| 13:00
Głupi francuski samochód, przy głupiej francuskiej drodze.
Ismael otworzył szybę na oścież i zapalił papierosa. Pistolety sprawdzone, noże w gotowości, można działać. Wystawił rękę z papierosem na zewnątrz i ziewnął przeciągle. - To co, snajperzy zabijają, my przechwytujemy?
- Srajperzy srabijają... - mruknął Daniel przecierając oczy ze znudzenia. Czekanie na nic nieróbstwo nie było w jego stylu. - Jak zaczną spierdalać, bo srajperzy okażą się patałachami, to ich rozjeżdżamy. W sensie nie snajperów tylko tych poszukiwaczy zaginionej arki.- Papieros tlił się wolno. Tak samo wolno leciał im czas. - W sumie postrzelałbym do czegoś, ile można w tym pierdolniku siedzieć. Jak myślisz, ile taki jeden kamyk kosztuje? Byłaby to niezła pamiątka.
- Diament przeciętnej wagi, w karatach to jest... wielkości dwóch czubków kciuka o naprawdę dobrej czystości? Czterdzieści tysięcy euro. Może trochę większy od kciuka... Ale takie są najczęstsze, wśród tych gustownych oczywiście. Najczęstsze są brudne okruszki. Aczkolwiek... na oko, będzie w tym worku około sto diamentów. To dużo. Może nawet równo sto... byłoby fajnie, lubię równe liczby. - Daniel kręcił kółkiem od częstotliwości w radiu. Nie mieli żadnych płyt, prawie nigdzie nie leciało nic po angielsku, co nie jest muzyką pop, a od francuskiego zbierało mu się na odruch wymiotny. - Hmm, przy takiej ilości nikt by się nie domyślił ani nie doliczył zaginięcia dwóch czy trzech. Co Ty na to?
Seraf spojrzał na Ismaela kątem oka. Wyprostował się na fotelu wzdychając.
- Nie ukrywam... jestem w palącej potrzebie posiadania pieniędzy, ale to raczej słaby pomysł. Powiem wręcz, że jest chujowy. Jak opchniesz diament z tej samej partii, jeśli ci się to w ogóle uda, to już ktoś się dowie i dojdzie to do szefów. Ciężko może być zwinąć, no i to nieuczciwe... znaczy wobec reszty. Nie będę cię powstrzymywał, ale tutaj na mnie nie licz. Za to mogę pomóc w ukryciu tych diamentów w Clarku. Możemy go zmusić, żeby je zjadł i tak je przemycimy. - Uśmiechnął się pod nosem, a potem nagle skrzywił. - Jejku! Jakim cudem ten gość sprawia, że tak łatwo go znielubić?!
- Angol, który we wszystkim jest najlepszy? Chyba nie muszę odpowiadać. Masz rację, to trochę kiepski pomysł z tymi diamentami. Ale kurwa, co to za stawki... - Dopalił papierosa i wystrzelił go poza samochód. Jak ten czas się strasznie dłużył...
- Hej! On jest szkotem! - Burknął obrażony, uwidaczniając swój angielski akcent. - A ja jestem w połowie angolem... i jestem najlepszy tylko w połowie rzeczy na świecie. - Dodał uśmiechając się.
- Technicznie rzecz biorąc to z punktu widzenia biologii jesteś też w połowie kobietą... Więc sorry, but your argument is invalid. Angol... Jak ja z Tobą tutaj tyle wytrzymuje? - Podrapał się po głowie w doskonale udawanym zaskoczeniu.
- Och przecież jest milutko! Rozmawiamy, obgadujemy znajomych... brakuje herbatki, kawy i biszkoptów. - Zacisnął ręce w rękawiczkach na kierownicy. - Ale w sumie racja... niedługo ocipieję przy takim nieróbstwie.
Smętnie spojrzał na paczkę,która leżała na desce rozdzielczej. - Ale papierosy są. To co, znowu po jednym?
- Jasne. Jak oddamy im (francuskim kolegom, czy komuś tam) śmierdzący wóz, to jak wsiądą umrą z zatrucia. - To znaczyło dziękuję, w języku Daniela gdy był znudzony, a więc i lekko poddenerwowany. Szczególnie w świetle ostatnich paru tygodni.
Odpalił papierosa i leniwie gapił się przed siebie. - Kurwa mać... Sorry winetou, męcz się sam, - Dobył z kieszeni iPoda Touch, włożył słuchawki w uszy i z uczuciem ulgi odpalił muzykę i zamknął oczy. - Czuwaj bracie i obudź za pół godziny to się zmienimy.
Daniel mruknął w odpowiedzi. A potem zaczął cichą litanię, dostatecznie cichą by Ismael nie słyszał jej przy muzyce.
- Jesteś głupim meksykańcem. Nienawidzę cię. Jesteś moim najgorszym koszmarem. Nienawidzę cię. Pewnego dnia wyrwę ci oczy. Pewnego dnia... - Ciągnął dalej uśmiechając się sam do siebie i swojego przebiegłego umysłu, pozwalającego mu na tak subtelne i cwane wyzywanie. Tak się z nim chwilę podroczył, ale skoro nie miał kto się na niego wkurzyć, znudziło mu się i gapił się w przestrzeń, paląc powoli papierosa. Szałowa praca.
- Kurwa, mam wrażenie, że mi zaraz gardło poderżniesz, - powiedział wyciągając słuchawki. - Jesteśmy w patowej sytuacji...
- Och nie! Nie bój się, nie zabijam ludzi, ani nie torturuję, których wcześniej uczciwie nie pokonałem. Zresztą... z nowej ekipy wydajesz się najbardziej... cool. Nie wiem jak wy to teraz dzieciaki mówicie. Ale to chyba tylko dlatego, że nie lubię kobiet, które ubierają się w liście i starych szkotów. Musimy czekać! Czekamy dzień, prawie dwa. Damy radę. Ostatniego kompana zabiliśmy dopiero tuż przed wyjazdem z Polski, raczej żadnemu z was nie grozi za szybkie wydalenie. - Machnął ręką ponownie, przy okazji posyłając Southernowi pocieszający uśmiech.
- Tego nie powiedziałbym... Mamy przecież szkota w drużynie, i to niezbyt kochanego... - Wzruszył ramionami. - Różnie moze być.
- To tylko pierwsze wrażenie. Mówię ci, za parę tygodni będziemy się tulić na przywitanie. Ze starą ekipą, jak byliśmy w większym składzie to... hmm... w zasadzie albo ich nie widywałem... a jednego torturowałem... - Zmieszał się na chwilę. - Co nie zmienia faktu, że Krzysztofa, Anetę i Dragunova lubiłem. Ten ostatni to był taki... snajper, ale w miarę znośny. Fajny bo cichy, raz czy dwa trochę mi pomógł w przeżyciu. A o ostatnim wolę nie wspominać. Myślę że damy radę. Trzeba być dobrej myśli. - Szczególnie, że był ścigany i ów pościg mógł ściągnąć na innych. Super.
-Taa, ja pracowałem zawsze solo. Przypiliło mnie z kasą i oto jestem... Eeej, tylko mi tu się nie rozklejaj, kurwa, nie chce mi się tego wysłuchiwać... Dobra, trzeba sobie jakąś rozrywkę znaleźć.
- Nie wiem jak ty, ale ja będę patrzył na wykopaliska. Bardzo mnie ciekawią techniki kopania jakie... a chuj! Już się zamykam. - Zdjął rękawiczki i podrapał się po parudniowym zaroście. Założył ponownie.
17:15
Wciąż ten sam, upiorny samochód.
Wiadomość “możecie przystąpić do akcji” zadziałała jak impuls. Niestety oprócz insynktów iście morderczych, Daniel miał też zdrowy rozsądek, więc ani nie zaczął jechać w stronę archeologów, czy kim by tam nie byli, ani nie zaczął biec w ich stronę, by wyrwać im absolutnie każdy nerw. Tym razem “akcja” oznaczała... absolutnie nic, o ile inni niczego nie zwalą.
- Nietrafnietrafnietrafnietraf... - szeptał po cichu do Clarka.
Ismael sprawdził pistolety. Po raz już kolejny. - Zarżniemy ich czy zrobimy to na zimno? - Widać było, że i jemu nastrój się ucieszył. - Czas najwyższy działać...
Gówniana akcja, w gównianym polu. Strzelanina się zaczęła, ale Daniel, po wyjechaniu na parking nie widział nikogo, na kim mógłby skupić swą uwagę. Ismael wybiegł z wozu by dopomóc dziewczynom w ostrzale, Serafin więc musiał pozostać na straży w samochodzie, na wypadek gdyby potrzebny był szybki odwrót.
W pewnym sensie się doczekał. Krzysztof dostał i raczył o tym poinformować. Daniel liczył, że nie będzie musiał odbierać ich z samego pola walki, ale Krzysio dostał, więc stan wozu tracił na znaczeniu. Ruszył w stronę kompanów wąską, nierówną drogą. Gdy dojechał wpakował Krzyśka do samochodu i poprosił go o jego pistolet, skoro on stracił chwilowo prawą rękę. W strzelaniu Daniel nie był specjalnie szałowy, ale ogień zaporowy to zawsze coś.
__________________ Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies
^(`(oo)`)^ |