Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-11-2012, 17:11   #21
GreK
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
#4. Walka o przetrwanie.

Wyrosło we właściwym momencie. Skorzystało z chwili, gdy wiatr powalił stare już drzewo-matkę tworząc sporą wyrwę w koronach, przez którą wpadło wystarczająco dużo światła. Szybko wybiło się z podszytu i wygrało walkę z innymi drzewami-braćmi.

Po wielu latach wyrosło duże i rozłożyste. Wybijało się koroną ponad las, wygrywało swoją walkę o życie. Miało przewagę nad innymi, miało dostęp do światła. Jego szerokie, mocne korzenie, wbijały się w glebę, czerpiąc z niej życiodajne soki.

Wtedy jednak stało się coś nieprzewidywanego. Podczas jednej z mocniejszych burz, jego wzrost stał się wadą. Piorun uderzył w jeden z jego konarów. Gałąź pękła i oderwała się. Duża, cieknąca żywicą rana nie goiła się. Wdała się gangrena - grzyby wgryzły się w żywy organizm. Powstała wyrwa, która przekształciła się z czasem w dziuplę. Wpierw zamieszkały ją muchołówki. Drzewo pruchniało. Dziupla powiększała się, muchołówki zostały z czasem wypłoszone przez kunę leśną, która zajęła ich miejsce. Pień stawał się pusty. W końcu nawet kuna opuściła to lokum.

Drzewo umierało.

Kesa z Imari.
Puszcza Gór Krańca.
Biegli, ile sił w płucach. Choć nie widzieli zagrożenia, czuli że jest realne.
Gdy wilki wypadły z wąwozu, byli już daleko. Zwierzęta zwęszyły jednak i podjęły trop. W miejscu rozdzielenia ludzi, pokręciły się chwilę z nosem przy ziemi, po czym pognały za biegnącą parą. Gdy brodacz z dziewczyną dotarli do podmokłych terenów pogoń była tuż za nimi. Chłop zwolnił biegu, rozejrzał się uważnie, po czym trzymając dyszącą z wysiłku towarzyszkę za rękę przykazał jej iść dokładnie za nim.


Zwolnili znacznie. Brodacz podniósł leżący kij i nim postawił stopę badał nim teren. Powoli zapuszczali się w głąb bagna. Wilki zobaczywszy ich puściły się za nimi na przełaj i serce Kesy zamarło z przerażenia. Jednak gdy wpadły do wody a ich łapy zaczęły grzęznąć w błocie zawróciły. Krążyły jeszcze wokół, szukając możliwości dobrania się do oddalającej się ofiary, lecz ostatecznie zrezygnowały i porzuciły swój łup. Udało im się uciec.

Przeprawa przez bagno szła im powoli. Bućko systematycznie badał teren nim na niego wszedł. Kesa stawiała stopy dokładnie w miejscu śladów mężczyzny. Często zmieniali kierunek, lub wręcz musieli się wracać by pójść inną drogą. Bagno śmierdziało a przeprawa przez niego była nie mniej męcząca niż wcześniejszy bieg. Okolica była ponura i przygnębiająca. Dlatego też ucieszyła się niezmiernie gdy po kilku godzinach brodzenia w błocie i zapadania się w nim po kolana, w końcu wyszli na suchą powierzchnię.

Słońce już zachodziło, gdy ich oczom ukazała się osada.


Otoczona drewnianą palisadą z dwupoziomową wieżą górującą nad bramą. Od południowej strony dostępu do osady chroniło jezioro.

Doszli do bramy. Była zamknięta. Bućko załomotał pięścią.

- Czego tam? - odpowiedział mu głos.

- Rozewrzyj drzwi! - pogonił strażnika - Ino wartko...

- A bo co?

- A bo ci zara nogi z dupy powyrywam - zeźlił się nie na żarty. - Jak mi zara rygli nie odsuniesz, to jakem twój stryj tak ci...

Nie zdążył dokończyć swej groźby, bo dały się słyszeć postękiwania odsuwanych rygli, po czym ze skrzypieniem otworzyły się odrzwia w bramie, z których wyłoniła się postać z lampą oliwną w dłoni. Spod krzaczastych brwi spoglądała na nich wykrzywiona w migotliwym świetle brodata twarz, z szerokim, trójkątnym nosem.


- Trza było gadać, że to wyście są - jęła się tłumaczyć. - Mnie skąd wiedzieć.

Weszli na pusty plac, za którym stały dwa wyróżniające się wielkością budynki. Dwupiętrowa chata ze stołbem i przyczepioną do niej częścią gospodarczą oraz drugi, smukły, zwarty o podstawie czworoboku. Zostawili oddźwiernego i minęli dwa wspomniane przybytki. Reszta wioski okazała się skupiskiem kurnych chat, ustawionych prostopadle do placu i bramy, tworzących proste ulice.

Weszli do którejś z kolei uliczki. Bućko jak huragan wpadł do wnętrza chaty, mało nie wyrywając drzwi z zawiasów.

- Co z nim?

Weszła do środka. Jedna izba była podzielona na dwie części. Mniejszą, ogrodzoną drewnianym płotkiem, zajmowały zwierzęta hodowlane. W większej mieszkalnej paliło się ognisko. Przy ognisku na posłaniu ze słomy leżał chłopak, nad którym klęczał Bućko i kobieta przykładająca mu chustę zamoczoną w zimnej wodzie do czoła. Powietrze było ciężkie od dymu, który zalegał u powały. Kesa wyczuła mdły zapach ziół uspokajających.

- Bez zmian - odpowiedziała kobieta. - Gorąc nie ustępuje.

Kesa nachyliła się nad chłopcem. Jego czoło było rozpalone. Rozcięta nogawka spodni odsłaniała siną i napuchniętą nogę. Po szybkim rozeznaniu wyglądało na to, że oprócz złamania piszczela nastąpił wewnętrzny wylew, z którym chłopak nie mógł sobie poradzić. Złoziemny korzeń, przyszło jej od razu do głowy. Mogła sobie poradzić bez niego, lecz... tak... dlaczego od razu o tym nie pomyślała. Złoziemny korzeń pomagał w krzepnięciu krwi i zamykaniu naczyń krwionośnych a występował na bagnach.

Chłopak był młody i ciągle walczył. Jak długo jeszcze wytrzyma?

Cathil Mahr.
Puszcza Gór Krańca.

Cathil pobiegła drogą, z której przyszła, skręcając z niej później, aby nie wpaść na stado, które widziała przy strumieniu. Biegła dość długo, nim w końcu zdecydowała przystanąć. Nikt jej nie gonił. Przed czym uciekała ta dwójka? Nie wiedziała.

Wybrała kierunek, który wydawał jej się słuszny i podążała nim dopóki nie napotkała przeszkody w postaci podmokłego terenu. Stały na nim puste, powykrzywiane kikuty drzew i zalatywało małym smrodkiem. Nie bardzo uśmiechało jej się zapuszczanie w tamte tereny, tym bardziej, że wiedziała, czym może się to skończyć, więc postanowiła je obejść. Idąc jego skrajem natrafiła na dwie, zasługujące na uwagę znaleziska. Pierwszym była kupka kamieni, ułożona na siebie, jeden na drugi w malutki stosik. Obejrzała je sobie. Na pewno nie znalazły się tutaj przypadkowo, lecz nie znalazła w nich nic szczególnego. Kilkadziesiąt metrów dalej zauważyła, że z mokradła wystaje rękojeść miecza.

Gdy słońce miało się ku zmierzchowi i czas było pomyśleć o miejscu na nocleg, wyczuła zapach dymu i skierowała swe kroki w stronę, z którego dochodził. Na tle ciemnego nieba odcinały się zarysy murów. Podeszła do bramy. Była zamknięta. Zastukała. Odpowiedziała jej cisza. Zastukała ponownie.

- Czego tam znowu, hę? - odpowiedział jej głos zza bramy.

Rednas Kella, Ellfar Ravil
Puszcza Gór Krańca

Czerwone ogniki na trawie zatańczyły między elfami i wilkami, rozdzielając ich. W rękach Rednasa zalśnił rapier, zaś Ellfar odbiegnąwszy pod drzewo stanął z łukiem wycelowany w ślepia zwierzęcia.

Drapieżniki na widok płonącej trawy odskoczyły. Głęboko zakorzeniony instynkt kazał im wycofać się. Ogień oznaczał niebezpieczeństwo. Ogień oznaczał śmierć. Z drugiej strony, ten sam instynkt podpowiadał im, że żeby przeżyć, muszą polować. Te sprzeczne impulsy walczyły teraz ze sobą o palmę pierwszeństwa. Wilki oddaliły się na bezpieczną odległość, lecz nie spuszczały potencjalnej ofiary z oczu.

Trwali w tym zawieszeniu czekając kto uczyni pierwszy krok. Ta sytuacja nie mogła ciągnąć się w nieskończoność. Za nimi ucztujące stado, które mogło skończyć lada moment i zainteresować się niezwykłym światłem, przed nimi dwa samotne wilki, krążące w bezpiecznej odległości. Musieli podjąć decyzję. Co dalej?

Nena Deacair, Orin Sorley.
Puszcza Gór Krańca.

Do umierającego drzewa, którego pień toczył rak, wpierw wrzucony został niziołek, później wśliznęła się półelfka. Pogoń, którą Nena czuła już od jakiegoś czasu, Orin dopiero teraz usłyszał. Jeźdźcy spieszyli się. Chcieli jak najszybciej pomścić poranną zniewagę. Byli przez to nieuważni i minęli kłusem kryjówkę dwójki uciekinierów. Ślady jednak skończyły się po kilkuset metrach. Wstrzymali konie, ktoś zsiadł z wierzchowca i zbadał tropy. Wyglądało na to, że niziołek z piękną dziewczyną po prostu rozpłynęli się w powietrzu. Niestety dla prześladowców, ślady po których tutaj trafili zostały już zadeptane przez końskie podkowy. Szukali czas jakiś jeszcze, lecz musieli w końcu odpuścić. Spruchniała szczęka głośno wyrażał swoje niezadowolenie i wyzywał kompanów od najgorszych. W końcu, gdy dał już upust swojej złości, wsiedli na spienione konie i kłusem udali się w drogę powrotną.

Bard i druidka przeczekali jeszcze jakiś czas w ukryciu nim zdecydowali się wyjść i udać w dalszą drogę. Kilka kolejnych dni wędrowali przez puszczę bez przeszkód aż drogę przecięła im rzeka. Ruszyli pod prąd wzdłuż jej brzegu.

W pewnym momencie Decair dała znać Orinowi, żeby zamilkł i nie chodziło jej bynajmniej o to, że przez te kilka dni wspólnej podróży niziołkowi buzia się właściwie nie zamykała. Wyczuła przed sobą obecność drapieżników. Skupiła się na impulsach, które do niej dochodziły. Z otaczającej ją burzy informacji dotarły do niej sygnały kilku, sześciu, może ośmiu wilczych umysłów. Odczytała z nich spełnienie, zadowolenie, senność. Uśmiechnęła się do siebie i już miała dać znać towarzyszowi, żeby ruszali dalej, gdy wyczuła coś jeszcze. Dwa słabsze, odleglejsze wilcze sygnały, wyrażające złość, rozdrażnienie, nutkę strachu. Wyjaśniła szybko towarzyszowi sytuację, w której się znaleźli.

Wszystkie sygnały dochodziły do niej z kierunku, w którym podążali. Mogli je ominąć, nakładając drogi, lub ruszyć w ich stronę i zaryzykować spotkanie z drapieżnikiem.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline