Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-11-2012, 23:18   #93
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Morryci uczą, że samo przejście pod opiekę Kruka nie jest bolesne. Chwili gdy życie ulatuje z cielesnej powłoki nikt nie powinien się bać. Nie ma ona niczego wspólnego z cierpieniem i jedyne do czego można ją porównać to zapadnięcie w zasłużony sen po bardzo długim dniu ciężkiej pracy. To niewysłowiona ulga jaką niesie dotyk Morra. Taka sama dla możnego i dla nędzarza. I tak samo nieuchronna. Większość ludzi wierzyła w to. Większość robiła to ze strachu. Nie wielu jednak było takich, którzy mogli potwierdzić te świętobliwe nauki własnym doświadczeniem. Jedną zaś z tych osób bez wątpienia była Sylwia. Tylko, że Sylwia cierpiała. Cierpiała tak bardzo, że miała wrażenie, że ból strawiwszy jej ciało i odebrawszy wszystkie zmysły zabrał się za ducha. Nie mogła ani wrzeszczeć, ani się ruszać. Czy w ogóle istniała jeszcze? Wiedziała tylko, że cierpiała. I jeszcze coś... Znała ten ból. To nie był pierwszy raz...
Sylwia Sauerland wracała do świata żywych.

***

Było wczesne popołudnie gdy Świt Altdorfu odbił od nadgniłego rybackiego pomostu, z którego schodzili właśnie Minak i Belegol. Krasnoludy oszczędnie i bez zbędnych słów pożegnawszy załogę barki wręczyły im jeszcze na dalszą podróż coś co zapewne uznały za formę podziękowania. Były to nie pierwszej nowości krasnoludzka osełka, która powinna jednak jeszcze trochę posłużyć, oraz dziwnie zapieczętowany gliniany słój wypełniony jakąś chlupoczącą cieczą.
- To piroling - powiedział im Minak - Mamy go aż nadto, a kto wie. Może wam się zda na coś w tym żałośnie wypłaszczonym, a i tak niebezpiecznym kraju. Używamy go do wyburzeń. Działa znacznie paskudniej niż proch więc uważajcie. Można go jednak zupełnie bezpiecznie przewozić - na potwierdzenie tych słów podrzucił swobodnie słój w powietrze - ale po zdjęciu plomby i otwarciu wieka niech Was Grungi chroni przed potrząsaniem. Nawet lekko zmiąchane rozpierdoli wszystko wokoło.
Mimo iż z prezentem tym jak ze zgniłym jajem nikt nie chciał mieć nic wspólnego, na skutek nalegania krasnoludów, wylądował on w końcu w ładowni gdzie Julita na wszelki wypadek obłożyła go jeszcze workami. I tam też bezpiecznie przeleżał przez kolejne dni żeglugi.

A ta dzięki pomyślniejszym wiatrom przybrała na wartkości. Baczne oko Konrada wychwyciło, że koryto rzeki zaczęło nieznacznie się zwężać, a toń zrobiła się mniej pewna. Do zdradliwości co prawda jeszcze jej wiele brakowało, ale i tak mimo iż na czytaniu tafli rzecznej, młody Sparren znał się o niebo lepiej niż na czytaniu liter, dwa razy zdarzyło się, że mocniejszy nurt zniósł barkę na płyciznę przy brzegu. Raz zaś nawet uderzyli dnem o jakieś skryte pod wodą kamulce, których nijak nie dało się wcześniej wypatrzeć. Tak w każdym razie uważali Julita i Konrad, a reszta mogła im tylko uwierzyć na słowo. Wydawało się z początku, że obeszło się bez uszkodzeń, ale młody Sparren dość szybko się zorientował, że naprawy jednak będą konieczne, bo barka na skutek zalania zęzy zwiększyła zanurzenie i zrobiła się nadto na dryf podatna. Z tym jednak trzeba było poczekać do najbliższego portu.
Również krajobraz zaczął się powoli zmieniać. W nizinnych lasach coraz rzadziej widać było wydarte przez chłopstwo połacie ziemi uprawnej, a i znacznie częściej szczególnie po wschodniej stronie rzeki mijały ich pasma niewysokich wzgórz. Tylko puszcza była identyczna jak zawsze. Zacieniona, nieprzemierzona, pełna świergotu ptactwa rzecznego, bzyczenia owadów, a również i dźwięków, których ani Konrad, ani Erich nie potrafili przypisać żadnemu znanemu sobie zwierzęciu. Puszcza imperium. Niby środek najbezpieczniejszych ziem władanych przez ludzi. A tylko bogowie raczyli wiedzieć jakie sekrety kryły w sobie leśne ostępy. Co wieś to krążyły inne opowieści. A to o zapomnianych elfich siołach, a to o watahach zwierzoludzi. O wiedźmich chatach, jaskiniach pełnych zieleńcy, wioskach niebożąt, diabłach na banicji, szczurakach w ziemi ryjących, bimbrujących chochlikach i inszych tym wszystkim podobnych bzdurach. Tak jednak właśnie wyglądało Imperium. Dzika kraina kniei i puszcz. Poprzecinana tylko drogami i rzekami przy których wzniesiono wielkie miasta. Czy jednak w miastach było tak dużo bezpieczniej niż w onych lasach to już każdy sobie na to odpowiadał we własnym zakresie. Świt potrzebował trzech dni by nie niepokojonym przez puszczę, dotrzeć do pierwszej nadrzecznej wsi od momentu pożegnania się z krasnoludzkimi inżynierami. Była to doskonała okazja, by w końcu zejść na chwilę na ląd i zakupić trochę świeżyzny.

Wieś zwała się Schwetz i ulokowana była u stóp górującego nad innymi jakie mijali, wzgórz. Zgodnie z mapami, które Erich dla zabicia nudy jako zawodowy zjeżdżacz szlaków przeglądał, nosiło ono miano Himmelfall. Zbyt kamieniste by zostało opanowane przez las i najwyraźniej na tyle żyzne, by chłopi zasiali na jednym ze stoków jakieś niewybredne zboże, którym na erichowe oko była gryka. Sama wieś składała się z zaledwie siedmiu chat, widocznego z rzeki w oddali młyna wodnego i niewielkiej przystani rybackiej, do której przycumowanie okazało się przez wsteczny wiatr i zalaną zęzę wcale niemałym wyzwaniem dla Sparrena. Gdy Świtowi udało się jednak bezpiecznie podpłynąć do wątłej kontstrukcji i Dietrich wyskoczył na pomost by przywiązać cumy, zobaczyli, że ktoś od strony chat wychodzi im na spotkanie.

- O żeż by cię chudy byk... - sapnął Gomrund. Tylko dzięki gęstej brodzie nie było widać, że się uśmiechnął.

***

Wiodący po krawędzi grzmiącej rzeki Stir gościniec był znacznie rzadziej używany niż trakt handlowy Altdorf-Nuln, którym dotychczas się poruszali. Właściwie w ogóle nie był używany. Nie spotkali na nim żywej duszy. A po godzinie gnania na złamanie karku, musieli zwolnić. Burze jakie przeszły przez Talabecland ostatnimi dniami nie omieszkały zostawić licznych pamiątek po sobie w postaci dużych i małych gałęzi jakie zalegały na całej drodze. Po piątym bodaj potknięciu się kobyłki Mary, Tonn przejął prowadzenie nad pościgiem.
- Dogonimy go. - powiedział do czarodziejki. - Ale musimy trochę zwolnić.
Usłuchała wpatrzona gniewnie w wiodący we wzgórza kamienisty szlak.
Bracia Schurke. Miała co do nich mieszane uczucia. Zbiry wyglądały na takich co to własną matkę wydadzą za kilka szylingów, a wcześniej dla uciechy pewnie gotowi by ją jeszcze zgwałcić. Czarodziejka jednak ani nie miała czasu przebierać w najemnikach, ani tym bardziej możliwości. Ex Corde wskazało ich. Ex Corde ręczyło więc za nich głowami. Mara nie do końca była pewna, czy i ona by gotowa była ręczyć. Najstarszy z braci miał około trzydziestu lat. Młodszy był więc od Tonna. To on dał jej tydzień czasu. Gębę jego zdobiły czerwony od wypieków plamy od żłopania czego popadnie, a jakby tego było mało to bez skrępowania nosił źle pogojone blizny po chorobie syfilitycznej. Nie musiała się też nawet odwracać by wiedzieć, że obmacuje ją spojrzeniem przy każdej możliwej okazji. Zwał się Gottliebem. Wiedziała, że bez żalu będzie patrzeć jak góral Heidelmana zrobi z niego miazgę. Dwaj pozostali, Herman i Guntram wyglądali podobnie, choć akurat w ich oczach jedyne co się czaiło to nieskończona głupota. Gdy tylko zrobili popas koło południa by dać koniom odpocząć, ci idioci pobili się o to że jednemu z nich się zdało, że drugi mu napluł na plecy. Gottlieb dał im chwilę na danie sobie po pyskach i dopiero potem rozdzielił. Cała trójka prosiła się swoimi osobami o traktowanie ich w najlepszym razie jako element zużywalny misji.

Pod koniec dnia las po lewej stronie gościńca był już mocno przerzedzony. Wzgórza zaczęły nosić miano Jałowych kilkuset lat temu i nie stało się tak bez przyczyny. Niegdyś pokryta prastarą knieją wysoczyzna była zamieszkana przez lud Baumenvolk - leśnych ludzi żyjących ze zbieractwa i łowiectwa, chętnie handlujący z pobliskimi miastami. W pewnym jednak momencie ziemie te dotknął kataklizm, który wytępił z nich życie, a to które zostało wypaczył i okaleczył. Od tej pory nikt o zdrowych zmysłach nie pchał się w te rejony. Chyba że naprawdę miał ku temu jakiś ważki cel. Mara musiała przyznać, że krajobraz jaki już się teraz przed nią malował miał w sobie coś strasznego. Rachityczne i skarlałe brzozy, zagajniki ostrokrzewów, kępy twardych traw o wysuszonych kłosach przypominających brzytwy i muchy. Tłuste, wielkie muchy od których łopatki i zad jej klaczki zdobiły nabrzmiałe od osocza bąble. A to były dopiero rubieże właściwych Jałowych Wzgórz.

Chwilę później na uboczu znaleźli ślady niedawnego obozowania. Gottlieb ocenił, że są z wczoraj i że obozowiczów było trzech. Co ciekawsze znalazł też ślad świeżej krwi wśród kamieni.

Słońce powoli miało się ku zachodowi. Byli mniej więcej w połowie drogi do wsi Unterbaum. Zważywszy, że droga ze stai na staj robiła się coraz trudniejsza, Heidelman na pewno dziś tam nie dotarł. O ile w ogóle ten zdradziecki nieudacznik jeszcze żył.

***

Ze szczytu wzgórza był ładny widok. Po lewej stronie terkotał młyn wodny, w którym uwijało się właśnie dwóch młodych i wcale ładnie umięśnionych parobków o białych od mąki dłoniach, a naprzeciwko u podnóża stały malownicze chaty chłopstwa reiklandzkiego ulokowane na samym skraju Reiku. Z tej wysokości widać było co najmniej dwa jej kolejne meandry, a w oddali majaczył też wysoki klif, na którym zapewne zbudowano wolne miasto Kemperbad.
Sylwia siedziała tu właściwie od rana. Wspomnienia w jej głowie mieszały się ze snami, a w tych zaś było tyle dziwnych rzeczy, że nie była pewna gdzie postawić granicę między tym co mogło, a co nie mogło się zdarzyć.
Pamiętała stos. I Ścierwca, którego imię brzmiało Stephen Juge. Sigmarytów zalanych dosłownie przez czerń mieszczaństwa. I zatroskaną minę Mathyldy gdy ta spoglądała na zadaną inkwizytorskim ostrzem ranę w jej brzuchu. Tak. To też pamiętała. Jak paradny miecz Walerego van Eymericha przebija ją na wylot. Większy problem miała z tym co było później gdy zapadła ciemność. Tu już nie było wydarzeń. Była brama. I mężczyzna na cmentarzu. Rozmawiali. Pamiętała o czym, choć w taki dziwny sposób jakby rozmowa ta nie miała ani początku ani końca. Jakby nie dało się powiedzieć, które słowa padły w którym momencie. Czy w ogóle padły?

Imperium stanie w płomieniach - mówił - Morrslieb musi być wtedy u kresu nici wydarzeń, którym chaos nadał już bieg. Ty Sylwia musisz tam być. Inaczej wszystko zczeźnie. Chaos zawładnie śmiercią. Tylko Morrslieb będzie miał dość odwagi. Dowiodłaś tego.

To zapamiętała najlepiej, bo wtedy przejechał dłonią po jej włosach. Po siwiźnie nie został dziś nawet ślad.

A potem... Potem znów była w Bogenhafen... Ciemną nocą na ulicach gęsto patrolowanych przez gwardię Saponatheimu. Pamiętała puste i nadal dymiące mury świątyni Sigmara. I drogę na Garb Nędzarza. I strzaskane skorupy. I czarnego konia o kruczych skrzydłach i łbie. W ogóle się go wtedy nie bała.
Później do momentu jak obudziła się w rybackiej chacie niczego nie mogła sobie przypomnieć.

Zeszła ze wzgórza, bo jeśli oczy ją nie myliły do przystani przybił statek, którym zamierzała zabrać się stąd czym prędzej. Nie była jednak aż tak jak Gomrund zdziwiona na widok niedawnych towarzyszy, którzy schodzili właśnie na ląd rozprostować kości.

***

Starożytne miasto Kemperbad, przez historyków było rozważane jako jedne z pierwszych przetrwałych do dzisiejszego dnia osiedli protoplastów dzielnego ludu Imperium. Miasto założono na wysokim na niemal dwieście metrów klifie stanowiącym wschodni brzeg Reiku i na północnym zboczu wpadającej w tym miejscu do żyły Reiklandu rzeki Stir. Oba klify Stiru łączył most linowy zaprojektowany przez elfich powroźników. Cudo połączenia ludzkiej i elfiej myśli technicznej zdolne do przeprawiania ciężkich wozów kupieckich. Do tego przystań promowa u stóp klifu będąca dziełem z kolej krasnoludów. Obsługiwała zarówno skomplikowany system wind, dzięki któremu rzeczni podróżni mogli dostać się do miasta, jak i śluzę na grzmiącej nieposkromionym górskim nurtem, rzeki Stir.
Na potrzeby zacumowania, do Świtu podpłynęła mała łódka z pilotem portowym i poborcą opłat za razem. Mały człowieczek zainkasowawszy od Konrada jedną złotą koronę, bez trudu podpłynął Świtem do wybranego miejsca przy kei i już po chwili mogli zejść na pomost. Był wczesny wieczór. Wjazd windami na górę kosztował 5 szylingów ode łba. Ewentualnie można było wspiąć się na górę krętymi schodami, ale już pierwszy rzut oka pozwalał na ocenienie, że wysiłek ten będzie równoznaczny z dniem ciężkiej harówki.
Jednocześnie gdy Konrad dopełniał formalności do portu przybił wielki galeon rzeczny pod banderą samego cesarza. I tak się złożyło, że przycumował tuż obok Świtu. Nawet jeden z tamtejszych majtków poprosił nadal przebywającego na pokładzie Dietricha, by powiązać jednostki żeby się nie obijały o inne pod wpływem fal Reiku.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline