłoby się przydać gorliwym wyznawcom tych bardziej i tych mniej popularnych bogów i bogiń. Dewocjonalia były zarówno drewniane - dla mniej majętnych, ale również złote i wysadzane klejnotami - dla tych bardziej zamożnych. Wewnątrz panował ciepły półmrok, przesycony zapachem najrozmaitszych kadzideł i pachnących świec wotywnych różnych kształtów i rozmiarów. Nie zabrakło również noży i mieczy a także maści i bandaży - każdy mógł się zaopatrzyć w to, co było mu potrzebne.
Oczywiście każdy, oprócz... “złych”.
Dla herezji nie było w tym przybytku miejsca...

Mara bez pośpiechu przeglądała asortyment, niby to szukając odpowiedniego symbolu Shalyi, który mogłaby nosić na piersi i odpowiedniego daru, który mogłaby złożyć w świątyni. Ignorowała pełne irytacji spojrzenia Tonna, który kręcił się przy drzwiach niby to oglądając symbole Sigmara, ale w rzeczywistości pilnując wejścia. Poza nimi w sklepie była jeszcze jedna kobieta, od dobrych kilku minut nie mogąca się zdecydować na jedną z dwóch wag Vereny. Stojący za ladą mężczyzna z nieskończoną cierpliwością zadawał coraz to nowe pytania, pomagając niezdecydowanej klientce podjąć decyzję. Był niewysoki, lekko łysiejący i miał bardzo przyjemny głos... którym w końcu pogratulował kobiecie idealnego wyboru i dokończył transakcji.

Kiedy zadowolona wyznawczyni bogini sprawiedliwości opuściła sklep, czarodziejka zerknęła przelotnie na Tonna. Ten kiwnął głową i stanął przy drzwiach, blokując wejście. Mara podeszła do lady trzymając w dłoni niewielką czerwoną świeczkę, wygrzebaną gdzieś z samego dna wiklinowej skrzynki. Bez słowa przywołała na dłoni niewielki płomyczek i zapaliła od niego świeczkę, którą podała mężczyźnie stojącemu za kontuarem. Przyjął ją i wetknął w niewielki świecznik, nie gasząc. Dopiero teraz Mara odetchnęła spokojniej.

- Obawiam się, że potrzebujemy pomocy...

Mężczyzna skinął głową i ruszył do wyjścia ze sklepu, dzierżąc w dłoniach masywny klucz i tabliczkę z napisem “zaraz wracam”. Kiedy zamknął sklep, poprowadził oboje na zaplecze, gdzie przy sporej wielkości blacie odwrócona do nich tyłem kobieta przygotowywała mieszanki zapachowe do kadzideł. Mara bez trudu rozpoznała większość składników, choć były i takie, co do których nie miała pewności. Jednak nie po to tu przyszli. Bez zbędnych wstępów pokazała list uwierzytelniający i wyjaśniła ich sytuację - zostali zdradzeni i nie mają dużo pieniędzy, za to mają dość konkretne potrzeby... i nie mają czasu. Wyraziła nadzieję, że nie zmarnowała go na darmo, przychodząc tutaj.
Zapadła cisza.
Mężczyzna podszedł do kobiety, objął i zaczął z nią cichą rozmowę. Widać było, że nie są zgodni, kobieta zacisnęła dłonie na krawędzi stołu i potrząsnęła głową. Mara zauważyła u niej dziwną sztywność jednego barku. Jakby miała kiedyś wybity i nieumiejętne nastawienie zaburzyło naturalną ruchomość stawu. Pewnie powodowało też ból... Widząc, że potrzebuje dodatkowego argumentu, czarodziejka podeszła i położyła kobiecie rękę na ramieniu, rozpoczynając leczenie, zanim zdąży zaprotestować. Zgodnie z przewidywaniami zaskoczona kobieta odwróciła się gwałtownie, usiłując się wyrwać. Mara przytrzymała jej rękę, powodując lekkie przesunięcie się stawu. Z cichym kliknięciem bark wskoczył na swoje miejsce...

Kobieta krzyknęła i złapała się za ramię, po raz pierwszy od tygodni nie czując bólu. Odwróciła się do męża i tylko kiwnęła głową, po czym wyszła do głównej sali sklepowej. Mężczyzna natomiast skinął na Marę i Tonna i poprowadził ich na tyły kamienicy, w której się znajdowali. Po przejściu kilkunastu metrów zapukał w dziwny sposób do nierzucających się w oczy wąskich drzwi na tyłach sąsiedniej kamienicy. Uchyliły się tylko na kilka centymentrów a z wnętrza dało się usłyszeć tylko jedno pytanie - ile? Sprzedawca w odpowiedzi wsunął w szparę mieszek z pieniędzmi, by po chwili odebrać tą samą drogą niewielkie pudełeczko, które wręczył Marze. Ta zajrzała szybko do środka i kiwnęła z satysfakcją głową - tyle wystarczy...

***

Pod adresem, który na odchodne podał im właściciel “Ex Corde”, znajdowała się obskurna speluna, szumnie nazwana “Trójząbem Mannana”. Zgodnie z instrukcjami podeszli do kontuaru, pytając o braci Schurke. Karczmarz skinął tylko głową w kierunku stolika w rogu, gdzie trzech typów spod ciemnej gwiazdy grało w kości. Mara zamówiła dzban piwa i podeszła z nim do stolika, stawiając z rozmachem na środku blatu.

- Podarunek od serca, panowie...

Spojrzeli na nią i na stojącego obok Tonna, po czym zrobili im miejsce na ławie. Pertraktacje były krótkie, choć burzliwe. Ostetcznie jednak cała trójka zgodnie podniosła się z miejsc i ruszyła do stajni, siodłać konie.
Tylko najstarszy odwrócił się jeszcze na pięcie, wbijając w Marę twarde spojrzenie wodnistoniebieskich oczu.

- Tydzień, panienko. Tydzień do zachodu słońca i ani minuty dłużej, jeśli się nie wywiążecie. Tyle macie od serca...

***

Pięcioro konnych poruszało się po trakcie zdecydowanie szybciej, niż ciężki wóz, zwłaszcza, że Marę gnała wściekłość i pragnienie zemsty. Za kogo się ten zasmarkany chłystek uważał? Naprawdę liczył na to, że będzie mógł ją bezkarnie zdradzić?
Zielone oczy czarodziejki płonęły wewnętrznym blaskiem, tak, jak oczy czarnego kota, który wystawiwszy pyszczek spomiędzy fałd płaszcza swojej pani, obrzucił ją przelotnym spojrzeniem i ułożył wygodnie do snu.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline