Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-10-2012, 15:11   #108
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Stos drzew, gałęzi i błota z pewnością nie znalazł się tutaj przez przypadek. Raczej można by sądzić, że jakaś złośliwa istota, lub grupa istot (co było bardziej prawdopodobne, uwzględniając ilość leżącego na drodze barachła) postarała się utrudnić drogę porządnym wędrowcom.
- Spróbujmy to obejść - zadecydował Detlef. - W końcu to las, a nie żywopłot czy zasieki.

W ścieżkę, którą niedawno minęli, niezbyt wierzył. Tylko idiota mógłby tyle pracy włożyć w zaporę, a pominąć znajdującą się tuż obok w miarę wygodną dróżkę.

Przedarli się przez zarośla. Nie było to bardzo łatwe, ale jak najbardziej możliwe. Jedynie co to wyszli bardziej przemoczeni, niż byli do tej pory, bardziej zabłoceni, czy trochę też bardziej poranieni przez ciernie. Ale w gruncie rzeczy, zważywszy na obecnie panującą pogodę, nie robiło to im wielkiej różnicy. Wrócili na szlak po drugiej stronie zaspy. Kilkadziesiąt kroków dalej zobaczyli taką samą ścieżkę, jak wcześniej. Prawdopodobnie stanowiła ona rzeczywiście obejście zaspy, taką ścieżkę o kształcie litery U. Teraz mogli iść jednak dalej, w kierunku miasta.

Być może warto było sprawdzić, czy ktoś zrobił na ścieżce zasadzkę, jednak Detlef nie miał zamiaru zaspokajać swojej ciekawości, ani tracić czasu. Ani - tym bardziej - ryzykować.
Ruszyli dalej. Rolf i idący za nim Detlef z jednej strony drogi, Konrad - po drugiej. Wszyscy gotowi do zareagowania na pierwszą oznakę niebezpieczeństwa.

Dalsza droga przebiegała zaskakująco spokojnie. Czy to postura Konrada budziła strach wśród ewentualnych wrogów, czy co innego, tego nie wiedzieli. Ważne było to, że o zachodzie, po przejściu przez wioski przylegające do Kroppheimu dotarli i do samego miasta. To było już zdecydowanie bardziej ruchliwe, niż poprzednie. Już od wielu, wielu dni nie widzieli tylu ludzi. Mimo wieczornej pory wszystko żyło własnym życiem.
- Jak trafić do siedziby straży miejskiej? - spytał Detlef pierwszego napotkanego mieszkańca, z wyglądu przypominającego kupca.
Konrad i Rolf stali za szlachcicem niczym ochroniarze.
- Panie, tu nie daleko. Widzicie ten budynek duży, to tam - wskazał palcem mężczyzna. - Herr Mirco Goldstein, dowódcą tam - dodał po chwili.
- Dzięki - odparł Detlef. Skinął głową i ruszył we wskazanym kierunku.

- Detlef von Halbach - powiedział do stojącego przy wejściu i wyraźnie się nudzącego strażnika. - Zaprowadź mnie do dowódcy. Ten coś stęknął niezadowolony z tego, że musi ruszyć swym zadkiem, po czym machnął ręką.
- Cho - burknął po czym zaprowadził Detlefa i jego ‘ochroniarzy’ na piętro.
- Herr dowódco, jakiś interesant do pana - rzekł strażnik.
- Tak? - podniósł wzrok Goldstein. Był on postawnym, pedantycznie ostrzyżonym mężczyzną ubranym w czyściutki mundur, na którym widniało kilka medali. U boku jego postawnej, nienagannej sylwetki, przypasana była szabla.
Na jego tle Detlef, chociaż po drodze ściągnął sfatygowany płaszcz podróżny, wyglądał nieco mniej elegancko.
- Detlef von Halbach - przedstawił się. - Proszono mnie o przekazanie tego pisma.
Podał Goldsteinowi list otrzymany od Allana.
Mirco przejął list, zrobił parę kroków w tył, odwrócił się i złamał pieczęć. Widać było, jak powoli otwiera pismo, odwraca na drugą stronę, po czym odwrócił się na pięcie i spojrzał na Detlefa.
- Co wy se jajca ze mnie robicie, panie Detlef?! - burknął, a oczom szlachcica ukazała się pusta, niespisana kartka papieru, którą Goldstein pomachał mu przed nosem. - Co to ma znaczyć ja się pytam - warknął będąc niezbyt kontent z zaistniałego żartu.
Detlef spojrzał na Konrada i Rolfa, jakby chciał sprawdzić, czy oni również nie zniknęli.
- Jak dostałem, tak oddaję - powiedział. - To miała być ponoć prośba o pomoc. Dziwne.
- Przechodziliśmy przez Waldikhausen - mówił dale - Miasto wyglądało na opuszczone. Nocą zaatakowały nas jakieś cienie. Jeden z moich towarzyszy zginął, drugi gdzieś przepadł. Okazało się później, że cienie pozabijały prawie wszystkich mieszkańców. Tak przynajmniej mówił Allan Schreiber, przywódca tych, co przeżyli i nie chcieli odejść. Jako że moja droga wiodła dalej, zgodziłem się zabrać to pismo. Mogę? - pytał, wskazując na trzymany przez Mirco papier. Chciał sprawdzić, czy są tam ślady, że ktokolwiek kiedykolwiek postawił tam choćby jedną literkę.
Góra mięsa i Chucherko potwierdzili skinięciem głowy słowa Detlefa. Sami wyglądali na równie zaskoczonych, że dostarczali puste pismo. A, jak zauważył po oględzinach papieru Detlef, był on rzeczywiście czysty, jak łza. Nikt, nigdy, na tym papierze nic nie napisał.
- Dobra - burknął Mirco - spiszę raport z tego co gadacie, zajmę się tym, a wy nie zaprzątajcie sobie już tym głowy. Możecie iśc. - Goldstein odszedł parę kroków, usiadł przed ławą i zaczął pisać raport. Detlefow zauważył, że kapitanowi, który pisał list, odsłonił się tatuaż na nadgarstku. Nie był jednak w stanie stwierdzić z tej odległości, co to jest, był on też tylko w niewielkim stopniu odsłonięty.
- Coś jeszcze? - podniósł głowę znad papierów Mirco.
- Jak mamy sobie nie zwracać głowy? - spytał zaskoczony Rolf. - Wszak to nasi krajanie tam giną.
- Właśnie - potwierdził Konrad.
- Może wyśle pan paru ludzi - zaproponował Detlef. - Pójdziemy z nimi. Tam przyda się każda pomoc i to jak najszybciej.
- No to mówiłem pany, że się tym zajmę. Oczywistym jest, że wyślę ludzi... z samego rana. W nocy śmierć, jak mówicie sami. Zaraz dam rozkaz, by zmobilizować ich. A jak tyłki wasze się nie trzęsą ze strachu i palą się do bitki, to bądźcie tu też skoro świt - rzekł po czym skinął w kierunku jednego ze strażników, ten od razu wyszedł, by przekazać rozkaz.
Detlef skinął głową. Nie pozostawało nic innego do zrobienia, jak wyjść.
- Gdzie można tu odpocząć? - spytał. - Dobre jedzenie, czyste posłanie - dodał.
- Wyjdziecie, pójdziecie w prawo, za jakieś dwieście kroków później w lewo i tam macie karczmę - odpowiedział Mirco.
- Dzięki. Do zobaczenia - powiedział Detlef.
Wyszli odprowadzeni wzrokiem jednego ze strażników. Czy Detlef wpadał w paranoję lekką, czy też wręcz przeciwnie, ale teraz wydawało mu się, że i strażnik miał dziarę na szyi. Znowu jednak nie wiedział jej dokładnie, tylko mały zarys, który zaraz skrył się za kołnierzem strażnika.

- Widział może który z was, jaki tatuaż ma Mirco? - spytał, gdy już znaleźli się na ulicy. - Mignął mi tylko przez chwilę, a i to nie cały.
- Ja żem nie widział nic, a nic - odrzekł wielkolud.
- Ja też nie spostrzegłem - dorzucił mniejszy.
- No nic. Ma, to ma - stwierdził Detlef. - Pewnie nic ważnego.

Po przejściu niespełna pięćdziesięciu kroków Detlef zaczął odnosić wrażenie, że ktoś ich śledzi. Oglądnął się jednak nic nie zauważył. Odwrócił się w drugą stronę... ktoś jakby schował się specjalnie za rogiem. Minął jednego z mieszkańców... miał wrażenie, że dziwnie na niego spogląda. Teraz dostrzegł jakiś zarys w oknie na piętrze w budynku przed nimi. Z budynku straży wyszło właśnie dwóch strażników, którzy skierowali się za przybyszami.
Omamy, albo mania zwana prześladowczą, pomyślał Detlef. Nic jednak do swych kompanów nie powiedział. Jeśli są bystrzy, Rolf szczególnie powinien, to sami dojrzą coś dziwnego.
- Gdzie tu - zaczepił jednego z przechodniów - znaleźć można jakiego płatnerza, lub sklep, gdzie broń dostać można - spytał.
- Przy rynku, rano - burknął mężczyzna lustrując ich wzrokiem.
- Co ‘rano’? - spytał Detlef. - Tylko rano jest otwarty? Nigdzie bełtów kupić nie można?
- Pewnie gdzieś można - odpowiedział, niewiele pomagając Detlefowi.
- Dziękuję. Bardzo - odparł Detlef. Przygłup jakiś, albo nieumiałek. - A mogę się dowiedzieć, jak trafić do świątyni Shallyi?
Położenie tego obiektu powinno być znane nawet półgłówkowi.
- Tam - wskazał ręką - po drugiej stronie miasta.
Detlef skinął głową w geście podziękowania. Zrobili kilka kroków, po czym Detlef zatrzymał się.
- Idźcie do gospody - powiedział do swoich towarzyszy. - Zaraz do was dołączę - obiecał.
- Mam złe przeczucia - syknął Rolf, Konrad natomiast spojrzał na nich pytająco. - Ktoś nas śledzi, jestem pewien - dodał po chwili najmniejszy z trójki. W tym czasie, gdy przystanęli strażnicy zdołali się zbliżyć o kilkanaście kroków. Dyskretnie ułożyli dłonie na rękojeści broni. Osoba w oknie cały czas na nich spoglądała, a za kolejnym skrzyżowaniem spostrzegli cień na ścianie oświetlonej przez latarnię.
- Jak nas kto napadnie, to nas strażnicy poratują - powiedział Detlef tonem, delikatnie mówiąc, kpiącym. - Chyba po to nas pilnują, żeby się nam nic nie stało.
- Nie ufam im też - syknął Rolf.
- No to zobaczymy, co zrobią, jak nas dogonią - powiedział Detlef. - W końcu możemy się zatrzymać i zacząć podziwiać uroki tego miasta. Na przykład tamten dom. - Pokazał jeden ze znajdujących się niedaleko budynków. - Gdyby tak go odmalować, to całkiem nieźle by wyglądał.
- Ciekawe, ile takie coś kosztuje - powiedział Konrad. - No, ale jak dla mnie, to drzwi by musiały być wyższe.
- Dla ciebie to wrota od stodoły są małe - dociął mu Rolf.
Z każdym zdaniem strażnicy byli coraz bliżej. Byli tuż, tuż. Nagle w uliczce dochodzącej od lewej pojawiło się dwóch zakapturzonuch ludzi. Po drugiej stronie cień się poruszył, choć nie było widać osoby go rzucającej. Zarys postaci, która była za oknem, nagle znalazł się przed.
- Cienie! - krzyknął Rolf dobywając łuku. - Uciekać! - rzucił jeszcze. W tym momencie i strażnicy ruszyli do biegu wyciągając miecze. Biegli bez wątpienia na nich.
W dłoniach Detlefa w mgnieniu oka znalazły się rapier i lewak.
- Razem się trzymać! - krzyknął. - I pod ścianę!
Najlepiej by było stanąć gdzieś w drzwiach.
Niestety do drzwi było teraz bliżej strażnikom, niż nim. Ruszyli więc w kierunku ściany. Konrad napinał mięśnie, robił groźną minę, wykrzykiwał.
- Chodźcie! Chodźcie tu poczuć mój topór! Chodźcie psubraty nędzne!
Rolf okazało się tyle odwagi nie miał, ruszył czym prędzej przed siebie, minął zbliżających się z bocznej uliczki. Chyba mu się uda... Jeden z Cieni pognał za nim. Pozostali zaczęli okrążać zbliżających się do ściany. Strażnicy zwolnili, zachowali bezpieczną odległość, nie atakowali. Nic się nie odzywali, patrzyli tylko jak na zwierzynę i wraz z pozostałymi zacieśniali obwód. W każdej chwili mogli się jednak rzucić do ataku.
- Szlag by was trafił. - Detlef nie sądził jednak, by to życzenie mogło się spełnić. - Poczekajmy, aż podejdą bliżej - powiedział do Konrada.
Nie podeszli, zatrzymali się w miejscu, zacieśniając krąg i pozbawiając możliwości ucieczki. Kątem oka zauważyli, jak uciekający Rolf nagle, jakby pchnięty olbrzymim podmuchem powietrza, wprost poleciał na ścianę pobliskiego budynku.
Czekając na to, aż wrogowie zbiorą wreszcie trochę odwagi, Detlef sięgnął po kuszę. Jeśli tamci wolą stać daleko... dla bełtu to żaden problem.
Gdy tylko Detlef podniósł kuszę, zakapturzeni zrzucili kaptury
- Khyyyyy – syknęli obaj, a oczom przerażonego Konrada i Detlefa ukazały się paszcze z wydłużonymi kłami. Obaj słyszeli opowieści o wampirach, żaden z nich jednak takowego na własne oczy nie widział. Do tej pory. Nim zdążyli zareagować, wprost przed nimi, jakby z nieba wylądował kolejny. Większy, dostojniejszy, ubrany w długi skórzany płaszcz. Kobiety mogłyby nawet rzec, że urodziwy mężczyzna o bladej cerze i długich, ciemnych włosach. Śmierć zajrzała im właśnie w oczy.
- W imię Shallyi - powiedział Detlef.
Strzelił.
 
Kerm jest offline